Saga zlotowa

Mniej więcej od miesiąca moja druga połowa gnębiła mnie wizją jakiegoś nie do końca dla mnie klarownego pomysłu wyjazdu na zlot rowerowy.

Nie byle jaki zlot, bo grupowiczów z listy pl.rec.rowery. O czym się tam pisze wiedziałam dość dobrze, bowiem Wojtek każdą wolną chwilę spędzał ostatnio (tj. od ok. roku) zaczytując się "utworami" (i cytując mi co ciekawsze kawałki) stworzonymi przez grupowiczów, a traktującymi głównie o śrubkach i przerzutkach.

- O bogowie! - myślałam sobie - Co ja tam będę robić wśród tych wszystkich pasjonatów posiadaczy ekstra maszyn i nie mniej wspaniałej FORMY!? A w dodatku w Ojcowie, gdzie byłam już kilkakrotnie z wycieczkami pieszymi (piękne okolice, naprawdę warto zobaczyć) i mogłam łatwo wyobrazić sobie zgraję maniaków gnających na łeb na szyję po skałkach i strumieniach. Brrr. Gdzie mi tam do nich, ja nawet w naszym parku miejskim wyższe podjazdy omijam szerokim łukiem.

Minęły dwa tygodnie, przyszedł maj. Piękna pogoda aż zmuszała do usunięcia się cichcem sprzed monitora i pognania gdzieś na zieloną trawkę. Aura się rozśliczniła i mnie naszły weselsze myśli:

- A co mi tam! Pojadę, może będzie fajnie? - zgadywałam, a czas był po temu najwyższy, bowiem Wojtek oznajmił, że zgłosił nas oboje do wyjazdu. Na dowód czego pokazał tabelkę uczestników na stroniczce Zbooya, który - jak się wkrótce miało okazać - nie tylko webmasterem jest pierwszej wody, ale i... Ale nie uprzedzajmy zdarzeń ;-)))

Potem wszystko poszło bardzo szybko: skompletowaliśmy ekwipunek, podrzuciliśmy kota mojej mamie, wskoczyliśmy do pociągu i tyle nas na ziemi śląskiej widzieli...


Właściwie wszystko poszło zbyt szybko, wybralibyśmy się bez map, gdyby znowu nie pomoc Zbooyowej strony, której właściciel, w trosce by się jego owieczki nie pogubiły, zamieścił mały przewodnik dla przyjezdnych, pewnie zaginęlibyśmy gdzieś marnie.

Co prawda mapki wydrukowane ze średniej jakości skanów i na mniej niż średniej jakości drukarce zdawać się mogą miernymi wskazówkami, zdołaliśmy się jednak za ich sprawą wydostać z Krakowa, poświęcając jedynie moje noski i ok. 3 litry płynów ustrojowych.

1,7 km stromego podjazdu... - wedle zdjęcia Grzegorza Wilhelmiego (2 KB) Po drodze do punktu zbiorczego spotkaliśmy grupę łódzką, która przekazała nam niewesołą wieść o nieprzygotowaniu pensjonatu na nasz przyjazd. Wojtek przebąknął coś o imprezie studenckiej, która miała mieć miejsce w Zosi przed naszym przyjazdem, wyraził nadzieję na pomyślny obrót spraw i postanowiliśmy wydłużyć nieco wycieczkę i wjechać czarnym szlakiem do Groty Łokietka. Strome i śliskie kamienne schodki wymogły na nas zmianę konfiguracji: rowerzysta na dole, rower na górze, ale w końcu zlani potem (a w każdym bądź razie ja) dotarliśmy do celu. Potem już tylko pierwszy downhill, kilka kilosów asfaltem i dotarliśmy do miejsca, gdzie drogowskaz wskazał nam ostatnie 1000 m pod górkę. Pewnie wizja wysokości, a może to była wina pogody - wyjątkowo pięknej i gorącej nie do wytrzymania - zaćmiła mi spojrzenie, ktoś potem objaśnił, że odcinek ten w rzeczywistości był znacznie dłuższy.

Może to i lepiej, że nie wiedziałam, co mnie czeka, bowiem podjazd do naszego pensjonatu o wdzięcznie brzmiącej nazwie: Zosia, był dla zlotowiczów przez następne dni prawdziwą zmorą.


Ależ się czułam wypompowana na szczycie!

Odpoczęliśmy chwilkę, zapoznaliśmy się z niewesołą sytuacją mieszkaniową, a potem nasze żołądki wrzasnęły zgodnie: jeść!.

Jak na prawdziwych rowerzystów przystało wsiedliśmy na nasze maszyny i pognaliśmy jakieś 200 m w górę do ośrodka, który serwował obiadki dla wycieczek. Wrażenie jak w marnym amerykańskim filmie - otwierają się drzwi, do lokalu wchodzi para strudzonych wędrowców, w środku półmrok, pustki, barmanka sennie snuje się po lokalu przecierając stoliki, tylko gdzieś w odległym końcu dwóch ponurych facetów przepycha bile po zielonym stole.

A to byli nasi :) I to jacy - przyjechali kilka godzin przed nami, ale "widzieli tu już wszystko" - to był cytat. Potem jednak było już tylko lepiej, zaczęli się zjawiać kolejni zlotowicze i - o dziwo - dyskusje, jakie prowadzili, nie były dla mnie jakimiś zaklęciami tajemnymi, doskwierał mi jedynie brak damskiego towarzystwa (koleżanka z Łodzi zaszyła się w pokoju i nie wyszła do nas tego dnia), "Pani Zosia" pozwoliła nam wstawić rowery do przybytku, a potem nawet udostępniła nam pokoje, zaś impreza studencka...

Okazała się imprezą z okazji 25-lecia matury, ale uczestnicy pili tak, że niejednego studenta by przebili, a jak śpiewali! Osobiście najbardziej do gustu przypadły mi zaśpiewy ludowe wykonywane przez jedną z uczestniczek w okolicach trzeciej nad ranem, które w specyficzny sposób umiliły nam godziny nocnego odpoczynku.


Po otwarciu sennych jeszcze oczek ukazał nam się widok niewesoły.

Wielkie oczekiwanie w świetlicy (9 KB) Za oknem mokro, zimno, chmury ciemne wiszą sobie stanowczo zbyt nisko.

- No, ładny początek! - pomyślałam sobie. Chyba nie ja jedna, nikt nie kwapił się bowiem do wyjścia. Siedzieliśmy sobie w świetlicy i wymyślaliśmy różne powody, dla jakich na zewnątrz wyjść nie ma potrzeby - za najważniejszy uznano w końcu oczekiwanie na resztę "wycieczki", a zwłaszcza na jej przewodnika.

No i wreszcie zlotowicze zaczęli się pojawiać, w tym moje upragnione damskie towarzystwo w osobach Kasi i Haliny, o której wiele dobrego słyszałam od Wojtka i wszystko to okazało się prawdą. Nie pojawiło się kilka osób, na których spotkanie liczyliśmy... Zjawiła się natomiast Najważniejsza Osoba Zlotu: Zbooy i inny równie ważny uczestnik: Ładna pogoda.

Daliśmy się wszyscy oznaczyć karteczkami z imionami (nadal mam kultową żabkę do firan, którą z braku szpilek przypięłam "identyfikator" do koszulki) i zaczęliśmy szykować się do wyjazdu.

Nikła sugestia, aby podzielić się na grupy "sprawnościowe", bo kilkudziesięcioosobowa masa rowerzystów na drodze na pewno wyglądałaby zlotowo-odlotowo, ale groziłaby konsekwencjami ze strony wrażliwych kierowców, nie spotkała się ze zrozumieniem - nikt przecież się nie przyzna że jest Słabeuszem :)

Problem rozwiązał się szybko - pierwszy zjazd spod Zosi (warto było podjeżdżać) wyłonił grupę ekstremistów (to Ci co osiągnęli powyżej 65 km/h - a w każdym razie wyprzedzili peleton ;-), resztę dowartościował Zbooy, formując grupę rekreacyjną pod swoim dowództwem.


Żałuję tylko, że jadąc na rowerze trzeba się skupiać na tym, co pod kołami.

Widoki piękne, ale kto się im zbyt długo przyglądał, lądował szybko i boleśnie. Najbardziej przykry upadek (w terenie) zaliczyła chyba Kasia - dzielna dziewczyna, walczyła cały czas z ekstremą, a po udzieleniu pierwszej pomocy przez grupę mniej terenową wróciła do kolegów twardzieli. Brawa!

Adam Samuel z całym życiem przed oczami (12 KB) My, wiedzeni przez Zbooya jakąś odległą wizją piwa na którejś z kolei górce, pokonywaliśmy wszystkie z uporem i determinacją godną podziwu zwłaszcza dla naszych trekkingowców - AdSam po zjeździe do Doliny Kobylańskiej powiedział: "Całe życie mi przed oczami przeleciało". Trudno mu nie przyznać racji - podczas tego zjazdu pierwszy raz przez głowe przemknęła mi jakaś taka niejasna myśl, że może posiadanie amortyzatora to nie taka znowu fanaberia?

Niebo! W tej dolinie doczekaliśmy się wreszczie piwa i dłuższego odpoczynku. Co bardziej niewyżyci wdrapali się jeszcze na skałki obserwowani z błogą radością przez rozłożonych malowniczo na trawce zmęczonych bikerów (fotografia tejże grupki dostępna na stronie Rower Power). Inna atrakcją były zawody dwóch najbardziej zaawansowanych uczestników zlotu: kto podjedzie wyżej pod 45-stopniowe nachylenie. Wygrał stanowczo mały czarno-szary kundel, ale został po namyśle zdyskwalifikowany, bo nie miał rowera.

Wróciliśmy do Zosi na obiad i wieczorne ognisko, które niestety skończyło się dość szybko, ponieważ niewyspany "Pan Zosia" rozgonił towarzystwo, aby jak na sportowców przystało zażyło wczesnego i zdrowego odpoczynku.

Bilans: Ok. 40 km w nogach-kołach, zerwany łańcuch (4 razy, jeśli dobrze pamiętam), kilka wywrotek, jedna szyta głowa i mnóstwo wrażeń.


To chyba miał być jakiś zlotowy stały punkt programu - kolejny dzień zaczął się deszczem.

Nadal pamiętaliśmy "żart" "Pana Zosi", który sobotnim rankiem poinformował wszystkich, że ubłoconych rowerów do środka nie wniesiemy, ale da nam łańcuch i kłódkę, bo przecież jego inni goście mają samochody po 300 mln i nie boją się ich przed budynkiem zostawiać. Na szczęście znowu wszelkie nasze niedzielne niepokoje rozwiały się wraz z chmurami, zza których wyjrzało szybko słońce i prażyć zaczęło zgoła niemajowo.

Grupa pod Maczugą (11 KB) Wszyscy dosiedli swoich rowerów i pognali w różne świata strony - niektórzy musieli już wyjeżdżać, inni podążyli za Zbooyem pod obiecaną dnia poprzedniego Maczugę Herkulesa, grupa ambitna pojechała zaś znów w jakieś przez Boga i ludzi zapomniane chaszcze.

Tego dnia podjęłam stanowczą decyzję - kupuję amortyzator - bolały mnie ręce, palce, nogi i w ogóle zmęczyłam się jak diabli, ale już wiedziałam - rower to jest to!

Powoli od grupy, z którą jechałam, odłączali się kolejni uczestnicy i choć wszyscy jak jeden mąż narzekali na Zbooyowe metody dopingujące - "Jeszcze tylko jeden podjazd i potem już cały czas z górki", potem okazywało się, że podjazd jest morderczy, a "z górki" znaczy: nie aż tak stromo jak poprzednio, nikt nie miał nic przeciw takiemu przewodnikowi. Wyraz tej sympatii dawali kolejni zlotowicze, obiecując mu kolejne piwa...

W końcu znaleźliśmy się 6-osobową grupą na dworcu w Katowicach. Potem już tylko pożegnania i powrót przed monitor.

A tu!!! Ponad połowa postów na grupie o tym, że zlot był i jaki fajny był. Zarzuciłam więc czas kradnący proceder jakim jest spanie i przyłączyłam się do grupy tych wszystkich "pasjonatów posiadaczy ekstra maszyn i nie mniej wspaniałej FORMY" i chyba tak już zostanie.

Dziękuję wam wszystkim i do zobaczenia na... Żuławach ;-)))
Basia Teszler (1 KB)


Copyright © 1999 by Basia "Bev" Teszler (bev@zeus.polsl.gliwice.pl)
Zdjęcia copyright © 1999 by Aleksander Lipowski (aleksander.lipowski@mclane.pl)
Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    21.02.01 22:25