Opowieści amerykańskie - odcinek X

Odcinek X: Defendant Halina Bialkowska

The horror on the trail (13 KB) Moje nieodpowiednie zachowanie podczas pewnej wycieczki rowerowej do Central Parku znalazło w końcu epilog na ławie oskarżonych. Z poślizgiem zresztą, bo z powodów ode mnie niezależnych musiałam prosić o odroczenie rozprawy wyznaczonej na 18 lutego. Zgodnie z nowym terminem, przybyłam rankiem 8 marca (cóż za pomysł, żeby w sądzie Dzień Kobiet spędzać!) do Sądu Kryminalnego miasta Nowy Jork i jako kryminalistka ustawiłam się karnej kolejce do okienka, by otrzymać przydział do odpowiedniej sali rozpraw.

I tu pierwsza niespodzianka. Nie ma mnie na liście! Hehe, nie ze mną te numery, jako nowhere man wrócę sobie do domu, a za jakiś czas zjawi się policja z wymierzona we mnie bronią i kajdankami. Nie, ta wizja stanowczo mi nie odpowiadała, więc spokojnie, acz stanowczo, zaczęłam się domagać znalezienia mojego nazwiska. Ciekawe, jaki system obsługuje sądową sieć komputerową, może byłaby okazja znów zwalić winę na głupie łindołsy? :) W końcu czarna, ups, afro-amerykańska helenka umyła ręce, odsyłając mnie do jakiegoś pokoju po dalsze informacje. W rzeczonym pokoju inna helenka, nieco podeszła wiekiem, więc może za to bardziej biegła, zaczęła szperać w tej samej bazie, ale o dziwo z pozytywnym skutkiem. Co powiecie na to, że widniałam tam pod nazwiskiem HALIMA, nosząc wdzięczne imię Bialkowska? Hmm, halima, to brzmi już prawie tak egzotycznie jak jamala :)

Tak czy owak, uzbrojona już we właściwy case number, udałam się na powrót do kolejki, a stanie tym razem zostało uwieńczone sukcesem: room 158! U wejścia do sali sądowej postawiono potężną niczym kariatyda policjantkę, pewnie dla ostatecznego złamania ducha oskarżonych. A w sali gęsto i kolorowo, biały odcień prawie niewidoczny. Jakąś pociechę stanowił fakt, że liczba wszystkich obecnych, łącznie z aparatem sprawiedliwości, nie przekraczała 96, bo - jak głosił wielki napis na ścianie - byłoby to sprzeczne z prawem i względami bezpieczeństwa. Pomyśleć, że mogłoby być 100 :).

Siadłam sobie cichutko w drugim rzędzie, licząc na to, że z przodu lepiej słychać i widać czekający mnie spektakl. Chwilę potem wkroczył sędzia, ot tak, w jakiś sweter odziany, bez togi, bez srebrnego łańcucha na szyi. Co to ma znaczyć? Gdzie majestat prawa? W dodatku potem cały czas huśtał się na krześle. Widać mama nigdy go nie uczyła, że można sobie w ten sposób nabić guza, a nawet język przegryźć. Na szczęście ktoś dbał o zachowanie resztek reputacji tego przybytku Temidy - oczywiście panowie adwokaci. Jakby spod jednej sztancy wyszli, coś jak siedmiu braci Li. No, tak szczerze, to nie liczyłam, ilu ich w sumie było, ale coś koło tego. Taki sam krój płaszcza, ta sama skórzana aktóweczka w dłoni, taka sama pełna nadętej powagi mina. Cisnął mi się na usta okrzyk z filmowej adaptacji przygód Piotrusia Pana: Kill the lawyer! :)

Wróćmy do istoty rzeczy. Szybko się zorientowałam, że pomimo pozorów pewnej... no, niechlujności, podstawowe zasady są zachowane. Prócz sędziego był na sali obrońca z urzędu, protokolantka, dwóch policjantów, tylko prokuratora nie widziałam. Widać obcięli etat w ramach obniżania kosztów własnych.

No i przysłuchiwałam się kolejnym przypadkom, a to kogoś policja zwinęła, bo handlował obwoźnie bez licencji (przypadek oddalony, bo zjawił się na sali już z licencją), a to ktoś inny został przyłapany na piciu alkoholu publicznie ($95 kary) itd. W pewnej chwili drzwi się otworzyły i weszło sześciu typów jak spod ciemnej gwiazdy. Nawet w biały dzień strach takich spotkać na ulicy. Mało ust z zaskoczenia nie otworzyłam, gdy się okazało, że połowa z nich to... undercover cops. Jeden w podartych na ... spodniach, drugi brudny i nieogolony, jakby prosto z meliny się wytoczył. Rany, toż to lepsze niż jakikolwiek film. Coraz bardziej podobało mi się na tej sali i nawet przestałam się denerwować, że być może przyjdzie mi długo czekać na moment, gdy wywołają przypadek halima.

Mniej więcej po godzinie pojawił się następny adwokat. Zdjął płaszczyk, starannie przewiesił przez poręcz ławki, potem nie mniej starannie ułożył na nim kaszmirowy szaliczek i ze swej skórzanej walizeczki wyjął jakieś, już tylko niestety papierowe, teczki. Z zafrasowaną miną poprzeglądał je, poczym wstał i zaczął wywoływać nazwiska. Ku mojego zaskoczenie wywołał i mnie, a jako że siedziałam zaraz za nim, szepnął mi, że jest moim adwokatem i że wyjdziemy na korytarz w celu omówienia linii obrony. No, nie powiem, nogi się pode mną ugięły, choć przy okazji odrobina dumy też się pojawiła. Widać nie jestem tuzinkowym przypadkiem, skoro już ten etatowy obrońca nie wystarcza.

Na korytarzu dowiedziałam się, że sprawa nie jest banalna (więc jednak!), i że nie będzie można wystąpić o uniewinnienie. A więc nie myliłam się, że rowerzyści w Nowym Jorku mają specjalny status. Pan odczytał na glos to, co policjant nagryzmolił na moim summon, tak jakbym sama tego wcześniej nie widziała. No, ale rozumiem, on musiał się czuć ważny, a jeśli sprawa jest w sumie banalna, to trzeba jej nadać odpowiednią oprawę. Niech się chłopina cieszy. Zapytałam, czy może chciałby posłuchać, co ja mam do powiedzenia, i nawet się zgodził, po czym poinformował mnie, jaką zamierza przyjąć linię obrony. Dosłownie takich słów użył. Jak ja kocham teatr!

Wróciliśmy na salę rozpraw, w międzyczasie kogoś tam zakuli w kajdanki, wyobraźnia zaczęła pracować. W końcu wywołali tę nieszczęsną Halimę, pan adwokat pewnym krokiem podszedł do barierki, ja skromnie stanęłam po jego lewej stronie, tam gdzie napis: "defendant stays here". Nagle, jak spod ziemi, wyrósł jakiś człowieczek z rozbieganymi i bystrymi jak u zwierzątka oczkami i bez ogródek oznajmił mi, że będzie moim tłumaczem. Dałam mu do zrozumienia, że postaram się jakoś sobie sama poradzić. Zaznaczam, że mówiłam bez przecinków, choć status kryminalistki pewnie by mnie usprawiedliwiał. No i dodatkowo fakt, że tylko jedna osoba na sali by mnie zrozumiała :).

A dalej zrobiło się jeszcze ciekawiej, gdy adwokat zaczął od słów: "Po konferencji z moją klientką..." Ludzie, w życiu nie czułam się tak ważna, zaczęły mi po głowie niebezpieczne myśli chodzić, że dla czegoś takiego może warto się w jakąś grubsza aferę zaplątać. Po konferencji... z moją klientką... kochany, mów mi tak jeszcze :). Na szczęście dla mnie sędzia miał już lekko dość wszystkiego, więc nieuprzejmie przerwał tak dobrze się zaczynającą perorę i zapytał mnie, czy czuję się winna popełnionego czynu. Odpowiedziałam, że tak, bo co innego miałam powiedzieć? Po czym padło pytanie, znów bezpośrednio do mnie, czy mam coś na swoja obronę. Krótko więc wyłuszczyłam, że owszem, jestem winna poruszania się na rowerze ścieżką, gdzie to nie było dozwolone, ale ta ścieżka miała znak zakazu tylko z jednej strony, akurat nie tej, z której na nią wjechałam. Zostało to uznane za okoliczność łagodzącą i zapadł wyrok zawieszenia sprawy na okres sześciu miesięcy. Jeśli w tym okresie nie popełnię żadnego kolejnego przestępstwa (w domyśle - nie dam się złapać), to ślad po moim przypadku zniknie z akt.

I tak sobie myślę, że choć początkowo złorzeczyłam miastu Nowy Jork za jakieś nieżyciowe przepisy, ciągające ludzi po sądach (a podatnicy za to płacą :)), zamiast wymierzania po bożemu mandatów, to teraz jestem zadowolona, bo inaczej nie miałabym okazji przeżycia spektaklu sądowego life. No, chyba, że zejdę na złą drogę. Spróbuję mimo wszystko przez najbliższe pół roku dobrze się prowadzić, żeby nie narażać przyjaciół na koszty posyłania do Stanów śpiworów i paczek żywnościowych.

Poprzedni odcinek | Następny odcinek | Spis treści


Copyright © 2000 by Halina Białkowska (bialkowskihp@worldnet.att.net)
Zhateemelował i opracował Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    20.03.00 23:13