II Zlot pl.rec.rowery - Ojców, 8-9 maja 1999

Motto | Relacja organizatora | Nocny powrót do Krakowa | Halina o zlocie | Zlot - posmakowany | Krótko i węzłowato | Odlotowy Zlot | Impresje Alfera | Uczestnicy

Po powrocie ludzi ze zlotu grupa pl.rec.rowery zakwitła tekstami... Poniżej możecie zapoznać się z ich wyborem. Osobna strona została natomiast przeznaczona na nieco obszerniejszą objętościowo sagę zlotową Basi "Bev" Teszler. Wciąż dostępne jest również archiwalne ogłoszenie o zlocie.

Serię sympatycznych fotografii wykonał Aleksander Lipowski - zerknijcie na Zlot w obiektywie Olka.

Gęby większości zlotowiczów można identyfikować na grupowym zdjęciu autorstwa AndPiego - pomóżcie!!!


Motto

Logo zlotu (2 KB) ...Tym, co nie przyjechali, proponuję ten krótki wierszyk:

Komu obce strony znane
Wstydem lico swe zarumień
Jesliś widział Tybr, Sekwanę,
A Prądnika minął strumień

Po co szukać obcych krajów
Alp odwiedzać szczyt wysoki
Wśród Ojcowa skał i gajów
Równie szczytne masz widoki

(Franciszek Salezy Dmochowski)

Robert "Romal" Malcher


Relacja organizatora

Do przyjazdu do Ojcowa na II zlot pl.rec.rowery zachęcały ogłoszenia na grupie oraz ilustrowany tekst na niniejszych stronach. Jak się okazało, całkiem skutecznie: na pamiątkowej liście można się doliczyć aż 52 nazwisk!

Spora część uczestników zlotu pojawiła się na miejscu już w piątek; pierwsza była bodajże grupa łódzka, którą spotkałem w Ojcowie wczesnym popołudniem.

Choć piątek cieszył podejrzanie piękną pogodą, sobotni poranek rozpoczął się zgodnie z najczarniejszymi przewidywaniami: niebo dokładnie zasnute chmurami i wzbierająca mżawka. Gdybym nie był tzw. kierownikiem, zapewne wróciłbym do łóżka... Korzystając z dobrego serca Żony zapakowałem jednak dwa kółka na cztery i w ten sposób dotarłem suchą nogą do bazy zlotu - domu wycieczkowego "Zosia" na Złotej Górze - gdzie powitały mnie nie nazbyt radosne miny wirtualnych dotąd znajomych.

Pod Zosią (15 KB) Ludzi wciąż przybywało, a gęstość deszczu zaczęła maleć. Po załatwieniu spraw natury formalno-organizacyjnej ruszyliśmy całą grupą pod Bramę Krakowską. Tu pojawiło się słońce, które cudem jakowymś nie opuściło nas aż do wieczora! Grupa "sprężonych" została skierowana na szlak terenowy, a leniwsi wyjechali do góry serpentynami. Wszyscy spotkaliśmy się przy barze pod Sokolicą w Dolinie Będkowskiej, sprawiając tym wielką radość właścicielowi tego przybytku.

Tu podział się utrwalił: ambitni - zaopatrzeni w mapę niżej podpisanego - ruszyli szaleć po kamieniach, a spokojni - zaopatrzeni w samego niżej podpisanego - udali się do sąsiedniej Doliny Kobylańskiej, gdzie rozłożeni pokotem na trawie mogli się oddać degustacji zimnego piwa i podziwianiu obwieszonych wspinaczami okolicznych skał. Wraz z osuszeniem puszek nadszedł czas na powolne kierowanie się w stronę obiadu. Po pokonaniu całej Kobylańskiej i zakupieniu kiełbas na ognisko wpadliśmy ponownie do Będkowskiej, by znów rozpocząć zdobywanie wysokości. Nie nawykłym do pagórków mieszkańcom równin podjazdy dały się nieco we znaki, lecz wszyscy dawali sobie radę wyjątkowo dzielnie. Sporo emocji przysporzył także stromy i kamienisty zjazd przez Porębę Sąspowską. Potem już tylko ostatni podjazd i nasza kilkunastoosobowa grupa zajechała z fasonem pod "Zosię"...

Przy ognisku (10 KB) Ze swoich tras zaczęli się zjeżdżać pozostali uczestnicy zlotu, pojawiło się także jeszcze kilka nowych twarzy. Czas na wspólny obiad. Wieczorem zasiedliśmy w krąg wokół ogniska, naturalnie popijając piwo (dużo) i piekąc kiełbasę (mało). Niestety, o północy gospodarz wygonił wszystkich do łóżek, choć nie było ni śpiewów, ni krzyków. Nocą wezbrał deszcz.

Za oknem jasno; ciężkie oczy patrzyły z niechęcią na mokre drzewa i popielate chmury. Bardziej lub mniej rześkim krokiem wszyscy zeszli się do jadalni na śniadanie, co pozwoliło na ogłoszenie decyzji o wprowadzeniu dodatkowego opodatkowania w celu pokrycia kosztów umywalki zmienionej w kupę gruzu przez jedną z dziewczyn :-O.

Po jedzeniu pierwsi ludzie zaczęli nas opuszczać - żeby dojechać rowerem do Katowic, pod wiatr, trzeba przecież trochę czasu. Celem sporej grupy stała się słynna Maczuga Herkulesa, do której niżej podpisany poprowadził przez lekkie pagórki i nieco kamienisty wąwóz, co oczywiście skłoniło niektórych do zmiany poglądów na sens cierpienia i posiadania amortyzatora.

Pod Maczugą obowiązkowe zdjęcia sześcioma aparatami i wyskok do zamku w Pieskowej Skale. Niestety, groźny strażnik z "gunem" pilnował, by nikt nie wprowadził roweru nawet na dziedziniec. Nie to nie.

Wracając doliną zboczyliśmy jeszcze na Grodzisko, by odwiedzić świętą Salomeę i słonia z obeliskiem na grzbiecie, potem popędziliśmy w dół koło Pochylca i zaraz byliśmy w Ojcowie. Z mijającego nas terenowego Nissana ktoś się wychylił i spytał: "Wy z tego zlotu internetowego? Gdzie baza?" Umówiliśmy się pod sklepem, ale nie doczekaliśmy się na tajemniczych przybyszów.

Ostatnie zakupy, posilenie się, pożegnania z kolejnymi znajomymi... W kilkanaście jeszcze osób pokonaliśmy pachnącą wiosną i słońcem Dolinę Sąspowską, by na szosie rozdzielić się i rozjechać w trzy strony świata. Siódemka podążyła na południe, dzielnie znosząc nie do końca prawdziwe stwierdzenie niżej podpisanego, że "teraz już naprawdę będzie tylko w dół". Fotka na wietrznym i powietrznym wierzchołku Powroźnikowej Skały - i już naprawdę tylko w dół i w dół...

Za Racławką pożegnanie. Jest jakoś tak wzruszająco. Czas do domu.

Szymon "Zbooy" Madej


Nocny powrót do Krakowa

Zosia - noclegi (6 KB) Cóż było robić, gdy wszyscy zniknęli w swoich pokojach, kiedy "Pan Zosia" wygonił nas do spania - nie miałem nawet kogo zapytać, gdzie jest jakieś wolne łóżeczko. Zresztą, propozycja waletowania, mimo że bardzo atrakcyjna, wydała mi się nieco nieuczciwa względem reszty zlotowiczów, a do domu tylko 22 km, więc podjąłem decyzję - przerzuciłem rower przez siatkę, potem siebie, a nie było to łatwe po 5 piwach (((-; i zabrałem się za przypinanie lampek. Nie wyobrażacie sobie, jakie to śmieszne zajęcie w tym stanie - czerwona na przód? Chyba nieeee, więc od początku, a co ja właściwie robię za tym płotem, no tak, jadę do domu, ale dlaczego tak tu ciemno? Zapaliłem lampki, ale nic nie pomogło. Wolniutko ruszyłem w dół do Ojcowa... ziemia kiwała się na boki, a ja wypatrywałem światełka w tunelu drzew. Upadek pierwszy, ojej, tu nie ma szosy! Zmacałem dłonią, wreszcie jest! Wsiadam na rower, wydaje się wyższy niż zwykle i stromo tu. Ruszam, ale strasznie krótka ta szosa, asfalt skończył się nagle, upadek drugi.

Wstaję, rzucam się na rower, bo tak stromo, że usiłuje sam odjechać ((-;, mam! Dosiadam, ale już z odrobiną nieśmiałości. Powoli człowieku, życie ci niemiłe? Znów szosa usuwa się spod kół, upadek trzeci. Do domu już tylko jakieś 21700 m, trzeba jechać, przecież nie znajdę już Zosi w tych ciemnościach, w dodatku musiałbym przejść 300 m pod górę. Drżę na samą myśl. Wsiadam, jadę wolniutko, strasznie kręty ten zjazd, co rusz czuję pobocze pod oponami. Nagle jakiś rów, ale utrzymałem sie na nogach. Próbuję dalej. Coś jedzie z dołu, w światłach dostrzegam zarys drogi i zjeżdżam następne kilkadziesiąt metrów.

W końcu osiągam dno... doliny. Droga jest dziurawa, ale jadę. Pzysiągłbym, że widziałem tu w dzień latarnie ((-;. Dostrzegam jaśniejsze niebo nad sobą i staram się trzymać tego paska. Pochłonięty obserwacją wpadam przednim kołem w coś głębokiego, rower rzuca mi się na plecy, w ostatniej chwili wyrywam koło, udało się! Jadę dalej. Raczej na pamięć, bo dalej nic nie widać. W końcu asfalt się kończy i zaczynam dostrzegać zarys drogi, skupiam się na maxa i wolniutko posuwam się naprzód.

Zaczyna padać deszcz, a droga jakaś gęsta i gumiasta. Po następnych 500 m słyszę strumień tuż przed sobą. No tak, to nie droga, wjechałem w wąskie pole rzepaku i w ciemności myślałem, że to droga. Zaczynam wracać, bo droga jest po drugiej stronie strumienia, a może nie wracać, może położę się pod drzewem i prześpię do rana? Mam dosyć, niech sobie pada, psycha mi siadła, mam wszystko gdzieś. Idę w mokrych kwiatkach rzepaku i myślę, jak najszybciej się poddać i niespodziewanie czuję pod stopami drogę. To prowokacja, myślę i zaczynam półgłosem używać słów twardych, jak łańcuch Sachsa ((-;. Klnąc wsiadam na rower i powolutku jadę. Ciemno, choć oko wykol, ale widać jednak zarys drogi. Deszcz potężnieje, szumi i czuję, że nie mam suchej nitki na sobie. Moje buty zaczynają przypominać foczą skórę mamlaną przez bezzębne Eskimoski w długą noc polarną.

Zaczyna się asfaltowy kawałek drogi, przyśpieszam i robi mi się weselej, klnę na głos, ale raczej wesoło, dla dodania sobie animuszu. Naciskam z całej siły na pedały. Wyjeżdżam na główną drogę do Krakowa i po jakimś czasie zaczynają się latarnie. Czuję, że jadę naprawdę szybko, wieć staram się w ich świetle przeczytać prędkość na zegarku. Przecieram palcem szybkę z deszczu, 30 km/h, fajnie jest. Jeszcze chwila i dostrzegam światła wielkiego miasta. Gdzieś tam jest moje łóżko, podkręcam na full i zdobywam Kraków.

Ociekam wodą i błockiem, ale nieważne, podjeżdżam do nocnego i kupuję jeszcze jedno piwo, wypiję za wasze zdrowie, zlotowicze! Podjeżdżam pod dom, o matko, jeszcze 4 piętra do pokonania. Zarzucam rower na ramię i zaczynam podejście, niestety, po tylu piwach nie daję rady, pierwszy raz w życiu odpoczywam na drugim piętrze, wstyd. Na górze zdejmuję wszystkie mokre rzeczy i rozwieszam je na krzesłach, piwo wypiję jutro, włażę pod przysznic i walę się spać. To był mój pierwszy wyjazd w teren w tym roku, ale jaki!!!

Qba "jamala" Larysz


Halina o zlocie

Pewnie się sypnie jak z rogu obfitości wrażeń i relacji zlotowych, niech więc i mnie wolno będzie dołożyć się do kupki :)

Cóż tu wiele pisać - zlot to było coś, jak w tytule zapożyczonym z pożegnalnego albumu niezrównanej grupy Cream. Dwa dni, które na długo wryją się w pamięć. Może i na zawsze?

Podjazd serpentynami przez las (12 KB) Ogromne dzięki należą się przede wszystkim organizatorom, Zbooyowi i Andrzejowi. Za to, że takie wspaniałe miejsce wybrali i dopięli sprawy organizacyjne na ostatni guzik. Szczególne słowa najwyższego uznania dla Zbooya, który jest niezrównanym przewodnikiem. Nie dość, że zna tam wszędzie chyba każdy kamyczek i poprowadził nas pięknymi trasami, to w dodatku dbał o każdego uczestnika grupy, nie dopuszczając, bo ktokolwiek czuł się zaniedbany. Trasy były niezwykle urozmaicone, były tam i polne, wyboiste ścieżki i leśne trakty, podjazdy i strome zjazdy, znalazło się i błoto, dla amatorów mudness riding, przejazdy przez strumyki, śpiew ptaków, trzask łamanych gałązek i oczywiście wiatr we włosach :)))

Tym, co nie byli, muszę zdradzić, że naczalstwo zlotu ma podejrzane koneksje gdzieś wyżej, bo najpierw posiało strach w duszach mżawką z rana, by później uraczyć nas pełnym blaskiem słońca. A nietrudno się domyślić, że słoneczko nie tylko poprawia samopoczucie, ale i wyśmienicie podnosi walory krajobrazowe. Zresztą, trudno sobie wyobrazić lepszą porę roku na taką imprezę. Świeża, soczysta zieleń, przetykana obficie innymi kolorami, głównie żółtym, kwitnących kwiatów. Biel kwitnących drzew wspaniale komponująca się z bielą jurajskich wapieni.

Chyba nie pomylę się, twierdząc, że wszystkie tygrysy dostały to, co lubią najbardziej. No, może tylko trekking czuł się deczko niedowartościowany, sugerując głośno zwołanie kolejnego zlotu na Żuławach :)

Zbooyu zadbał i o to, byśmy mieli wystarczająco dużo przerw na rozłożenie się na zielonej murawie z puszeczką piwa :) albo kto co tam lubi. No i spokojną kontemplację (jakby kontemplacja mogła być inna) krajobrazu w tym czasie. I na pogaduchy as well.

Nie obyło się i bez silniejszych wrażeń, na szczęście w ilości sztuk: jeden. Najbardziej "dedicated" grupowicz, który przyjechał aż ze Szczecina, zaraz na początku, bo jeszcze w Krakowie, rozbił sobie głowę. Całe szczęście, że skończyło się na szyciu i na... kupieniu kasku, o co zadbał Andrzej Oziębło. W tym miejscu chciałabym podkreślić, że Andrzej zajął się poszkodowanym z wielką troską, kosztem uczestnictwa w zlocie. Ogromne wyrazy uznania.

Nalepka zlotowa (5 KB) Specjalne podziękowania dla Adama Samuela za piękne plakietki zlotowe ze wspaniałym logo [autorstwa Mic_hała - przyp. Zbooya]. Nie wątpię, że replika znajdzie się na zbooyeckiej stronie.

Musze jeszcze dodać, że Ci, którzy zrezygnowali z jazdy drugiego dnia, zrobili duży błąd, bo było jeszcze wspanialej. Zdradzę tylko, że skromna już grupka najwytrwalszych pod wodza Zbooya, zjechała z posterunku dopiero o 17:00. A miało się skończyć o 13:00, hehe.

Zbyt idyllicznie by to wszystko wyglądało, gdyby nie było żadnych minusów. No więc był, jeden wprawdzie, za to bardzo spory. Ten, że z powodów niezależnych nie mogłam być na ognisku i wspólnie z wszystkimi piwka wypić :((( A tak bardzo chciałam pogadać z tym czy owym. Ech, life is brutal and nobody is bez winy.

And last but not least. Wszyscy obecni na zlocie grupowicze okazali się po odwirtualizowaniu szalenie sympatycznymi ludźmi. Wychodzi na to, że grupa pl.rec.rowery skupia sam kwiat młodzieży i tych trochę, a nawet bardziej starszych też :)

Wybaczcie proszę, jeśli powtarzam w swoim poście to, co już zostało powiedziane. Nie mam okienka, ba, lufcika nawet, przez który mogłabym grupę podglądać, wiec piszę to, co mi w duszy gra. :) Za to mogę uczciwie powiedzieć, że nie sugeruję się w tym niczyim zdaniem :)

Raz jeszcze wielkie dzięki za zorganizowanie zlotu. Ogromnie się cieszę, że dane mi było wziąć w nim udział.

Halina Białkowska


Zlot - posmakowany

Jak wiecie, mimo szczerych zamiarów nie udało mi się w nim porządnie zauczestniczyć. Przypadek, a właściwie - wypadek, sprawił, że mogłem tylko posmakować atmosfery zlotowych doznań. Najważniejsze w tym wszystkim, że Romalowa głowa jest cała, a potrzeba noszenia kasku - ponownie potwierdzona. Udało mi się tez zobaczyć większość uczestników i dokonać niecierpliwej konfrontacji ksywek z ich fizycznymi wcieleniami. Nie ukrywam, że na ten moment czekałem z niepokojem. To mocne przeżycie: zobaczyć kogoś znanego wyłącznie z postów, w pewien sposób wyobrażonego i utożsamionego, ale tak naprawdę - nieznanego. Uczucie podobne - tak to sobie wyobrażam - do ślepca, który zna swoje otoczenie wyłącznie ze słuchu i nagle odzyskuje wzrok.

Kilka luźnych refleksji.

Opatrzność czuwała i zesłała idealna pogodę: słonecznie, zielono, majowo, sucho, a nie za gorąco. Gdy w sobotę rano podjeżdżałem na krakowski dworzec i poczułem kilka kropel deszczu byłem pełen najgorszych przeczuć.

Brawa dla Zbooya! Dołączam się do "tłumu" jego wielbicieli, zresztą byłem nim już od dawna :-). Nie dość, że wszystko zorganizował, wymyślił i zrealizował - co z racji różnorodności wieku i zainteresowań uczestników łatwe nie było - to jeszcze wykazał się, rzadko spotykanym w tym wieku (dla mnie bardzo młodym :-)), poczuciem odpowiedzialności.

Ktoś napisał, poniekąd słusznie, że już wszystko w tym terenie zobaczył i zjeździł. Na pewno sporo jeszcze zostało, nawet w okolicach samego Ojcowa, ale trzeba pamiętać, że okolice, które poznaliście, to tylko niewielka część podkrakowskich uroków rowerowych. Pewnie nie dojechaliście do dalszych dolinek, np. Racławki, lasu Zwierzyniec, Garbu Tenczyńskiego, nie mówiąc już o prawdziwych górkach, odległych 30 km od Krakowa. Chyba jeszcze coś zostało na przyszłe zloty :-)

Na koniec, jako pomysłodawca miejsca noclegowego i jego terminu dziękuję wszystkim obecnym za przybycie i wspaniałą (tak ptaki ćwierkały) atmosferę. Mam nadzieję, że dane mi będzie pełniej doświadczyć kolejnego zlotu, chociażby tego na Żuławach :-).

Andrzej Oziębło


Krótko i węzłowato

Zauważyłem, że wszyscy dużo piszą, że było super, a ja napisałem mało, bo aż nie wiem, co napisać, tak mi się podobało jak pieron.

Piotr "Rzuczek" Rzuczkowski


Odlotowy Zlot

Oblężenie baru (12 KB) To były dwa prawdziwie cudowne dni. Zebranie tych wszystkich wspaniałych ludzi na tak zwanych rowerach w tym czasie i miejscu dało absolutnie niesamowitą mieszankę. Rowery same wjeżdżały pod najstromsze podjazdy, liczniki pokazywały nienotowane dotąd wartości, dziury w dętkach znikały, ramy się cieniowały, a pogoda była pod naszą kontrolą! Po prostu - krew, cukier, seks, pot ;-), magia.

Ok, ok, nie rozpisuję się zbytnio - ci, co byli, i tak wiedzą, o co chodzi, a tych, co nie byli, lepiej nie dręczyć. Zresztą i tak za pomocą słów nie sposób tego opisać.

W każdym razie dzięki wielkie dla każdego z uczestników z osobna i dla wszystkich razem za wytworzenie tej szczególnej atmosfery. [...]

Tomek "Bruno" Bergier


Impresje Alfera

W maju 1999 odbył się "II Zlot pl.rec.rowery". Jako że modne stało się opisywanie swych wrażeń z tym podobnych imprez w internecie, postanowiłem również wstukać co nieco na temat naszego zlotu. Nie spodziewajcie się dokładnego opisu, raczej luźnej impresji - czyli tego, co mi ślina na język przyniosła...

Na zlot przybyło około 50 osób. Biorąc pod uwagę, że często nie udaje się zwołać kilkuosobowej grupki na weekendową przejażdżkę, jest to sporym osiągnięciem. Atmosfera była przyjemna - Krakusy nie pobili się z Warszawiakami, a Łodzianie nie musieli narzekać, że Łódź to Łódź, a nie miasto Łódź.

Zgodnie z przewidywaniami, już pierwszego dnia zlotu podzieliliśmy się na dwie podgrupy. Jedną tworzyli ci, którym nie w smak wyczyn, a raczej spokojne zwiedzanie terenu. Do drugiej, mniej licznej, należeli bardziej wytrwali, którym chciało się zmierzyć z trudniejszym wariantem trasy.

Trasy grupy 'mocnej' (5 KB) - odsyłacz do duuużej mapy! Już pierwsze kilkaset metrów przekonało większość uczestników grupy "zapalonej", że kondycja to rzecz względna, a Matka Natura ma w poważaniu śmiałych rowerzystów. Niestety, na wielu odcinkach musieliśmy podprowadzać rowerki, niemniej każdy próbował walczyć ze stromiznami, jak tylko mógł.

Po przejechaniu pierwszego fragmentu trasy, po przekroczeniu szosy zaczął się odcinek zadziwiająco długo spadzisty. Wielką frajdę mieli ci, którzy najbardziej cenią jazdę bez pedałowania... Bum cyk cyk i oto spotykamy się z grupą "kontemplacyjną" pod Barem w przyczepie. Miejsce to dosyć znamienne - dane nam było znaleźć się tu jeszcze dwakroć, nie całkiem z własnej woli :-)

Po posiłku, pamiątkowych zdjęciach i gadaninie, w pięknym słoneczku ruszyliśmy w dalszą drogę. W pewnym momencie nasz niebieski szlak zaginął, i wstąpiliśmy na morderczy podjazd, który wnet zamienił się w stromy spacer. Na szczycie, wśród trawy towarzystwo padło na łopatki (dosłownie!). Tytułem wyjaśnienia: niektórzy osobnicy mieli pretensje do autora tego tekstu o zmyłkę w trasie. Niżej podpisany NIE prowadził grupy na tym odcinku. Wiem nawet, KTO skręcił na błędną ścieżkę, ale nie wyjawię tego faktu publicznie. Suma sumarum mi się i tak bardzo podobało, mimo iż po jakimś czasie... wróciliśmy do polanki Przy Barze. I bardzo dobrze! Był chociaż pretekst, aby uzupełnić siły, płyny i kalorie. Niestety, grupa nieco się zmniejszyła, a to z powodu podzielenia się jej na jednym z miejsc rozstajnych. Cóż, przetrwali najsilniejsi ;-).

Ruszyliśmy dalej, tym razem odbijając w lewo. Piękne tereny, dolinki otoczone skałami, ogniska, potoki... Szkoda słów, nie sposób wyrazić uczuć tekstem. Droga powrotna była momentami poprowadzona asfaltem, ale wynikło to raczej z nieznajomości terenu niż z wygodnictwa. Zresztą tuż przed końcem wjechaliśmy na piękny zjazd, początkowo przez trawiastą łąkę, później przez las, co usatysfakcjonowało - jak myślę - całą grupkę. Wreszcie na koniec nieśmiertelny asfaltowy podjazd pod "Zosię" (nasz apartament).

Pod wieczór skoczyliśmy jeszcze na krótki wypadzik w dół, zakończony ciemnawym powrotem, rzecz jasna nieśmiertelnym asfaltowym podjazdem pod "Zosię".

A później ognisko z kiełbaskami, których nie było, strzelające piwo, rozmowy o przerzutkach, górach, ścieżkach rowerowych, stłuczona umywalka, sen...

Alfer (6 KB) Następnego dnia czasu było mniej. Większość grupowiczów musiała wrócić do domów. Pomknęliśmy na stały punkt programu czyli Maczugę Herkulesa. Pod Zamkiem spotkaliśmy się właściwie ostatni raz większą grupą. Następnie nasza szóstka pognała w "dół" mapy, aby wykorzystać dzionek. Szosą dojechaliśmy do części terenowej. Ach, cóż za wrażenia. Pod górę, z góry, wolno, szybko, ptaki śpiewają, pijemy wodę ze źródełka, jest PIĘKNIE. Lekko zmęczeni, ale bardzo radzi doszusowaliśmy do Krzeszowic. Jak przystało na porę obiadową pizza na szybko, chwila odpoczynku i powrót do "Zosi". Nie było nam dane dojechać na czas. Po drodze zaliczyliśmy fantastyczne zjazdy, minęliśmy kamieniołom i kopalnię piachu, na Bardzo Długim Podjeździe posłuchaliśmy muzyki z okolicznej wsi, aż dobrnęliśmy do... Baru - skądinąd znanego nam dobrze miejsca zbornego. Dalej fragmencik znany nam z poprzedniego dnia, później trochę asfaltu, wpadamy w pobliże Groty Łokietka i nareszcie znajdujemy się pod samą "Zosią". Spóźnienie niewąskie, przykro nam bardzo, że tyle musiałeś na nas czekać, koleżko z fullem Mongoose'a - obiecujemy, że to się już nie powtórzy ;-). "Zosia" ugościć nas nie chciała, zatem szybko spakowaliśmy manatki (czyli torby i rowerki) do samochodów i w drogę do domu...

2 fantastyczne dni, które wspominać będziemy jeszcze długo.

Żeby nie było, że wszystko to było anonimowe, wymienię uczestników. Jako, że pamięć zawodna, niech wybaczą mi koledzy, których pominąłem. W rolach głównych udział wzięli: Kaśka "Kasik", Tomek Banach, Mic_Hał, Marek "Hans", Tomek "Froju", Stanisław Semczuk, Tomek Szewczuk, Sopel "Terminator", ANS (full Mongoose), o rany, już nie pamiętam, kto jeszcze.

Pozdrowienia dla wszystkich uczestników, zarówno moich starych, jak i nowych znajomych. Zbooy'u, dzięki wielkie za organizację!

Do następnego razu,

Alfer


Uczestnicy

Lista uczestników zlotu (25 KB)


Opracowanie Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999
Zdjęcia copyright © 1999 by Aleksander Lipowski (aleksander.lipowski@mclane.pl)
    21.02.01 22:25