Jest to miła, niedługa, choć dla niewprawnych dość męcząca wycieczka na rowerze górskim. Zajmuje (z odpoczynkami i obiadem) raptem 7 godzin, a więc można ją zrobić nawet w ciągu krótkiego, jesiennego dnia. Najpierw samochodem do Starego Sącza (ok. 120 km od Krakowa), tam można zaparkować w okolicach rynku (na samym rynku parking jest słono płatny), ewentualnie coś jeszcze przegryźć i wsiąść na rower.
Początkowo droga idzie zupełnie po równym do Gołkowic (5 km), gdzie
skręcamy w lewo. Trochę pod górkę, ale spokojnie. Tak aż do
ostatniego przystanku PKS "Prehyba" (12 km).
Zaczyna się ostrzejszy podjazd. Przez chwilę nie ma asfaltu, ale
później wraca - jedzie się super wygodnie, ale coraz bardziej
mozolnie - w sumie 7,5 km ostrego podjazdu. Tuż przed szczytem
mijamy kamień zwany "Krzesłem Św. Kingi" - nieciekawy, bo strasznie
zaśmiecony, ale każdy pretekst do odsapki jest dobry :-)).
Podjazd, zwłaszcza w górnej części, jest bardzo ładny widokowo -
droga wspina się na zbocze doliny i wszędzie wkoło widać złote
lasy.
Podjeżdżamy do schroniska (19,5 km) - siedzimy tu ponad godzinę - obiadek (skromny, bo prawie nic nie mają), itp. A potem oczywiście czerwonym szlakiem w kierunku Radziejowej. Droga jest przepiękna - widoki, nie ma długich podjazdów, trzeba trochę uważać na kamienie na ścieżce, ale zasadniczo jedzie się łatwo i z wielką przyjemnością.
Przed szczytem Radziejowej, na starym wiatrołomie, od szlaku
odchodzi w prawo wygodna droga przez las (są na niej znaki
nartostrady - nie można zabłądzić), dzięki której trawersujemy
szczyt (trzeba by ostro podjeżdżać, a na Radziejowej nic ciekawego
nie ma).
Za Radziejową nartostrada wraca na czerwony szlak, którym jedziemy dalej na Wielki Rogacz. Jest to niby najwyższy punkt wycieczki (prawie 1200 m n.p.m.), ale jakoś podjazdu się nie czuło.
Oglądamy widoki i wiuu... w dół czerwonym szlakiem, granią, super
wygodną, grubo posypaną liśćmi drogą przez las na Niemcową.
Z Niemcowej dalej czerwonym szlakiem do Rytra. Droga idzie generalnie coraz ostrzej w dół. Słońce niby ciągle dość wysoko, w dole złoci się Poprad, a tu nagle znad tego Popradu podnosi się wielki kłąb mgły i pac - jesteśmy w gęstym, ciemnym budyniu.
W chwilę później zapalamy lampki. Początkowo dlatego, żeby się lepiej nawzajem widzieć, ale za chwilę jest już po prostu zupełnie ciemno. Trzeba uważać, by całkiem nie blokować koła przy hamowaniu, bo wtedy lampka gaśnie - puszczamy na przód rower z lampką bateryjną - jadąc blisko tuż za sobą jeszcze od biedy coś widzimy. Jednak dynamo to nie jest dobry pomysł na jazdę po górskich ścieżkach...
Coraz bliżej cywilizacji - przejeżdżamy jak duchy koło
kolejnych, jarzących się niesamowicie we mgle domów. Ale to ciągle
jeszcze kawał drogi - i to coraz bardziej stromej. Coraz częściej
trzeba na stromiźnie po prostu rower prowadzić.
I wreszcie koniec mgły - w dole światła Rytra - jeszcze tylko obłędny zjazd (chyba ze 200 m w pionie w jednym kawałku) jednopłytkowym chodniczkiem o średnim nachyleniu ok. 45 stopni. Aj, bolą łapy od ściskania hamulców.
Asfalt. I to było tylko 37 km. Fajne. Jeszcze tylko parę kilometrów
drogą i jesteśmy z powrotem w Starym Sączu. 47 km. Było wspaniale.
Rowery na samochód i do domu.
![]() |
Tekst i zdjęcia copyright © 1995 by Jarek Strzałkowski (js@onet.pl) Przejrzał i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) |
12.10.99 12:11 |