Złodziej bicyklów

Pierwszy rower pojawił się na ulicach Krakowa w roku 1869. Marian Klimek - pierwszy, jak się miało okazać, krakowski złodziej rowerów - przyszedł na świat w cztery lata później.

Zanim Klimek po raz pierwszy nacisnął na pedały kradzionego bicykla, sporo się już w życiu nakręcił. Daleko na tych krętactwach nie zajechał. Zaczęło się jeszcze w szkole powszechnej - od drobnych kradzieży i uczniowskich oszustw. Wyrzucony z podgórskiego Gimnazjum, pozostawał na utrzymaniu niemłodych już rodziców. Zmuszany przez rodzinę do podjęcia jakiejś pracy, nudził się każdym zajęciem bardzo szybko. Kiedy w 1894 r. ojciec wystarał mu się o kolejna posadę - posłańca przy Sądzie powiatowym w Podgórzu, przepracował jeden miesiąc i zrezygnował. Nie przeszkadzało mu to wcale podawać się w dalszym ciągu za "praktykanta sądowego" i nawiązywać różnego rodzaju kontakty towarzyskie. Poznał wówczas swojego rówieśnika Augusta Franza, praktykanta Dyrekcji Skarbu. Gdy pewnego razu Franz wyjechał na kilka dni z Krakowa, zakradł się do jego mieszkania i zabrał ubranie, pieniądze i dokumenty kolegi, m.in. metrykę urodzenia i świadectwo VIII kl. gimn. Nazajutrz wyjechał do Lwowa i tu na podstawie sfałszowanych dokumentów (nazwisko "Franz" przerobił na "Frauze") wniósł podanie, jako August Frauze, do Dyrekcji Skarbu o zatrudnienie w korpusie straży skarbowej. Służbę rozpoczął najpierw pod Lwowem, potem przeniesiono go do Buska, do Przemyśla, wreszcie znowu do Lwowa. Nigdzie nie mógł długo zagrzać miejsca, a i ciągłe przenosiny bardzo go męczyły, więc wkrótce porzucił i tę posadę.

Zdarzyło się tak, że w tym samym właśnie 1894 r. Krakowski Klub Cyklistów (założony dwa lata wcześniej) zorganizował wielki maraton rowerowy na trasie Kraków-Lwów. Marian Klimek, stojąc pośród tłumu gapiów na mecie we Lwowie, z podziwem i zazdrością spoglądał na odważnych cyklistów przybywających od strony Krakowa. W jednej chwili zapałał tak wielką miłością do sportu kołowego, że zapragnął urządzić sobie podobne zawody.

Uwolniwszy się już od trudów c.k. służby skarbowej, wyjechał Klimek do Przemyśla. Przez kilka dni paradował po mieście w galowym mundurze respicjenta skarbu, podając się - raz za strażnika Kopińskiego, raz za st. strażnika Krajewskiego. W sklepie Hersza Weingartena zauważył używany rower za 60 złr. "60 złotych?! Za to stare poduszkowe rowerzysko..." - zaczął targować. "To jest bardzo dobry bicykiel! Pan widzisz, dwukołowy!" - zachwalał handlarz, a widząc niezdecydowanie klienta namawiał, aby osobiście zechciał pojazd wypróbować. Klimek, niby to niechętnie i z ociąganiem, odpiął służbową szablę i podał ją Weingartenowi do potrzymania, sam zaś dosiadł roweru i... ruszył w drogę. Na jakiejś górce za Przemyślem tak się rozpędził - tłumaczył później przed Sądem - że nie był w stanie zahamować i musiał jechać dalej, aż zatrzymał się dopiero w Tarnowie... No, a z Tarnowa jest przecież bliżej do Krakowa niż do Przemyśla, więc nie opłacało mu się już wracać po tę głupią szablę. Indywidualną jazdę maratońską zakończył szczęśliwie w Krakowie, rower sprzedał za 25 złr.

Rok 1895 zaznaczył się w Krakowie dalszym wzrostem zainteresowania kolarstwem. Krakowski Klub Cyklistów, liczący już 120 członków, zorganizował szereg wycieczek i wyścigów a nawet Zjazd Cyklistów. W tym samym roku zawiązał się również oddział kolarski "Sokoła" i utworzono Towarzystwo Młodzieży Cyklistów. Ruch rowerowy był już tak znaczny, że Magistrat krakowski wydał pierwszy "Regulamin jazdy na kole w obrębie miasta Krakowa". Sklepy Larischa, Lorda i Niemetza oferowały najnowsze bicykle różnych marek i systemów. Mniej zdolni mogli skorzystać z kursów jazdy na rowerze.

Marian Klimek, "kołownik" - amator, żadnych kursów nie kończył a jeździł jak mistrz. Oczywiście, jeżeli miał na czym. Odwiedzając składy i warsztaty reperacyjne, długo oglądał różne rowery, nowe i używane, i nie mógł się zdecydować, który kupić. W czasie jednej z takich wizyt w pracowni Franciszka Radomskiego przy ul. Szpitalnej, przypadkowo posłyszał rozmowę mechanika z klientem, którego akurat znał z widzenia. Pan Mitschka pytał o swój rower oddany do naprawy, a dowiedziawszy się, że jest już gotowy, zapłacił za usługę i obiecał przysłać służącego po pojazd. Klimek wyszedł zaraz od Radomskiego, szybko napisał kartkę: "Proszę wydać mój rower, Mitschka" i wręczył ją gońcowi, każąc biec na Szpitalną a potem przyjść na pl. Mariacki, bo wiedział, że Mitschka tam mieszka. Kiedy posłaniec wrócił na pl. Mariacki z rowerem, Klimek czekał przed domem Mitschki. Odebrał bicykl a chłopaka posłał na górę po zapłatę. Wsiadł na rower i spokojnie odjechał w kierunku Starowiślnej. Do Tarnowa dotarł następnego dnia.

W Krakowie pojawił się znowu po kilku miesiącach, bardzo odmieniony. Występował teraz jako doktor Ilnicki z Warszawy. Zaczął bywać na Uniwersytecie (z czytelni profesorów wyniósł 8 tomów leksykonu Mayera i kodeks karny), kręcił się po klinikach i kradł co mu w ręce wpadło - raz blok recept z gabinetu lekarskiego, kiedy indziej futro z garderoby prosektorium. Trafił się wreszcie i bicykl - nieopatrznie pozostawiony przez dr R. Marczyńskiego w sieni szpitala św. Łazarza. Zabrał go, bo "on by tak swoich rzeczy nie zostawił bez opieki", wyjaśniał potem Sądowi. Rower sprzedał mechanikowi Grodzickiemu.

Pewnego kwietniowego dnia 1896 r. wybrał się do sklepu Szabłowskiego w Sukiennicach. Uzyskał bowiem wiadomość, że dr Wł. Federowicz oddał tam do sprzedania swojego pięknego "Adlera". Ze znawstwem obejrzał pojazd i oświadczył, że go kupuje. Wyciągnął portfel i już miał płacić, ale w ostatniej chwili poprosił jeszcze o możliwość krótkiej przejażdżki dla upewnienia się co do wartości maszyny. Szabłowski usłużnie podsunął rower, Klimek ruszył w wolnym tempie, po czym nagle przyspieszył i ostrym sprintem popędził w stronę Siennej. Tę brawurową kradzież bicykla marki "Adler" nr fabr. 22640, nr rej. 15 [w 1896 r. w Krakowie było już zarejestrowanych 300 rowerów] - dokonaną w biały dzień, w centrum miasta - prasa krakowska szczegółowo nazajutrz opisywała. "Ptaszek ów był doskonałym cyklistą - relacjonował "Czas" - zaledwie dosiadł roweru natychmiast zniknął z oczu, pozostawiając w osłupieniu p. Szabłowskiego." W osłupieniu i, dodajmy, z eleganckim paltotem w ręku, który to paltot dał mu Klimek "do potrzymania". Na tym handlu wymiennym Szabłowski wyszedł, niestety, jeszcze gorzej niż Weingarten w Przemyślu - paltot zabrała zaraz policja po ustaleniu, że kilka dni wcześniej został skradziony w kawiarni Janikowskiego. Tymczasem Klimek był już w drodze do Rzeszowa.

Reklama rowerów Premier (29 KB) Do Krakowa powrócił z gotowym planem następnego skoku. Tym razem zastosował odmienną taktykę. Pod osłoną nocy włamał się do warsztatu mechanicznego przy ul. Szewskiej, nieopodal składu A. Larischa, i zabrał stamtąd dwa "Premiery". Jednego sprzedał od ręki, a drugim postanowił udać się na swoją pierwszą wycieczkę zagraniczną. Zaopatrzony w paszport, który wcześniej wyrobił sobie w Rzeszowie - na nazwisko Jan Józef Nizioł, przedkładając skradzione jeszcze wcześniej (pedlowi uniwersyteckiemu) absolutorium dr Nizioła wyjechał do Warszawy. Wrócił po pół roku i pewnie szykował się do kolejnych zapasów kolarskich, jednakże nie danym mu już było ukraść ani jednego roweru więcej. Rozpoznany na ulicy przez agenta policji, dzielny rycerz bicykla i miłośnik sportu kołowego - wylądował w końcu w areszcie.

Podczas rozprawy sądowej, kiedy wykrętnie i bezczelnie usiłował tłumaczyć swoje postępowanie, przewodniczący trybunału zadał mu w pewnym momencie pytanie: "Dlaczego pan znowu kręci?!", Klimek od powiedział - "Bo tu jest rozprawa, proszę Sądu. (wesołość sali)". Pozbawiony zupełnie poczucia humoru Sąd wymierzył amatorowi jazdy na cudzym kole surową karę 6 lat ciężkiego więzienia, czyli średnio po 1 roku za każdy bicykl.

Andrzej Bogunia-Paczyński, kwartalnik Kraków - Magazyn kulturalny, nr 4 (20), 1988, s. 54.


Znalazł, zeskanował itd. Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 2000     13.08.00 22:43