Z Wyszogrodu pod wiatr

A dzisiaj jest taka piękna pogoda...

Podczas wyprawy do Czerska Lubomir wspomniał, że może następną wycieczkę zrobimy ze startem w Sochaczewie, że zna tamte tereny itd. itp. Ponieważ wyglądało na to, że nikt wycieczki nie "organizuje", pomyślałem, że sam sobie pojadę, a co? No i pojechałem.

Pierwszy przystanek: Ożarów Mazowiecki. Sześć kilometrów od domu, kilka minut i jestem na miejscu. Pociąg ma przyjechać o 9:12, więc mam jeszcze jakieś 15 minut. Kupuję sobie spokojnie bilet, jadę na peron (dziwna stacja, można bez problemów wjechać na peron, a spróbujcie to kiedyś zrobić na - powiedzmy - Śródmieściu), kręcę się po nim (tak, tak, wiem, że nie wolno; jeżdżę wokół słupa...;-)). Przyjeżdża sobie pociąg, wsiadam, jadę. Już po 40 minutach jestem na miejscu, w Sochaczewie. I tu kolejna miła niespodzianka: chociaż żeby opuścić peron, trzeba pokonać przejście podziemne, można nie zsiadać z roweru i po prostu wyjechać! Są takie miłe podjazdy, które wspaniale się do tego nadają. Oczywiście nie należy jechać za szybko... ;-)

Wyjeżdżam ze stacji, już chcę sobie pojechać do drugiego przystanku (Żelazowa Wola), kiedy moją uwagę przykuwa stojąca na resztkach trawnika parowa ciuchcia. Na ciuchci napis "Muzeum Kolejnictwa", strzałka i odległość: 200 metrów. Co szkodzi zobaczyć? A może ciekawe będzie? Jadę, mimo że to nie planowany kierunek jazdy - przecież tylko 200 m! Po chwili jestem na miejscu. Brama, przejście przez tory, płot z siatki, taaaaa... Chyba jednak warto zajrzeć, idę więc do wejścia. Obok tablica: "Czynne codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych od 10 do 15". Właśnie wybiła dziesiąta, więc idę do kasy. Ponieważ jestem sam, zadaję sakramentalne pytanie: "Czy można z rowerem?" "Oczywiście" - pada odpowiedź - i już po chwili (i po maleńkim, dwuzłotowym odchudzeniu portfela) wchodzę na teren muzeum. Ach, ten nastrój! Małe ławeczki, wąskie, niskie perony, gazowe (chociaż diabli wiedzą :-) - ale i tak bardzo ładne) latarnie. No i lokomotywy z kawałkiem historii. Niektóre pracowały jeszcze do późnych lat osiemdziesiątych; na jednym ze zbiorników ciśnieniowych data kolejnego przeglądu: 1988. A później puste rubryczki... I inny kawałek: nazwy fabryk. 1951 - Pierwsza fabryka lokomotyw w (nie_pamiętam). Trzy lata później - lokomotywa z tej samej fabryki - Fabryka lokomotyw im. F. Dzierżyńskiego w (tak_samo_nie_pamiętam). Tu jakaś wąskotorowa cysterna (2 x 75 m3), tam drezyna z silnikiem od jakiegoś starego motoru w roli napędu, "Warszawa" z felgami dostosowanymi do jazdy po szynach, i ten urok małej, sennej, wąskotorowej stacyjki, którą kiedyś było - a czasami jeszcze bywa - muzeum... Aż żal opuszczać to miejsce, ale czas już najwyższy, w końcu ŻW czeka.

Wsiadam więc na rower i wzdłuż torów jadę w kierunku właściwym, albo takim, jaki wydaje mi się właściwy. Oczywiście okazuje się, że właściwy to on generalnie jest, ale nie do końca ;-). Skutek? Znalazłem się na drodze, którą akurat jechać nie chciałem: "Wrrrrrr, wiuuuuu, per-per-per". Z szukaniem tej, którą wcześniej upatrzyłem, dałem sobie spokój - to w końcu tylko kilka kilometrów. Jestem! Ojej, jak tu pusto! Psa z kulawą nogą nie uświadczysz. Wracam - tym razem bez rozjeżdżających samochodów - po drodze wstępując do (ostatniego, jak się później okazało) sklepu. Trzeba kupić trochę prowiantu. Właśnie zaczyna padać śnieg...

Czas obrać kurs na przystanek numer 3: Wyszogród. Wskakuję więc na drogę (tym razem odpowiednią) i po mało uczęszczanym asfalcie jadę sobie spokojnie w raźnie padającym śniegu, z wiatrem, do mego upatrzonego celu. Po jakimś czasie asfalt dochodzi do wału przeciwpowodziowego, przez chwilę prowadzi wzdłuż niego, po czym odbija w kierunku jak najbardziej nieodpowiednim. Opuszczam go więc i przenoszę się na wał, po którym biegnie całkiem wygodna i równa droga. Chyba piaszczysta. Albo żwirkowa. Chyba, bo wtedy to już raczej śnieżna ;-). Jadę, jadę, dojeżdżam do przeszkody. Asfalt - kiedyś chyba dość obciążony - teraz pusty. Zaraz, zaraz, ale tu, przed słynnym kiedyś drewnianym mostem, nie było przecież na mapie żadnego asfaltu... Nie zastanawiam się jednak zbyt długo i jadę dalej. Zjeżdżam z wału, na którym wiatr już hula i jadę drogą niżej. Jeszcze chwilka... jest nowy most w Wyszogrodzie! (Aaaaa, tamten asfalt to była jednak droga do starego mostu!). Końca mostu nie widać, niknie w śnieżnej zadymce. Po chwili początku też nie widać, z tego samego zresztą powodu. No tak, most się co prawda skończył, ale jak zjechać z tego chodnika? Wszędzie tylko schody, i to w górę... Po krótkim namyśle wjeżdżam na skarpę.

Jestem w Wyszogrodzie, szarym, smutnym, pokrytym świeżo spadłym śniegiem, z paćką śniegową na ulicach. Brrrrrrr... Nie chcę tu zostać ani chwili dłużej - wracam. Jedyna droga przez most, pod wiatr i siekący, mokry śnieg... Cóż, wyboru raczej nie mam. Po przejechaniu przez most zjeżdżam pod niego, żeby w spokoju i bez dodatkowej porcji śniegu zjeść ostatni kawałek czekolady (most od spodu wygląda zaiste imponująco...). Ruszam dalej, jadę zobaczyć, co zostało ze starego mostu: przyczółek, trochę drewnianych resztek, nic więcej.

Nie chcę wracać tą samą drogą, w końcu, kurczę, jestem na wycieczce!!! Na mapie w tych okolicach kończy się linia kolejowa, ta sama, koło której jadąc próbowałem dojechać do ŻW. Z reguły oznacza to przynajmniej ścieżkę wzdłuż torów, ale linii ani śladu... Zostaje mi asfalt. Po chwili polna droga we właściwym kierunku; skręcam, cały czas jadąc pod wiatr dojeżdżam do nasypu... Hura!!! Tory! I ścieżka! W oddali, za zasłoną padającego śniegu, majaczy las. Po niekończących się zmaganiach z wiatrem i śniegiem jestem w lesie. Ufffff, nareszcie! Można przynajmniej wytrzeć okulary i znów będzie przez nie coś widać. No i tak nie wieje. Na nieszczęście las jest krótki, dalej znowu pole (ach, jak ja lubię ten mazowiecki krajobraz, pola i pola... ;-)), później znów las. Ścieżka się kończy, zasieki skutecznie przeszkadzają w jeździe. Na szczęście jest droga - przez pole, śnieg i pod wiatr. Z mapy wynikało, że niebawem powinienem dotrzeć do skrzyżowania torów z asfaltem - dalej będą już biegły obok siebie - i że niewiele dalej będzie odjazd do Kampinosu. Ucieszony pedałuję więc dziarsko do przodu. Ale ewentualną drogę można rozpoznać już tylko na słuch. W końcu - jest!

Po krótkiej chwili dochodzi do mnie, że albo kawałek twarzy mi odpadł, albo zmarzł na tyle, ze się znieczulił (a do Sochaczewa już "tylko" 16 km). E, to drugie. Schowany za drzewem (ach, te mazowieckie pola...) czekam, aż znowu go poczuję. Wrócił ze spaceru, możemy jechać dalej ;-). Co jakiś czas przystaję, żeby przetrzeć okulary i trochę rozgrzać twarz.

Moje zaufanie do przystanków (takich blaszanych) mało co nie kończy się urwaniem przerzutki. Nigdzie, ani wcześniej, ani później, nie było krawężnika - tylko przy przystanku. Oczywiście - ponieważ śnieg pada już jakiś czas - krawężnika w ogóle nie było widać! W efekcie szoruję bokiem po betonie, na szczęście pokrytym śniegiem, a przerzutka szoruje po krawężniku. Nie za mocno, bo zostaje na miejscu i tylko trochę czarnego lakieru mówi jej 'do widzenia'. Wygłaszane przeze mnie opinie odnośnie mieszkańców tej miejscowości nie nadają się do cytowania... ;-)

Po 2,5 postojach za drzewem w roli osłony przed wiatrem widzę znak "Sochaczew 6", a kilkaset metrów dalej, za zakrętem - białą tablicę z nazwą miejscowości: "Sochaczew". Dobrze - wszystko jedno, czy to tu, czy jeszcze nie tu - ale jestem w zasadzie na miejscu (gdzieś po drodze wywietrzał mi z głowy pomysł, by jechać przez Kampinos). Dojeżdżam do stacji, po drodze klnąc na czym świat stoi na tych, co wymyślili 20-centymetrowe krawężniki co 30 metrów. Wrrrrrrrr.... Bilet z powrotem, pociąg będzie za 40 minut. Próbuję coś kupić w pobliżu stacji. "Co Pan, z rowerem???!!!". W środku co prawda jest pusto (tj. nie ma nikogo prócz sprzedawcy), ale przecież mogę kogoś pobrudzić... Mrucząc: "Klient to taka wstrętna istota, o którą trzeba dbać, bo sobie pójdzie w cholerę i więcej nie wróci", idę do kiosku, gdzie kupiłem... paluszki i snickersa. Popijając paluszki soczkiem, czekam na pociąg. Wreszcie jest! Po kolejnych 40 minutach, mniej więcej za dziesięć piąta, jestem w Ożarowie. Zmarznięty - bo przez 80 minut zdążyłem zmarznąć - i przemoczony, wsiadam na rower i jadę przez mazowieckie pola pod wiatr i śnieg. Ponieważ miał (prognoza!) zacząć padać deszcz, wzrosnąć temperatura, a wiatr miał być zachodni - robi się zimniej, śnieg zaczyna padać jeszcze większy, a wiatr jest z południowego wschodu, czyli z kierunku, w którym zmierzam. Już po półgodzinie (sześć kilometrów!) jestem w domu, ledwo żywy, ale jaki zadowolony :-)))...

PS. Długość trasy: 80 km.


Copyright © 2000 by Marcin Wolcendorf (wolcendo@free.polbox.pl)
Przejrzał i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    19.03.00 00:19