Rowerowe wspomnienia Kazimierza Włodarczyka

Artykuł Katarzyny Surmiak z Gazety Stołecznej, warszawskiego dodatku lokalnego do Gazety Wyborczej (10 czerwca 1996, s. 6).

Kolarze na zsiadłym mleku

Starszy pan przemykający na rowerze uliczkami Mariensztatu to Kazimierz Włodarczyk, sześciokrotny mistrz Polski w kolarstwie. Żeby złapać równowagę na rowerze, potrzebował trzech miesięcy, a było to 75 lat temu.

- W czasach mojego dzieciństwa - urodziłem się w 1907 r. - o rowerze nie było co marzyć. Trzeba było być Marią Curie-Skłodowską, Żeromskim, Prusem albo kimś z rodziny Blikle. Tylko tacy mogli sobie pozwolić na tę ekscentryczną i bardzo drogą fanaberię - wspomina Kazimierz Włodarczyk.

W Warszawskim Towarzystwie Cyklistów bywała tylko śmietanka. Rano w niedziele i święta spotykali się na Dynasach przy Oboźnej na swoich welocypedach, bicyklach czy cyklach i jechali do Wilanowa lub na Bielany. Tam urządzali piknik, tańczyli przy muzyce i przed wieczorem wracali do domów. Panie na czas wycieczki wdziewały praktyczne szarawary i suknie, które do jazdy stosownie upinało się na wysokości półłydek, a po jeździe opuszczało tak, że nie różniły się od zwyczajnych spódnic. Panowie występowali w kusych marynarkach, krótkich spodniach do kolan i długich podkolanówkach. Obowiązkowa była ponadto czapeczka z kolorowym otokiem. Strój rowerowy nie zmienił się praktycznie do drugiej wojny.

Pierwszy krok na wyścigach

Tak ubierali się jednak tylko stowarzyszeni w Klubie WTC - arystokracja, bogaci mieszczanie, przedsiębiorcy. Zwykli cykliści przypominali dzisiejszych rowerzystów w podkoszulku i obcisłych czarnych szortach. Dla nich niektóre gazety, np. Express Poranny czy Pierwszy Krok Stadionu, urządzały corocznie wyścigi. Żeby wziąć udział w zawodach, trzeba było już dobrze jeździć, a to nie była łatwa sprawa.

Ówczesne rowery były bardzo niewygodne i niebezpieczne, miały średnicę kół o cal czy dwa większą niż dzisiejsze.

Pan Włodarczyk zaczynał na welodromie (plac z usypanymi z ziemi torami) na Marszałkowskiej w latach 20.

- Wsiadałem na rower podtrzymywany z obu stron przez dwóch chłopaków i w takiej asyście jeździłem w kółko. Trenowałem tak trzy miesiące, aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy mogłem utrzymać się na rowerze bez niczyjej pomocy. Podziękowałem pomocnikom i odtąd trenowałem sam - wspomina.

Kiedy poczuł się pewnie, pojechał do Anina na 25-kilometrowy wyścig. W tym pierwszym wyścigu jechał na rowerze ojca. Ojciec pozwalał co prawda korzystać z niego tylko starszemu bratu, ale ten życzliwie podnajmował go cichaczem panu Kazimierzowi. Pan Kazimierz pierwszy przyjechał na metę i w nagrodę dostał na własność nowiutki rower firmy Ormonde od Lipińskiego.

Z kagankiem i szpicrutą

Rower, na którym Kazimierz Włodarczyk krążył przez trzy miesiące w kółko po welodromie w asyście dwóch podpieraczy, był bardzo nowoczesny. Miał już łańcuch. Na pierwszy rzut oka nie różnił się zbytnio od dzisiejszych. Pierwszy trycykl, który pojawił się na ulicach Warszawy ok. 1866 r., nie miał nie tylko łańcucha, ale nawet pedałów. Miał za to trzy drewniane koła i sztywną ramę ze sztywną kierownicą, co uniemożliwiało skręty. Siadało się na nim okrakiem i odbijało nogami od ziemi, o hamowaniu nie było mowy. Wkrótce rowerowi odjęto jedno koło.

Z biegiem czasu na przednim kole zamontowano pedały i tak powstał welocyped. Welocypedy były wygodniejsze, ale za to mniej bezpieczne, nie można było też osiągnąć na nich większej szybkości.

Anglicy uczynili rower szybszym i jeszcze bardziej niebezpiecznym. Prędkość osiągało się dzięki gigantycznemu przedniemu kołu z pedałami. Siadało się zaś na specjalnym siodełku zamontowanym na wygiętej ramie na wysokości ponad półtora metra. Taki rower nazywał się bicyklem. Na tylnym kole był stopień, z którego trzeba było się odbić i ułożyć stopy na pedałach umieszczonych w środku przedniego koła. Mało kto umiał na taki pojazd wejść samodzielnie.

Łańcuch, który pojawił się w latach 80. XIX w., zrównał koła. Teraz podobną prędkość można było osiągać za pomocą trybów w łańcuchu. No i pedały wreszcie były bliżej ziemi. Do wyposażenia należała często latarka olejowa oraz uchwyt na szpicrutę do odpędzania psów.

Gołe drewniane koła pokrywano z początku gumą od szlaucha. Wpadł na to podobno John Boyd Dunlop. Jego syn jeździł na rowerze i bardzo się obijał, więc ojciec postanowił oprawić koła gumą. Po kilku latach (w 1888 r.) zorientował się, że można domontować wentyl. Pneumatyczne dętki neutralizowały wstrząsy i pomagały uzyskać większą szybkość. Ale wtedy też powstał nowy problem - dziury w oponach. Radzono sobie, np. wypełniając dętkę samouszczelniaczem w postaci zsiadłego mleka.

Z taśmy bez przerzutki

Wraz z produkcją taśmową rowery stały się bardzo popularne. Za czasów pana Włodarczyka kupowało się je u m.in. Franciszka Zawadzkiego z Bagateli, tuż przed wojną u Adama Kamińskiego. Kamiński odsprzedawał całe serie fabrykom, które rozprowadzały je w systemie ratalnym między pracowników. Były to zwykłe rowery - ciężkie, z szerokim kołem - ale ceny zaczynały być przystępne. Kosztowały jakieś 60 zł, robotnik zarabiał miesięcznie dwa razy tyle.

Wyścigowe rowery, takie, na jakich pan Włodarczyk zdobywał w latach 30. mistrzostwa, kosztowały aż 300 zł. Ale były lekkie, na wąskich kołach, z ramą ze specjalnych rur - przy końcach grubszych, a w środku cieńszych, żeby mniej ważyły.

Nie miały jednak ani przerzutki, ani ręcznego hamulca. Trzeba było hamować na ostrym kole, stanąwszy gwałtownie na pedałach.

- Mam sentyment do dawnych rowerów, ale nie zamieniłbym ich na moją nową wyścigówkę z 16 biegami - śmieje się pan Włodarczyk.


Znalazł Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Artykuł copyright © 1996 by Gazeta Wyborcza
    6.10.99 14:14