Rudolf Wacek: Do Anglji i Norwegji rowerem (rozdział VI)

Wprowadzenie | Poprzedni rozdział

VI. Norwegja

Na pokładzie <<Venus>>. - Morska choroba. - Przez krainę fiordów pociągiem i rowerem. - Z Oslo do Trelleborgu. - Dziesięciodniowa podróż pociągiem. - Zpowrotem w kochanem mieście.

Zbudziłem się z bólem i zawrotem głowy. Szczęście, iż byłem nierozebrany, gdyż sił do ubrania się byłbym nie miał. Siadłem na kraju łóżka i świat cały zakręcił się wraz ze mną. Nachyliłem się i złożyłem pierwszą ofiarę Północnemu morzu. Obijając się o ściany kajuty i wąskiego korytarza, zataczając się na schodach, wyszedłem na pokład. Owionęło mię świeże powietrze, lecz to było chwilowe tylko uczucie ulgi.

Znalazłem się na bezbrzeżnym oceanie. Nasza <<Venus>> raz po raz przechylała się na jedną to na drugą stronę, spadając w głąb fal lub wybiegając na ich białe grzbiety. Morze Północne, zwane także Niemieckiem, zawsze prawie burzliwe, męczyło mię tak cały dzień. Bez jedzenia, okręcony szalem, który dostałem od jednego z majtków, przesiedziałem cały dzień pod pomostem kapitana, starając się na morze nie patrzeć. Nawet deszcz chwilowy nie zdołał mię z miejsca ruszyć, ile zaś razy zeszedłem pod pokład, robiło mi się gorzej - po raz pierwszy w życiu dostałem morskiej choroby.

Dopiero wieczorem, gdy się morze uspokoiło, a okręt przestał się kołysać, zrobiło mi się lepiej. Cicho, sam jeden, siedziałem na zwojach sznurów okrętowych, podziwiając wspaniały zachód słońca. Morze lśniło się jak olbrzymia tafla lustrzana, w której niewidzialna a potężna siła zatapiała pomału czerwień słoneczną.

Nadchodziła noc druga, rozsypując po niebie miljardy świateł, z których jedno, jaśniejsze, wskazywało nam drogę na północ.

Ponieważ pochłodniało na pokładzie, zszedłem do kajuty.

Za chwilę przyszli po mnie, siłą ściągnęli mię z łóżka i zaprowadzili na wieczerzę. Lecz sam widok jedzenia, sam zapach potraw, dochodzących mię z kuchni, stan mój pogarszał. Wlali we mnie trochę konjaku, lecz i to nic nie pomogło. Reszta mej męki upłynęła w kajucie. Wkońcu zasnąłem.

Zbudziło mię nagłe szarpnięcie okrętu. Spojrzałem przez okrągłe okienko i zobaczyłem, że stoimy. Wybiegtem na pokład i wzrok mój spotkał się z brzegami Norwegji.

Zarzucono kotwicę w Stavanger, małem mieście rybackiem, położonem na niskich wzgórzach nad fiordem Bukken. Nieco wyżej widać było pas zielonych łąk i bielejących pól. Od brzegu odbiło kilka łódek i zdążało ku nam. Na przestrzeni Stavanger-Bergen nasza <<Venus>> spełniała rolę pocztowo-towarową; widziałem też, jak na pokład wsiadło kilka osób.

Morze było spokojne, dzień słoneczny i ciepły. O godzinie 8 popłynęliśmy dalej, ciągle wzdłuż wybrzeży, czasem między wyspami, podłużnemi kanałami, obok zatok i fiordów.

Siedziałem cały dzień na pokładzie. Choroba morska mię opuściła, czułem tylko zupełny brak sił. Czasem brałem do rąk aparat fotograficzny i piękniejsze widoki uwieczniałem na filmach, były bowiem chwile, iż płynęliśmy tuż obok skalnych wybrzeży, u stóp których stały białe domki o czerwonych dachach lub szare, budowane z drzewa, na wysokich podmurowaniach. Zwykle taki domek stoi nad małą zatoką, otoczony dookoła polem lub łąką, ponad któremi widać wznoszące się terasami łagodne stoki gór.

Po raz drugi zarzuciliśmy kotwicę w Haugesund, małej, nieznacznej mieścinie rybackiej. Tu wsiedli znowu nowi pasażerowie, wyładowano i władowano świeże towary. Podczas tego nadjechały dwie norweskie łodzie torpedowe, z których przez tubę rozmawiano z naszym kapitanem, wypytując go o wiadomości z Anglji.

Ruszyliśmy dalej. Brzegi coraz bardziej strome, coraz więcej pustych okolic, coraz częściej widać wąskie zatoki, wrzynające się głęboko w ląd. Czasami zieloność łąk lub białość pól schodzi aż do samego brzegu morskiego, czasem ponad samotnem gospodarstwem norweskiem widać ciemny stok lasu sosnowego - lecz wyżej naga, lśniąca jak stal, skała. Jedziemy wśród istnego labiryntu wysp, mijając samotne latarnie morskie, rzadko mając widok na otwarty ocean. Minęliśmy już wejście do fiordu Hardanger, który dziesiątki kilometrów, jak wąż, wpija się w głąb lądu norweskiego. Dłuższy czas jechaliśmy obok szeregu wysp, mając po lewej ręce ocean zupełnie otwarty, i o godzinie 5 po poł. stanęliśmy w Bergen, najstarszem i najpiękniejszem mieście Norwegji.

Z pokładu okrętu, wjeżdżającego do portu, Bergen, rozłożone na czterech wzgórzach i dwu wysuniętych w zatokę półwyspach, otoczone wyżej prostopadłemi ścianami skalnemi, czyniło wrażenie bardzo malownicze. Stara to siedziba hanzeatycka, ciągnąca wielkie zyski z handlu rybami, rozporządzająca dogodnie położonym portem, w którym jest miejsca poddostatkiem dla floty handlowej Norwegji, trzeciej zkolei w Europie.

Żegnam się serdecznie z kapitanem okrętu i ze znajomymi majtkami i bez cła, bez żadnej rewizji wysiadam na brzeg. Bruki w mieście tak złe, iż lepiej rower prowadzić. W konsulacie austrjackim po wielkich targach udało mi się dostać 35 koron norweskich za 50 austr. Nakupiłem za to chleba, cukru, herbaty, kilka puszek sardynek, marmelady i t. p., zaopatrzyłem się w żywność na kilka dni.

Miasto całe udekorowane było chorągwiami norweskiemi na pamiątkę 100-letniego jubileuszu oderwania się Norwegji od Danji (1814-1914). W wędrówce za tanim hotelem mijam często grupki turystów, którzy w popłochu uciekają do swych krajów. W biurze turystów przy Strand-Gade stoją ich całe gromady, kupują bilety, informują się o odjeździe pociągów i mieniają pieniądze. Jak widzę, z mym rowerem, jestem tu rzadkim ptakiem, gdyż wszyscy się za mną oglądają, a nawet zaczepiają.

Studjując w hotelu <<Angleterre>> mapę Norwegji, postanawiam przestrzeń wznoszenia się terenu i sam grzbiet gór przejechać pociągiem, a resztę drogi do Oslo (Chrystyanja) <<dociągnąć>> rowerem. Kolację zjadłem obfitą i spałem 12 godzin.

Rano wstałem o 9-tej, a choroba górska ani śladu po sobie nie zostawiła. O godz. 10, kupiwszy bilet za wszystkie öry norweskie, jakie jeszcze miałem, wsiadam do pociągu pośpiesznego, zdążającego do Oslo. Pociągiem tym jechało bardzo wielu turystów, <<uciekinierów>>, którzy na pierwszą wiadomość o wybuchu wojny przybyli z Norwegji do Bergen.

Nie żałuję zupełnie, iż pewną część Norwegji przejechałem pociągiem, a drugą rowerem. Tylko niektóre linje kolei szwajcarskiej mogą się równać z pięknością i techniką tej linji, która jest chlubą inżynierów norweskich i pod względem krajobrazowym mało ma równych sobie na świecie. Dziesięć lat trwała jej budowa i dopiero w r. 1905 oddano ją do użytku publicznego.

Z Bergen do Voos, około 100 km teren wznosi się nieznacznie; pociąg biegnie brzegami fiordu Sör, łagodnemi wąwozami, przez zielone łąki i sosnowe lasy. Zaraz za Bergen towarzyszą nam piękne wille i wiejskie domki, które później ustępują miejsca nagim skałom i licznym tunelom. Nad fiordem Sör wpadaliśmy co chwila z tunelu w tunel, jadąc tuż nad brzegiem wody, u stóp wysokich prostopadłych ścian skalnych.

Za Voss zmienia się okolica. Pociąg zwolna pnie się do góry, okolica staje się dziką i pustą. Bardzo często widzimy z okien wagonu spadającą w kaskadach wodę, przejeżdżamy cieniste lasy świerkowe, rzadko spotykamy małe dworki. Za Opset wpadamy w 6 km długości tunel, z którego wydostajemy się już między szczyty wysokich gór. Jesteśmy na wysokości 1.000 m, a przy Fagervard osiągamy wysokość 9.300 m. Okolica tu dzika, pusta, pozbawiona roślinności, zapadłości wypełnione czarnemi jeziorami. Na zboczach i rozpadlinach skalnych leżą masy śniegu, które na płaszczyznach przechodzą w potężne lodowce. Do znanych i coraz liczniej odwiedzanych stacyj turystycznych na tej drodze, na przestrzeni prawie 100 km, należą Myrdal, Finsee i Haugastöl. Przed olbrzymiemi masami śniegu w zimie chronią tu pociąg długie drewniane tunele. Z każdej z tych stacyj prowadzą drogi do dwu najpotężniejszych fiordów Norwegji, do Sogne i Hardanger. Tak, w kilku godzinach może się turysta przenieść z dzikich okolic, jezior i lodowców nad czarowne brzegi fiordów, gdzie zieleń sadów i łąk walczy zwycięsko ze stalą skat i bielą śniegów.

O godz. 4 po południu wysiadam sam jeden na samotnej stacji Gjeilo. Tuż obok stacji równolegle z torem kolejowym biegnie gościniec. Droga doskonała, ciągle wdół, jazda nie wymaga żadnego wysiłku; koło samo leci, trzeba tylko na krzywiznach uważać. Okolica pusta w dalszym ciągu, osady ludzkie badzo rzadkie i to nie wsie, jak w Szwajcarji, tylko pojedyncze, piętrowe domki. Mijam stacje kolejowe Aal i Gol i z wysokości 800 m zjeżdżam w przeciągu 3 godzin na 170 m nad p. m. Zatrzymuję się w małej wiosce Nesbyen, gdzie przespałem się w hotelu <<Swenkeruds>> za 50 örów; zostało mi jeszcze w kieszeni kilka örów i plecak dobrze w żywność zaopatrzony; pieniądze austrjackie straciły swą wartość, o czem się wkrótce w Oslo przekonałem.

Dwa dni trwała jeszcze moja podróż rowerem do stolicy Norwegji. Ze śnieżnych i skalistych przestrzeni wjechałem za Nesbyen w kraj jezior i lasów, poprzecinany górami i fiordami; w kraj łąk i pól, wjechałem w najbogatszą i najurodzajniejszą część Norwegji. Ileż to razy wzrok mój zachwycony biegł tu z ponad niebieskich wód fiordu wgórę ponad łąki, lasy i wyżej na ściany skalne, których szczyty wieńczyły białe płaty śniegu - gdzieś hen daleko i wysoko, aż w przestrzenie nieznanego błękitu nieba! Siadałem wówczas na kraju jeziora i wpatrzony w te cuda Norwegji, zapominałem o wojnie, mobilizacji i innych troskach.

Za Hönefoss, jedynem miasteczkiem, jakie na mej drodze od Bergen do Oslo (490 km) spotkałem, przespałem się za darmo w domu chłopa norweskiego. Dostałem czysty pokoik na pierwszem piątrze, a gdy chciałem brać rower ze sobą, dano mi ruchem ręki do zrozumienia, iż mój konik może stać spokojnie na podwórzu; w Norwegji amatorów cudzej wtasności niema. Rano już o czwartej, gdy zauważono, iż wstałem i na podwórzu czyszczę rower, dano mi mleka i chleba. Pieniędzy nie przyjęto, lecz dano mi do zrozumienia, iż byłem ich gościem.

Nie widziałem tu nigdzie dworów. Norwegja ma tylko stan wieśniaczy i mieszczański; szlachty nie zna. Niema tu żebraków i złodziei. Po drodze rano widziałem stojące przy drodze bańki mleka, które zbierała fura, zostawiając próżne; widziałem przy pustej drodze skrzynki pocztowe, do których bezpiecznie można wrzucać listy i kartki. Mężczyźni tu rośli i dorodni; kobiety wysokie, nieraz atletycznie zbudowane, o włosach białych jak len, w niebieskich kołpaczkach i czerwonych gorsetach pociągają swą urodą i zdrowiem. Demokratyczny parlament norweski obdarzył swe kobiety równouprawnieniem w r. 1991.

Dnia 6 sierpnia o godzinie 3 po południu zobaczyłem przed sobą Oslo, nad bladoniebieskim fiordem, z dominującym nad nim zamkiem królewskim. Wjeżdżam w ulice ćwierćmiljonowej stolicy Norwegji i tu znowu dowiaduję się o wybuchu nowych wojen, rosyjsko-niemieckiej, niemiecko-francuskiej i angielsko-niemieckiej, o walkach, jakie już stoczono, o marszu armji francuskiej przeciw Niemcom prosto na Ren. Przed redakcjami dzienników widzę gromady ludzi, którzy okrzykami radości witają zwycięstwa Francuzów i Anglików; flota tych ostatnich miała już rozgromić flotę niemiecką.

Przy jednej z bocznych ulic Princess-Gade zajeżdżam do hotelu Dagmar, wynajmuję pokój za dwie korony, zostawiam rower i idę do konsulatu austrjackiego. Zastaję tu tłumy <<Oesterreicher>>, którzy przyszli zmienić pieniądze i otrzymać wolny bilet jazdy do Austrji. Za 30 kor. austr. dają mi 10 norweskich, z czego byłem bardzo zadowolony, gdyż żaden bank w Oslo wogóle pieniędzy austrjackich nie chciał przyjąć. Takiem zaufaniem zagranicą cieszyła się już w pierwszych dniach wojny korona austrjacka.

Wmieszawszy się w szeregi czekających na bilet jazdy, i ja go wkońcu dostaję, jako rzekomo rezerwowy oficer austrjacki (nigdy w armji austrjackiej nie służyłem); miałem tylko przy sobie fotografję urzędniczą i austrjackiego Touring-Klubu. Wszyscy, którzy otrzymali takie bilety, mieli się zgłosić na dworcu nazajutrz rano.

Wieczór spędziłem na bezcelowem wałęsaniu się po mieście. Ulicą Karl-Johanns-Gade doszedłem aż do zamku królewskiego, przed którym stoi konny posąg Karola XIV, na nim napis : <<Miłość ludu jest moją nagrodą>>. Wracając stamtąd, natknąłem się na ogromny tłum 1udzi, niosący chorągwie norweskie i angielskie, idący w kierunku zamku królewskiego. Byli to manifestanci, zwolennicy Anglji. Tak to nawet 2 i 1/2-miljonowa Norwegja rwała się w roku 1914 do wojny.

Dnia 7 sierpnia rano, o godz. 7, jadę na dworzec; pociąg nasz ma odejść za godzinę. Z tej godziny zrobiło się... dziewięć godzin. Cały ten czas przesiedziałem na peronie w tłumie innych zmobilizowanych, jadących na pomoc Austrji i Niemiec. Byłem przynajmniej na tyle ostrożny, iż plecak mój wypełniłem na nowo wiktuałami, nadto kupiłem flaszkę wina i kilka cytryn. O godz. 5 zajechał na peron nasz pociąg; wprost walka zawrzała koło drzwi wagonów i ten był pierwszy, kto miał silniejsze łokcie i plecy. Sam nie wiem, jak się znalazłem w wagonie; rzuciłem plecak na ławę, dając do zrozumienia mym towarzyszom podróży, iż miejsce zajęte, następnie wyszedłem na peron i chciałem mój rower wnieść na platformę wagonu, na co jednak konduktor grzecznie, lecz stanowczo nie pozwolił. Wówczas rower rozebrałem i pojedynczo koła i ramę wniosłem do wagonu i wsunąłem pod ławę.

Towarzystwo miałem międzynarodowe. Jechali ci, których wybuch wojny zmusił powracać do kraju, jechali i tamtejsi obywatele, wsiadając i wysiadając na stacjach. Patrzono na nas nieżyczliwem okiem. Wiedziano, iż to pociąg, który wiezie Niemców i Austrjaków, a tych Norwegowie nienawidzili. Wszędzie jednak na stacjach tłum Norwegów zachowywał się cicho i poważnie, słychać było tylko głosy chłopaków, biegających z gazetami, a głosy te wieściły nam, iż Francuzi są nad Renem i że niemiecka flota rozbita, a Rosjanie weszli do Prus.

Po kilku godzinach jazdy żegnam Norwegję, kraj przyszłej turystyki światowej - kraj, który będzie największym współzawodnikiem Szwajcarji.

Przejeżdżamy granicę i jesteśmy już w nocy w Szwecji. Odrazu inny nastrój - filogermański. Zaraz na pierwszej stacji panie szwedzkie stoją co kilkanaście kroków wzdłuż całego pociągu setki rąk wyciąga się z okien wagonu i chciwie wciąga do środka chleb, bułki, kubki z kawą, herbatą lub limonjadą. Okrzyki <<hoch Deutschen>>, powiewanie chustkami, sympatja ludności towarzyszy nam wzdłuż całej drogi aż do Trelleborgu. Tak - Szwecja, to szczery i zdeklarowany przyjaciel Niemiec i o wojnie z Rosją mówiło się tam wtedy jako o czemś pewnem. A przecież musiał ten kraj mieć dobrych polityków, skoro nie dał się wciągnąć do wojny po stronie Niemiec, lecz stał twardo przy neutralności.

W nocy minęliśmy Göteborg, najznaczniejsze miasto Szwecji po Sztokholmie, główny punkt handlowy i fabryczny, a nad ranem Helsingborg i Malmö, w którym odbywała się wówczas wielka wystawa t. zw. bałtycka. O godzinie pół do dziewiątej rano stanęliśmy w Trelleborgu nad Bałtykiem, przy końcowej stacji kolejowej Szwecji na południu.

Z chwilą, gdy w Oslo rozebrałem rower, skończyła się moja podróż na kole, a rozpoczęła się żmudna wędrówka do domu, trwająca ośm dni, pełna niewygód, niepokoju i ostrej kontroli ze strony władz niemieckich i austrjackich.

W Trelleborgu nie zajechaliśmy pociągiem na okręt, lecz musieliśmy się przesiąść; okręt bowiem, który nas w sześciu godzinach przewiózł przez Bałtyk do Sassnitz na wyspie Rugji, był ostatnim, wypuszczonym ze Szwecji do Niemiec.

Na okręcie nastrój bardzo uroczysty. Kilka tysięcy ludzi czeka przybycia do ziemi niemieckiej. Gdy stanęliśmy wreszcie przy brzegu w porcie Sassnitz, wzbił się ze setek piersi hymn <<Deutschland über alles>>, który prześladował mię kilka dni aż do granicy austrjackiej.

W Sassnitz kontrola niezwykle ostra. Kilkudziesięciu ze świeżo przybyłych odprowadzają pod strażą do baraków, gdzie już są zgromadzeni emigranci wszyscy w liczbie kilku tysięcy. Tych mimo oporu wyrzucają napowrót do Szwecji, tu zaś transportują ich na północ do Finlandji, skąd odsyłają ich do Rosji.

Tak rozpoczęła się ta straszna gehenna ludzka, która nas - na kresach wschodnich - może najbardziej dotknęła.

W Sassnitz czekam od godz. 3 po południu do 2 w nocy na odejście pociągu do Stralsundu, gdzie przyjechaliśmy nazajutrz rano. Spałem kilka godzin na, podłodze wagonu, mając pod głową koła roweru i plecak.

Stralsund zabity wojskiem. Żołnierze w nowych szarozielonych ubraniach, w doskonałych humorach -- wszędzie okrzyki, śpiewy, odgłosy muzyki i zapał ludności towarzyszą tym oddziałom, idącym - zdawało się - na pewne zwycięstwo.

W nocy dojeżdżam do Berlina i tu śpię w poczekalni na podłodze na dworcu Szczecińskim, wśród setek obcych. Bardzo często słyszę mowę mazurską lub ruską. To nasi robotnicy rolni, kopalniani lub fabryczni, którzy wracają ze wszystkich stron do domu. Jadą tacy, którzy domu i stron rodzinnych lata całe nie widzieli, jadą i tacy, którzy nie zdołali się jeszcze w nowem swem miejscu rozejrzeć, a już rozkaz mobilizacyjny wezwał ich do kraju. Po tym drugim noclegu na podłodze byłem już tak zmęczony, iż poszedłem rano do hotelu <<Stadt Rostock>>, stojącego tuż obok dworca Szczecińskiego, i tam spałem całą dobę.

Jedenastego sierpnia opuściłem Berlin, który wprost szalał z radości na wiadomość o pierwszych zwycięstwach, o zajęciu Leodjum i wejściu armji niemieckiej do Królestwa i marszu na Warszawę.

Noc jazdy do Wrocławia przespałem dla odmiany na ławie. We Wrocławiu spotkałem mego kolegę ze żoną, prof. Namysła, i z nimi razem dowlokłem się wieczór do Bogumina.

Jedną dogodność miała ta podróż: nie troszczyłem się zupełnie o jedzenie. Na każdej stacji panie niemieckie rozdawały kawę, herbatę i chleb z mięsiwem. Tak było w dzień, tak samo było i w nocy. Organizacja pod tym względem była idealna. Zato na przestrzeni Bogumin-Lwów nie dostałem nawet szklanki herbaty i za wszystko trzeba było płacić.

Kraków pociąg nasz ominął. Jechaliśmy przez Spytkowice, Skawinę do Podgórza-Płaszowa, gdzie po raz pierwszy widziałem olbrzymie austrjackie grube <<Berty>>, idące na pomoc Niemcom przeciw twierdzom Belgji i Francji.

Czternastego sierpnia o 7 rano stanąłem we Lwowie. Nie poznałem mego kochanego miasta. Przez całą drogę tyle się nasłuchałem o świetnych zwycięstwach, a tu spotkałem znajomych mych obywateli z pod Tarnopola i Brodów, którzy w popłochu uciekali przed kozakami. Spotkałem ich na dworcu, gdy wysiadłem z wagonu.

Złożyłem mą wierną maszynkę i za kilka chwil zajechałem przed dom, w którym matka mieszkała. - Pani niema, pojechała w Karpaty, tam teraz najlepiej - mówi do mnie ucieszona dozorczyni - chwała Bogu, dobrze - że pan wrócił, mówili, że pana już zabili.

- Cóż tu u was słychać? - pytam.

- Wszystko dobrze - mówi - <<nasi>> już gdzieś pod Kijowem są.

To <<pod Kijowem>>, poparte wkrótce oficjalnym komunikatem austrjackiej kwatery, iż <<jeden żołnierz ranny>> a na dworze <<ciepło i słonecznie>>, takiej dodało mi otuchy, iż znowu siadłem na mego wiernego <<Pucha>> i w dwu dniach stanąłem w Klimcu na granicy węgierskiej, u mej matki. Dzięki rowerowi uniknąłem tego piekła, na które napatrzyłem się przez kilka chwil na dworcu Głównym we Lwowie.

Stało się to w dniu zajęcia Lwowa przez generała von Rhode, komendanta 42 dywizji piechoty rosyjskiej, w dniu 3 września 1914 roku.

* * *

I nie żałuję, iż ta straszna wojna wniwecz obróciła wszystkie me plany turystyczne. Na kilka lat przepadł rower, wycieczki z młodzieżą, plany jazdy do Małej Azji, Indyj i t. p. Rozbiła się nasza paczka kolarska, znikły z ulic Lwowa białe czapeczki młodych kolarzy Towarzystwa Zabaw Ruchowych; rozsypali się po szerokich ziemiach polskich starzy znajomi z pod znaku koła.

Ale zato obróciła się karta dziejów naszych. Z posiewu krwi młodych Orląt wyrosła wolność Ojczyzny!

Oby oba tomy mych wspomnień spełniły swe zadanie - wśród Ciebie, Młodzieży polska - i nauczyły Cię przedewszystkiem ukochać krajobraz nasz ojczysty - a zachęciły poznać obcy.

Poznawszy obcy - bardziej swój pokochacie.


Zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999     13.10.99 12:13