Rudolf Wacek: Do Anglji i Norwegji rowerem (rozdział V)

Wprowadzenie | Poprzedni rozdział | Następny rozdział

V. Irlandja i Szkocja

Moja niewiara we wojnę. - Brzegami <<zielonej wyspy>>. - Z Glasgowa do miasta Walter Scotta. - Nad brzegami rzeki Tyne. - Największy czas do powrotu.

Zostałem sam i staram się nie myśleć o tem. Zdaje mi się ciągle, iż wrócą - bodaj ci dwaj moi ostatni towarzysze, bo o tamtych, którzy odjechali z Birmingham, już zwątpiłem. Zdaje mi się, iż ta mobilizacja, to plotka, wojna, to kaczka dziennikarska; zresztą, czy możliwe, by maleńka Serbja, w której dwa lata temu byłem, porwała się na swego potężnego sąsiada?

A jednak porwała się, za zamach sarajewski nie dając zadośćuczynienia, pewna poparcia swego potężnego protektora z północy. Zaś ślepym mieczem Austro-Węgier, który dzierżyli zniedołężniały starzec i wojowniczo nastrojony jego minister spraw zagranicznych Berchtold, zręcznie kierował Berlin...

Siedzę sam, a nie wiedząc jeszcze o wszystkiem, nie zdaję sobie sprawy z mego beznadziejnego położenia. Siedzę za długim stołem, wsparty plecami o rączki wiernego roweru, i wodzę wzrokiem po uwijających się po izbie marynarzach niemieckich.

Do jednego z nich, który znalazł się bliżej mego stołu, zwracam się grzecznie z zapytaniem, czy nie wie, kiedy odpływa okręt do Dublina.

- Jeden Tag abends - odpowiada mi i przysiada się do mnie.

Byłem zadowolony z tej nowej znajomości, każę podać bombę piwa dla niego, a dla siebie herbaty i informuję się w dalszym ciągu o przyszłej mej drodze. Dowiaduję się, iż we wszystkich miastach Irlandji i Szkocji (Dublin, Belfast, Glasgow, Edynburg) istnieją marynarskie domy niemieckie, w których można się przespać, pożywić i zasięgnąć informacyj. Mój nowy znajomy przestrzega mię jednak przed jazdą do Dublina, gdyż właśnie wczoraj padło na ulicach tego miasta 8 trupów i sytuacja w dalszym ciągu jest naprężona. Jest to dalszy ciąg kilkuwiekowej walki synów zielonej wyspy z najeźdźcą angielskim.

Gdy mój informator dowiedział się i upewnił, iż nie jestem Francuzem, lecz <<Austrjakiem>>, stał się bardziej rozmowny i zniżając głos, wyszeptał mi : - <<Będzie wojna z Francją i Anglją>>.

- Sprzysięgli się na mnie wszyscy - myślę i ten straszy mię wojną. - Ale to właśnie jeszcze bardziej podnieca mię do jazdy do Dublina.

Żegnam uprzejmego marynarza, płacę za piwo i herbatę, kupuję jeszcze chleb i kiełbasę na drogę i jadę do portu.

Ruch w nim olbrzymi. Z Landing Stago widzę olbrzymią <<Akwitanję>>, siostrzycę storpedowanej później przez Niemców <<Luzytanji>>, obok niej inne - nawet wielkie - okręty wyglądają jak małe barki lub spacerowe parowce. Niedaleko mego punktu obserwacyjnego zajeżdżają okręty - jeden po drugim, wyrzucając ze swego wnętrza setki podróżnych, koszów, pak i towarów, inne znowu odbijają od brzegu. Niemasz temu ruchowi początku ani końca. Nie można się temu dziwić - wszak to największy port handlowy, co do ludności trzecie miasto w Anglji, największe w świecie targowisko bawełny.

Tymczasem noc zapadła, a Landing Stago zajaśniał tysiącem świateł. Jasno, jak w dzień. Szukam kasy biletów do Dublina.

- Where is ticket to Dublin - mówię do jakiegoś majtka, czytając z mego podręcznika kolarskiego i składając nieudolnie razem wyrazy.

Nie zrozumiał mię i dopiero, gdy mu w książeczce pokazałem te wyrazy, wiedział, o co chodzi.

Wskazał mi ręką pobliską halę, którą przedtem brałem za skład towarów, a z której po chwili wyszedłem o 7 szylingów lżejszy.

Z biletem łatwo dostałem się na okręt; o godz. trzy na dziewiątą odbiliśmy od brzegu. Zimno coraz większe nie dało mi długo na pokładzie usiedzieć. Zeszedłem nadół i dopłaciwszy półtora szylinga, wziąłem kajutę z łóżkiem.

Po chwili spałem snem kamiennym. Zbudzono mię rano w porcie dublińskim. Czyż można mi się dziwić, iż po raz pierwszy podczas tej podróży zaspałem!

Nasz okręt stał już przy brzegu. Była godzina 7 rano, gdy - przyznaję otwarcie - z pewnym niepokojem zapuściłem się w ulice stolicy Irlandji, zlanej wczoraj krwią jej patrjotów. Rowerem dojeżdżam do mostu O'Connela, łączącego część północną Dublina z południową. Główna ulica Sackville Street, szeroka, wspaniała; na prawo ode mnie szereg pomników - nalbliżej piękny, powagą tchnący monument wielkiego patrjoty irlandzkiego, O'Connela, zarzucony cały kwiatami i szarfami po wczorajszej rzezi. Za nim wgórę strzelająca kolumna Nelsona na tle okazałych gmachów rządowych. Posuwając się ciągle bulwarami nad rzeką Liffey, dojechałem do miejsca wczorajszej krwawej walki między wojskiem a nacjonalistami irlandzkimi. Na rogu jednego z domów widnieją dwa ogromne dorywczo wapnem naznaczone krzyże - tu padli właśnie zwolennicy wolnej Irlandji.

Na ulicach ruch bardzo słaby, twarze jakby niewyspane, zmęczone, bardzo wiele policji i wojska. Widząc, iż moja biało-czerwona czapka zwraca uwagę, wstępuję do sklepu, kupuję zwykłą czapkę sportową, a starą i wszelkie odznaki z piersi chowam do plecaka - wyglądam, jak każdy inny cyklista, spotykany na drodze.

Za Sackville Street, zwanej przez Irlandczyków ulicą O'Connela, skręcam ku północy i wyjeżdżam ulicą Belfast Street na przedmieścia Dublina.

Co za kontrast i różnica między środkową dzielnicą miasta a jego przedmieściami! Tam wspaniałe gmachy, pałace, pomniki, bogate wystawy sklepowe, tu zapadłe lepianki, brud, niechlujstwo. Odrazu poznać, iż tam mieszka pan tego kraju, Anglik - tu podbity i upośledzony dawny właściciel tej ziemi - Irlandczyk. Widzę gromady brudnych, obszarpanych dzieci na zanieczyszczonych podwórzach, kilka wychudzonych krów lub kóz; wejścia i okna chat pokręcone i połamane - zamiast szyb kupa wstrętnych szmat.

Przestrzeń całą z Dublina przez Dundalk do Belfastu, wynosząca 108 mil angielskich, przebyłem w przeciągu półtora dnia. Przedmieścia Dublina mogą dać pojęcie o całej nędzy ludu irlandzkiego. Napatrzyłem się na nią przez te dwa dni aż nadto i ten szacunek, którym mię natchnął prof. Szumski w Londynie dla narodu angielskiego, zniknął bezpowrotnie. Fałszywą też rolę odgrywają politycy angielscy, gdy występują jako obrońcy uciskanych mniejszości narodowych w innych państwach, a może najbardziej fałszywą i niesprawiedliwą rolę odegrali w stosunku do nas, w sprawie Gdańska, Śląska i we wielu innych.

Jadę brzegami Irlandji wprost na północ, zbłądzić nie mogę, gdyż jedyna to droga z Dublina do Belfastu, prowadząca prawie ciągle brzegiem morza. Po drodze spotykam stare posiwiałe kobiety, o wzroku złym i nieufnym; - bose, w podartych szmatach robią przykre wrażenie, nie o wiele lepsze, aniżeli mężczyźni.

Okolica ładna, falista; tonąca w zieleni; same drzewa liściaste. Kraina urodzajna, lecz źle uprawiana, tu i owdzie pole jęczmienia, przygłuszone bodjakami, kartofliska lub całe przestrzenie przemienione w pastwiska. Gdzie niegdzie wzgórze, na niem ruiny zamku, poczerniałe ze starości, gdzie niegdzie urwisko dzikie i odsłonięte wnętrze ziemi, to znowu torfowisko lub stawek zarosły oczeretami. Koło gościńca bardzo często opuszczona siedziba ludzka, napół rozwalony mur, otaczający chatę, okna wydarte, drzwi połamane, podwórze zarosle chwastami; właściciela niema - wyemigrował do Ameryki.

Irlandja liczyła 8 miljonów mieszkańców, dziś ma ich zaledwie 4 i pół - reszta zmarniała lub wyemigrowała. Ziemia należy do 20.000 lordów angielskich i ci ją wydzierżawiają prawowitemu byłemu właścicielowi, który z byłego pana jest dziś tylko biednym dzierżawcą lub zarobnikiem.

Irlandczyk jest katolikiem i to fanatykiem, Anglik wyznawcą kościoła anglikańskiego. Irlandczyk porywczy, krzykliwy, rubaszny - Anglik spokojny, wyniosły i stanowczy, a syna <<zielonego Erynu>> nazywa szyderczo <<paddy>> - Przeklętą jest w Irlandji pamięć Cromwella, który ogniem i mieczem spustoszył nieszczęśliwą wyspę i nosił się z myślą przesiedlenia jej mieszkańców do Indyj Zach.

Byłbym niesprawiedliwym, gdybym pominął milczeniem fakt, iż dziś jest już lepiej, iż dziś Irlandja ma uprawnienie religijne, polityczne i narodowe, słowem - ma samodzielność. Nadanie ziemi na własność to kwestja krótkiego czasu. Lecz to wszystko jest dziełem patrjotów irlandzkich, stronnictwa sinnfeinistów i wielkiego wysiłku nieszczęśliwego narodu, a nie dobrej woli Anglji.

Tu na miejscu w Irlandji na widok jej zniszczenia, mimowoli przypomniał mi się system pruski w Poznańskiem, system rosyjski na Podlasiu. - A jednak, czyż historja i wielka wojna nie wykazały, że polityka taka, to polityka błędna, nie dająca pożądanego owocu, nawet po wiekach?

W południe mijam małe miasteczko nadmorskie, Ballbrigan, za którem wynajduję sobie zaciszną zatokę morską, jakby stworzoną dla mnie na miejsce obiadu i drzemki. Cicho tu i samotnie i żal serce ściska, iż nie mam do kogo bodaj słowa wypowiedzieć, iż nie mam z kim podzielić się wrażeniami. Zyskuje zato na tem mój pamiętnik, w którym wszystkie me wrażenia pomieszczam.

O czwartej siadam na koło i jadę dalej. Przyczepia się do mnie jakiś cyklista i ciągle mię o coś pyta. Robię do niego dobrą minę, lecz milczę, jak zaklęty, gdyż niczego z jego przemowy nie rozumiem. Nagle mój towarzysz zapatrzył się, czy zagadał się, dość, że wjechał swem przedniem kołem na me tylne i zupełnie je sobie zwichrował, łamiąc kilka szprych. Winy w tym wypadku żadnej nie ponosiłem; to też zatrzymałem swe koło i chciałem mu pomóc. W tej chwili przechodziło obok nas kilku wyrostków, którzy po rozmowie z właścicielem zwichrowanego roweru przybrali wobec mnie dość groźną postawę. Zanim się jednak zorjentowali, co ze mną zrobić, już mię między sobą nie widzieli - <<wyrwałem>> jak strzała i tylko krzyki za sobą słyszałem i świst lecących kamieni.

Nigdy nie dowiedziałem się i chyba nie dowiem, czego ci ludzie ode mnie chcieli - może wzięli mię za Anglika, którym tu samotne włóczenie się niezawsze na zdrowie wychodzi.

Sam jadąc, nie potrzebuję regulować tempa, nie troszczę się też, czy ktoś wtyle nie został lub zanadto naprzód nie goni. Jadę, naciskając silniej pedały pod wzniesienia, to znów z góry prując czyste powietrze nadmorskie, prawie pedałami nie ruszając. Mijam małe miasteczko, leżące nad zaciszną zatoką, Droghedę, i wyjeżdżam na szeroką już drogę, prowadzącą do Dundalk. Spotykam po drodze wielu cyklistów i cyklistek, mniej samochodów, zresztą cisza; ruch kołowy bardzo słaby.

Wieczorem zajeżdżam do hotelu Centralnego w Dundalku. Tu w sali restauracyjnej poznaję dwóch angielskich młodych Żydów, kupców, którzy mię dokładnie informują w języku niemieckim o przyczynie krwawej masakry dublińskiej, o roli Carlsona (stronnika Anglji na terenie Irlandji) i Redmonda, obrońcy biednych <<paddy>>. Oni też upewniają mię, iż wojna serbsko-austrjacka jest nieunikniona, i doradzali mi, bym wsiadł na okręt i jak najprędzej starał się dostać do domu.

W dniu, w którym cesarz Franciszek Józef wydał manifest <<do moich ludów>> - manifest, poparty hukiem dział, skierowanych na Belgrad, ruszam - nie troszcząc się o nic - dalej. Za Dundalkiem rozpoczęły się wzgórza, a w jednem miejscu przez 7 mil angielskich miałem nieustannie wznoszący się teren. Lecz sam <<ciągnę>> bez zmęczenia i jak w kalejdoskopie przesuwają się przede mną wybrzeża Irlandji, miasta i miasteczka i biedne wioski lub porozwalane pojedyncze chaty. Czasami minę w rowie leżącą postać, schudzoną, okrytą łachmanami, najczęściej starą babę, nie wiem czy żebraczkę, czy panią tej krainy, czasem przeleci obok mnie bogate auto, na pewno angielskie.

Po 30 milach robię sobie w lesie obiad i oddaję się drzemce. Przybiegł do mnie śliczny chart angielski, dostał bułkę z masłem i nie chciał się w żaden sposób ode mnie oddalić. Biegł za mną kilka kilometrów tak, iż zsiadłem z koła, a głaszcząc, odpędzałem równocześnie; uciekłem mu dopiero, wyzyskawszy dłuższy spadek drogi.

Niedaleko przed Belfastem, w miasteczku Dramora, spotkałem kilkaset wozów automobilowych, pełnych postaci obdartych, dzierżących chorągwie angielskie. Byli to zwolennicy Carlsona - niestety Irlandczycy - przyciągnięci przekupstwem na stronę polityki filoangielskiej. Ludność miasteczka stała spokojnie, smutnie patrząc na ten dziwny korowód, nie biorąc zupełnie w tem udziału.

Za Dramorą skorzystałem z przejeżdżającego obok mnie auta ciężarowego, czepiając się prawą ręką jego boku i tak za darmo przejechałem kilka mil, wyzyskując wzniesienia. Rzecz często przez cyklistów praktykowana.

O godz. 3 po południu stanąłem w Belfaście, mieście zupełnie angielskiem. Całą prawie godzinę jechałem do portu, mając po lewej ręce szereg łagodnych wzgórz, u stóp których leży wiele fabryk i domów handlowych, po prawej ręce często odsłaniający się widok na morze. Port podłużny z jednej i z drugiej strony setki okrętów towarowych i pasażerskich; wdali potężne doki Harlema i Wolfa, w których został zbudowany <<Titanic>>, a w których podczas mego pobytu budowano jeszcze większe pływające miasto, <<Britanica>>.

Wstąpiłem do najbliższej, nadbrzeżnej restauracji i tu nie żałowałem sobie jedzenia, głównie ryb. Koło godziny siódmej wieczorem odnalazłem mój statek, idący do Glasgowa. Był to wielki, dwukominowy śrubowiec <<Volture>>; miał on pod wodą kilka pięter, które już całe załadowane były towarami. Za mój bilet i rower zapłaciłem 7 szylingów, zyskałem zato na noclegu, gdyż korzystając z ciepłej nocy, przespałem się na pokładzie, mając za poduszkę plecak. Od brzegu odbiliśmy o godzinie 11 w nocy, dłuższy czas jadąc wśród okrętów, zanim wydostaliśmy się na czyste morze Iryjskie.

Okręt z Belfastu do Glasgowa prawie pół drogi jedzie zatoką Klidejską, która wrzyna się wężykowato w głąb lądu szkockiego i stanowi ujście rzeki Clyde. Ujście to tak głębokie i szerokie, iż największe kolosy morskie dojeżdżają do samego Glasgowa.

Nie spałem już od godziny trzeciej z powodu zimnego, przesyconego wilgocią wiatru. Zacząłem zacierać ręce i wykonywać wszelkie znane mi ruchy gimnastyczne, byleby nie skostnieć. Jakoś zwycięsko wyszedłem z tej walki a dopomogła mi do tego zresztą herbata, którą sobie koło łańcuchów kotwicy zrobiłem.

Od godziny czwartej zaczął się mój <<Volture>> przeciskać między dokami i portami. Mijamy trzy okręty wojenne, jeden torpedowiec i dwa żaglowce wojenne, po rejach których wspinali się majtkowie, i rozpuszczali maszty. - Ślicznie to wyglądało w promieniach wschodzącego słońca. Płyniemy obok potężnych doków, z których wychodzą nowe okręty na cały świat - wszędzie ruch i praca gorączkowa.

Zaraz po przybiciu do brzegu odszukałem urząd pocztowy, gdzie odebrałem przesłane nam z kraju listy, gazety i widokówki, nadto mapy Szkocji i Norwegji. Wszystko to było dla samotnego podróżnika nieocenionym skarbem - a była to również ostatnia moja poczta - ani bowiem w Bergen, ani w Chrystjanji (dzisiejsze Oslo) niczego już nie otrzymałem, wszystkie też pakunki, kryjące cenne dla mnie pamiątki z drogi, do Lwowa nie doszły - przepadły bezpowrotnie. Pozostały mi tylko zdjęcia fotograficzne, zwitki bowiem filmowe pakowałem do plecaka i wiozłem ze sobą.

Glasgow o miljonowej ludności, to największe miasto Szkocji, ciągnące ogromne zyski ze swych doków okrętowych i tysięcy fabryk. Ogromny plac przed pocztą zdobi 13 posągów, wśród tych wspaniała kolumna Nelsona i pomnik Walter Scotta. Silny ruch uliczny reguluje kolej podziemna, przebiegająca miasto w dwu kierunkach. Wkrótce natknąłem się na gmach <<giełdy>>, przed którą stoi piękny pomnik Wellingtona; resztę przedpołudnia spędziłem w domu niemieckim.

Na zwiedzanie miasta nie miałem czasu. Zaczęła mię pomału opanowywać gorączka powrotu, zwłaszcza, gdy w domu niemieckim dokładnie mię poinformowano o bardzo poważnem położeniu na lądzie stałym. Zapłaciwszy za dobry obiad szylinga, skierowałem się ku wschodowi, jadąc prawie dwie godziny wśród fabryk, wśród dymu i huku, zanim wreszcie wydostałem się z tego piekła fabrycznego na otwarte pola.

Okolica ładna, zlekka falista, wiele kanałów, wiaduktów i linij kolejowych. Nie widziałem ani jednej wioski, ani jednego miasteczka, gdziebym przy wjeździe lub wyjeździe nie natrafił na boiska sportowe, na których niepodzielnie panowała piłka nożna. Obok tego po drogach i ulicach widziałem gromadki dzieci, rzucających płaskiemi kółkami żelaznemi lub kamieniami z odległości 5 m do pięciu dołków, wygrzebanych w drodze. Rzucano prawą i lewą ręką, z dwu i z jednej nogi; każdy miał trzy rzuty, decydowała ilość punktów. Jeden z tych dzieciaków spełniał rolę sędziego i zapisywał rzuty. Byłem trzy dni w Szkocji i ciągle na tę grę trafiałem.

Na połach widziałem wiele ziemniaków, a po lasach i łąkach stada baranów, które, idąc szeroką ławą, zagradzały mi często drogę. Wszystkie pola otoczone drutami, drogi wysadzane drzewami owocowemi, przy drogach skrzynki na listy - nowość, którą tylko w Anglji i Norwegji widziałem.

Po 42 milach stanąłem w Edynburgu, właściwej stolicy Szkocji, ongiś siedzibie królów szkockich, w jednem z najpiękniejszych miast Europy.

Widziałem setki miast kontynentu, a przepiękne położenie Luksemburga tkwiło mi jeszcze żywo w pamięci, mimo to Edynburg wywarł na mnie silne wrażenie, dzięki swej archtektonice, swemu położeniu i swemu wyglądowi. Gdy staniesz na głównej ulicy Princes Street, szerokiej i widnej, w środku której wystrzela ku niebu gotycki marmurowy pomnik Walter Scotta, a na tle wspaniałych domów klubowych rysują się średniowieczne kontury zamku królów szkockich, gdy wpatrzysz się w ten obraz - masz wrażenie, że to nie rzeczywistość - lecz piękna panorama, malowana przez artystę. Równolegle do Princes-Street biegną równie piękne dwie inne ulice: George Str. i Queen Str. Jedną z nich jadę na zamek; droga pod górę, schodzę więc z roweru i prowadzę go obok siebie. Na obszernym placu przed zamkiem trafiam szczęśliwie na kilka oddziałów wojska szkockiego w charakterystycznych spodniczkach, o gołych kolanach, białych bluzach i kamaszach, z torbami przewieszonemi przez piersi. Przed każdym oddziałem oficerowie pieszo i konno, obok dość wrzaskliwa muzyka na narodowych instrumentach, beczących kobzach i piszczących fujarkach.

Na zamek mię nie puszczono; zwiedzać wolno tylko rano. Wracam więc do miasta i tu dostaję się do domu niemieckiego na Bellevue-terace, gdzie za wieczerzę i nocleg zapłaciłem 1 1/2 szylinga.

Nazajutrz pojechałem do Leith, właściwego portu Edynburga, skąd spodziewałem się dostać okrętem do Norwegji. Niestety - konsul austrjacki oświadczył mi, że żaden okręt stąd do Bergen nie odpływa; muszę jechać do Newcastle.

Nie żałowałem jednak tej krótkiej (5 km) a ślicznej wycieczki nad brzegami zatoki Forth, gdyż z brzegu morza zobaczyłem jeden z największych mostów świata, złożony z olbrzymich trzech żelaznych łuków i kilkunastu granitowych filarów. Przebiegający po nim właśnie pociąg wyglądał jak dziecinna zabawka. Most ten łączy przeciwległe brzegi zatoki, łączy Szkocję południową ze środkową.

Na oglądnięcie siedziby Marji Stuart, starego zamku królewskiego, zwanego Hollyrood, w którym błąka się może do dnia dzisiejszego duch zamordowanego Rizzia, nie miałem już czasu.

Wracam więc do Edynburga, skąd wyjeżdżam w kierunku Newcastle. Tuż za miastem droga staje się uciążliwa, ciągle do góry, coraz wyżej. Osad coraz mniej, gdzie niegdzie kopalnie węgla lub zrzadka fabryki. Zato wiele lasów i przestrzeni trawiastych; porosłych krzakami - to okolice znane dobrze myśliwym. W jednym z takich lasów przyrządzam sobie obiad i wypoczywam, poczem raźnem tempem jadę dalej. Po osiągnięciu grzbietu wyżyny zaczynam jechać wdół, mijam kamienne, o czerwonych dachach miasteczko Galashiels i przed wieczorem zdążam do Havick, gdzie za trzy szylingi przespałem się w hotelu <<Meridional>>.

W nocy zaczęło lać, więc chociaż byłem gotowy do dalszej jazdy, musiałem czekać na pogodę. Leje coraz lepiej i jazda dalsza jest niemożliwą. A tu czasu niema. Dręczy mię coraz bardziej myśl, iż wogóle z Anglji nie będę mógł wyjechać, a pozostanie w kraju, którego języka nie znałem i w dodatku z ostatniemi szylingami w kieszeni - niebardzo mi się uśmiechało.

Przed ósmą jadę na dworzec. Chociaż do dworca nie było dalej jak pół kilometra, mimo to przemokłem do nitki. Nadobitek pochłodniało i mglista górska szaruga przysłoniła świat. Biorę bilet do Newcastle za 5 szylingów, wsiadam do wygodnego wagonu angielskiej osobówki i po 1 1/2-godzinnej jeździe wysiadam na dworcu newcastelskim.

Przejeżdżałem piękne okolice górskiej Szkocji, pasmo Cheviotu, lecz nic z tego nie widziałem; wszystko skryte w potokach deszczu, w mgłach i chmurach. Przypomniał mi się pobyt w północnej Szwajcarji, gdzie mnie i Staszka deszcz prześladował przez kilka dni zrzędu.

W Newcastle każą mi w domu niemieckim jechać do Sat Shields, który jest właściwym portem nadmorskim. Jadę pięć kwadransów brzegami szerokiego ujścia rzeki Tyne do morza, by w Shields dowiedzieć się, iż tylko z Newcastle odchodzą okręty i tam są stacje okrętowe wszystkich państw. Wracam więc, klnąc złe informacje, niepogodę, wojnę, całą podróż, zły na samego siebie.

Dzięki rowerowi przenoszę się szybko z miejsca na miejsce. Obok domów niemieckich ważnem dla mnie źródłem informacyjnem były agencje Cooka. U Cooka w Newcastle, dokąd z Shields wróciłem na południe, poinformowano mię, iź żaden już okręt z Anglji nie odpływa, gdyż dziś przyszedł rozkaz admiralicji angielskiej z Londynu i wszystkie okręty zaaresztowano. Wyobraźcie sobie moje położenie. Co robić, dokąd się obrócić?

A jednak w najgorszych sytuacjach człowiek nie powinien upadać na duchu, założyć ręce bezradnie i poddać się zwątpieniu.

- Głupiś mój, Cooku kochany - pomyślałem w duszy po pierwszej chwili zwątpienia - ja muszę wrócić do Lwowa.

Bez obiadu, zły i zgorączkowany włóczę się nad brzegami rzeki Tyne i zaglądam do wszystkich stacyj. Mijam stację Londynu, Hamburga, Rotterdamu - wszędzie cicho, jakby ludzie wymarli. Tak znalazłem się na stacji norweskiej - objaśnił mię o tem napis <<Line Norway Forth>>. Koło brzegu widzę stojący, niewielki okręt <<Venus>>; pod spodem tego napisu drugi napis <<Bergen>>. Gorąco mi się zrobiło i krew uderzyła mi do głowy. A może - może ten odjeżdża, myślę zgorączkowany i podchodzę z rowerem nad sam brzeg kamienistego mola. Z kominów okrętu wali czarny dym, na pokładzie kręcą się barczyste postacie majtków. Nie namyślam się długo, kładę rower na kamieniach; zrzucam plecak i po pomoście wchodzę na pokład. Zaczepiam pierwszego majtka, przemawiając do niego po niemiecku. Ten woła drugiego, który umie po niemiecku, i temu przedstawiam prawdziwy mój stan.

- Jedziemy dziś do Bergen a potem na wieloryby - proś pan kapitana - mówi do mnie zachęcająco, wysłuchawszy mej odysei. Prowadzą mię do kajuty kapitana, w której przyjmuje mię bardzo miły i sympatyczny staruszek, doskonale mówiący po niemiecku. Całą godzinę prawie trwały targi; nie pomogły papiery, legitymacje, wymowna z mej strony obrona mej sprawy - pomógł dopiero jeden funt szterlingów i dopłata za wikt. W razie kontroli na morzu miałem udawać chłopca okrętowego, przyjętego do posług na pokładzie.

Cóż mię jednak obchodziło nowe me stanowisko? Ziemia angielska paliła mi się pod stopami i za wszelką cenę chciałem się z niej ulotnić. Zapłaciłem więc natychmiast, nie pytając nawet o pokwitowanie, gdyż, jak się zorjentowałem, poszło to do prywatnej szkatuły pana kapitana. Za chwilę siedziałem z mym rowerem i plecakiem na pokładzie starej <<Venus>>.

Ładna <<Venus>>, myślę sobie, patrząc na stare pudło okrętowe o zanieczyszczonym pokładzie i zardzewiałych barjerkach i wciągając w płuca duszącą woń smarów, wydobywającą się z wnętrza okrętu, od maszyn i z kuchni. Na szczycie masztu powiewała jednak dumnie czerwona flaga z niebieskim krzyżem, z białem polem w środku, na którem złociła się korona norweska. Dzięki temu neutralnemu godłu dostałem się do Norwegji.

Wieczerzę zjadłem razem z majtkami; jakąś zupę ze sucharami i gotowane ryby, do tego pół litra wina. Towarzysze moi, silni, młodzi ludzie o potężnych barach i ogromnych pięściach, siedzieli cicho, prędko załatwiali się z jedzeniem i na mnie nie zwracali uwagi.

Jeden z nich podszedł po kolacji do mnie, a skinąwszy ręką, zaprowadził mię do osobnej kajuty. Nie rozbierając się, rzuciłem się na łóżko twarde, wąskie i niewygodne. Leżąc, wsłuchiwałem się napół senny w odgłosy pracy majtków, słyszałem bieganie po schodach, dźwięk łańcuchów, przesuwanie pak, lekkie kołysanie się okrętu, plusk wody i odbicie od brzegu. Pożegnałem może na zawsze brzegi Anglji.


Zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999     13.10.99 12:13