Rudolf Wacek: Do Anglji i Norwegji rowerem (rozdział IV)

Wprowadzenie | Poprzedni rozdział | Następny rozdział

IV. Anglja

Z Cherbourga do Southamptonu. - Wśród parków i łąk do Londynu. - Ruch uliczny. - Rowton-House. - British Museum i Muzeum Hist. Naturalnej. - Tower. - Niespodziewane spotkanie się. - Hyde-park. - <<Underground>> - Windsor, Oxford i Stratford. - Odjazd Schneidra i Rzędowskiego. - Wojna. - Odjazd Oleksowa i Choiny. - Sam jeden do Irlandji.

Zbudził nas ranek, jasny i pogodny - wcale nie angielski. Przez małe okrągłe okienko kajuty rysują się przed nami kredowe brzegi słynnej z krajobrazowej piękności wyspy angielskiej, Wight, wdali z jednej i drugiej strony tej wyspy sinieją brzegi największego i najpotężniejszego państwa na świecie - imperjum brytyjskiego.

Prędko uporaliśmy się ze śniadaniem i z pakowaniem plecaków, a wyciągnąwszy nasze kółka z korytarza, po schodkach wyszliśmy na pokład. Była godzina 5 rano, gdy, zataczając łuk około brzegów wyspy Wight, wjechaliśmy w szeroki kanał, rozdzielający wyspę od lądu.

Po prawej ręce, na samotnej skale widać wysoką latarnię morską, która ma za zadanie ostrzegać okręty przed niebezpieczeństwem rozbicia się podczas burzy o ostre, podwodne skały. Jest to słynna latarnia Eddystone, 42 m wysoka, którą mimo tego podczas burzy bałwany morskie tak zalewają, iż ledwie jej szczyt świetlisty widać, a latarnik zupełnie jest od świata odcięty.

W kanale ruch żywy okrętów, na brzegu dymy fabryk i budzący się ruch portowy. Cały ten bowiem brzeg angielski, to jedna wielka przystań, której dwa przeciwne końce zajęły dwa miasta: największy port wojenny Anglji, Portsmouth (200.000 mieszkańców) i handlowy Southampton (100.000 mieszkańców). Przeciwny brzeg tego kanału, zwanego Spithead, zajęły urocze brzegi wyspy Wight, tego <<ogrodu Anglji>>, na którym śnieg jest nieznanem zjawiskiem, a mirty w zimie kwitną na otwartem powietrzu.

Kanał, którym jedziemy, coraz bardziej się zwęża, ruch okrętów coraz większy tak, iż w niektórych momentach wprost przeciskamy się między ścianami statków. Minęliśmy już dwie słynne miejscowości kąpielowe na wyspie Wight, Ryde i Coves, zamajaczyła przed nami willa królewska Osborne, położona wśród wspaniałych parków i błoni, otoczyły nas chmury mew, które, wykonując w powietrzu najrozmaitsze łamańce, raz wraz chwytają z akrobatyczną zręcznością kawałki bułek i mięsiw, rzucanych im przez pasażerów naszego <<Sout Western>>.

Zarzucamy wreszcie kotwicę u brzegu sztucznego, mola i wysiadamy na ląd. Nikt się tu o nas nie troszczy, nikt nas nie pyta, skąd i co za jedni, nikt nie bada plecaków celem pobrania cła. Najlepszy dowód, iż na tydzień przed wypowiedzeniem wojny nikt w Anglji nie spodziewał się wybuchu takiej zawieruchy dziejowej.

Wprost z przystani dostajemy się do miasta; przechodzimy przez bramę portową, której szczytów strzegą wielkie lwy brytyjskie i na szerokiej, idealnie brukowanej <<High Street>> siadamy na rowery. Ruch mimo wczesnej godziny bardzo wielki, ulice wprost roją się od cyklistów i cyklistek, od motorów, aut i pojazdów. Przejeżdżamy obok wspaniałego pomnika oficerów <<Tytanica>>, którego katastrofa pociągnęła za sobą śmierć kilku tysięcy ludzi, obok potężnych gmachów państwowych i kościołów, obok zamkniętych jeszcze sklepów.

Zatrzymujemy się przed jakąś herbaciarnią (Tea rooms) i tu dostajemy wcale dobrą herbatę. Pijąc i zajadając resztki francuskich bułek, badamy mapę kolarską Anglji i wyniosłości, jakie nas czekają na drodze do Londynu. Obok nas na stole leżą gazety angielskie, olbrzymi <<The Times>> i <<The Daily Telegraph>>. Trzeba mieć dużo cierpliwości i chyba pół dnia czasu stracić, by taką 32-stronicową płachtę przeczytać; jeden tylko numer takiego dziennika, jak <<The Times>>, zbroszurowany, zawiera prawie 260 stronic! Dziwić się jednak temu nie możemy, jeśli ten organ londyńskiej City ma 300 redaktorów, a na każdej wystawie swe własne pawilony.

Schneider zacięcie studjował <<The Times>>, a Choina śmiał się z niego, iż szuka wiadomości o naszym wjeździe do Southamptonu.

Z Southamptonu jedziemy do Portsmouth. Wyjeżdżamy przez staroświecką bramę i dla odmiany skierowujemy się ku wschodowi. Zabłądzić nie można. Gdzie tylko następuje skrzyżowanie dróg, tam stoją dokładne tablice orjentacyjne, czerwone strzałki oznaczają kierunek jazdy, czasem nawet ilość kilometrów jest podana. Stan dróg idealny; w niektórych miejscach jechaliśmy asfaltowaną szosą, na której jednak, gdy słońce przygrzeje, jazda staje się ciężką. Dzięki tym dobrym drogom, każdy tu używa roweru i motocykla, którego budowa może być lekką i zgrabną, bo całe lata nienaprawiany, może właścicielowi służyć. Mijały nas również na motorach panie, które jednak nie urządzały wycieczek dla przyjemności, o czem świadczyły plecaki lub kosze i walizki, poprzytwierdzane do bagażników. Po godzinie 9 żywy ruch kołowy na gościńcu ustał i tylko od czasu do czasu przemknęło obok nas auto lub pojazd konny.

30-kilometrową przestrzeń do Portsmouth przebyliśmy w dwu godzinach i już o 11-tej rano byliśmy u celu. Pierwszą rzeczą była zmiana pieniędzy, gdyż już w Southamptonie niechętnie od nas przyjęto franki francuskie; o płaceniu austrjacką koroną nie było mowy. Naszymi przewodnikami stali się Schneider i Rzędowski, a choć im to ciężko szło, przecież zdołali się na tyle porozumieć i zorjentować, iż wkrótce pozbyliśmy się koron austrjackich, a zaopatrzyli w funty szterlingi, szylingi, penny, halfpenny i farthingi (drobna angielska moneta zdawkowa).

Z Portsmouth jedziemy wprost na północ, specjalnie budowaną drogą, łączącą największy port wojenny Anglji z jej stolicą - największem miastem świata. Pniemy się pomału do góry, łagodnemi serpentynami, wśród zielonych łąk i wielkich parków, otoczonych żywopłotami, przeciętemi wijącemi się wstęgami strumyków, nad któremi stare drzewa zwieszają swe omszone konary. W cieniu tych drzew pasą się liczne stada rasowych krów, koni i owiec. Wdali widać czerwone dachy domków lub większych dworków, czasem przez zieleń drzew, przez zwoje bluszczu, wina i róż tuż nad gościńcem mignie szara ściana solidnego budynku, z którym można chyba porównać nasze miejskie wille. W miejscach, z których odsłania się nam widok na ocean, przystajemy i wówczas dopiero pojmujemy to ukochanie przyrody przez Anglików.

Szczęśliwy to naród, który przez cały rok może cieszyć się zielonością swego krajobrazu, mający swą Rywjerę, swe wspaniałe wybrzeża kredowe i bazaltowe, swą starą kulturę sportową i swe niedziele, w których miasto przenosi się na wieś, w zieleń parków, lasów i łąk. Niema tu miasteczka, któreby było więcej oddalone od morza niż 72 km.

Po 20 km ciężkiej, lecz zato bardzo uroczej drogi, stajemy na grzbiecie nieznacznych wzniesień t. zw. South Downs. Brak tu już parków, tak zielonych i tak pełnych życia, jak na stokach tych wzgórz, nachylonych ku kanałowi La Manche; stoki górskie bardziej kamieniste, lasy nędzniejsze, brak osad i pól. Są to ogromne przestrzenie, doprowadzone do takiego stanu przez szlachtę angielską, która namiętnie oddaje się myślistwu i potrzebuje terenów do polowania. Odbywają się tu głównie polowania par force, do których trzeba i specjalnego terenu i całego aparatu myśliwskiego, jak wozów, strojów, całe sfory psów gończych, koni i dojeżdżaczy. Lecz, gdy nad dognanym jeleniem, na tle zieleni łąk tamtejszych, rasowych koni i zdrowych, silnych postaci mis i dżentelmanów w czerwonych frakach, zabrzmi myśliwska <<hallali>> - to chyba - nasze radziwiłłowskie łowy na grubego zwierza mogą się temu równać.

W swej wędrówce do Londynu napotkaliśmy wzgórza, które czyniły wrażenie, iż cała ich powierzchnia wprost żyje i rusza się. Były to miljony dzikich królików, na które polują tutejsi myśliwi z łasicą; strzał do takiego uciekającego do swej nory szkodnika należy do bardzo trudnych. Króliki w Anglji rozmnożyły się tak ogromnie, iż niektórym okolicom grozi wprost katastrofa pozostania bez szaty roślinnej. Z nas, rzucających na nie kamieniami, nic te zwierzątka sobie nie robiły. Znikał taki gryzoń w swej norze, by po chwili znowu łebek wystawić, bacznie śledząc, czy wrogowi już się sprzykrzyło ciskanie kamieniami. Obok królików widzieliśmy tu wiele kuropatw i cietrzewi, w Szkocji zaś - gdy po rozbiciu się naszej paczki, zostałem sam, spotkałem się z jeleniami.

W małem miasteczku Petersfield zatrzymujemy się na obiad, który prawdziwy Anglik je rano między 8 a 9 godziną. Wstępujemy do małej restauracyjki, na której wielkiemi literami umieszczony napis <<dining-rooms>>, zaprasza do środka. Mój słowniczek kolarski każe mi zamówić sobie <<roast beef, with potatoes>> (wołowina z kartoflami). Za chwilę przynoszą mi kawał mięsa, prawie surowego, z którego nawet nie usiłowali krwi wycisnąć. To samo spotkało mych towarzyszy.

- Jak to jeść, taką podeszwę - ciska się Rzędowski - nawet sosu nie dali, a ta krew - brrr...

- Schneider - każ to nam przypiec - zwracam się do naszego cicerone - wszak tego ugryźć nie można.

Niezrozumiała dla nas dłuższa polemika odbywa się między Schneidrem a gospodarzem <<dining-roomsu>>. Ciężko to idzie, lecz wkońcu nasz tłumacz zwycięsko wychodzi z tej męki językowej, gdyż gospodarz zbiera talerze i odchodzi do kuchni.

- Co panu tak długie prawiono kazanie? - pyta Schneidra Choina.

- Tłumaczono mi, iż trzeba zamawiać wyraźnie <<well done>> t. zw. mięso dobrze wysmażone, a on podał <<underdone>>.

- A sos da? - pyta Rzędowski.

- Doda, lecz to będzie więcej kosztować.

O szczęśliwa moja ojczyzno - myślę sobie, gdzie jeszcze sos nie uległ podatkowi i za darmo go dają.

Po pieczeni kazaliśmy sobie podać peas (groch) nadto apples (jabłka), leguminy bowiem żadnej nie było; zapłaciwszy po 3 szylingi od osoby, puściliśmy się w dalszą drogę i po kilku kilometrach przerwaliśmy jazdę, by odbyć naszą zwykłą drzemkę poobiednią.

Niedaleko od nas sterczały zwaliska jakiegoś klasztoru czy opactwa, które okryła troskliwie splątana zieleń krzewów i porostów. Nad nami szumiał dąb staruszek, który pozwalał w swem pobliżu rosnąć jaworom i brzozom, sosnom i świerkom; ukołysał on nas do snu, z którego dopiero wieczorem zdołaliśmy się ocknąć. Dobry podwieczorek dopełnił całości tego pierwszego naszego popołudnia angielskiego.

Ciemno już było, gdyśmy stanęli w małem miasteczku, Liphook. Daremne były nasze poszukiwania za hotelem i daremną wymowa Schneidra wobec przechodni. Stoimy w świetle latarni, otoczeni tłumem gapiów, bo tych nie brak i w Anglji, i naradzamy się, co robić. Wyratował nas z tego wszechobecny i wszystkowidzący angielski stróż bezpieczeństwa, który nas zaprowadził do jakiegoś parterowego domku, gdzie wprawdzie nie na puchach, lecz w stodole, na sianie, pozwolono nam się przespać. Bardzo nam się to podobało, zwłaszcza iż pachnące siano zapraszało wprost do spania, no i nic ten nocleg nie kosztował; my zaś na punkcie płacenia byliśmy w miarę postępującej naszej podróży bardzo drażliwi.

Rano, o 5-tej, już nas w tej stodole nie było. Pociągał nas nieprzepartą siłą Londyn, do którego wiodła idealna droga asfaltowa, wśród ciągłej zieleni parków i łąk, przez kraj falisty, gdzie najwyższe miejsca nie przekraczają 300 m wysokości, a mimo tego ma się tu wrażenie kraju górzystego. Przez dwa większe miasta, Godalming nad rzeczką Wey i Guildford, dotarliśmy do Kingstonu, leżącego nad Tamizą. W Guildfordzie jedliśmy obiad, ale już dobrze wypieczony. Godne widzenia są tu zwaliska zamku, całe pokryte pnącą się zielenią, i piękny, typowy park angielski.

Kiedy znaleźliśmy się w Londynie, nad Tamizą, koło mostu londyńskiego - sami o tem nie wiemy. Początkowo jechaliśmy kilkanaście kilometrów przez przedmieścia; tu zbłądzić nie można było, gdyż na każdem skrzyżowaniu dróg wielkie tablice orjentacyjne wskazywały nam kierunek jazdy do Londynu. Małe domki, wille i dworki gospodarcze zaczęły ustępywać miejsca kamienicom, które coraz bardziej potężniały, rosły i zakrywały z jednej i drugiej strony widnokrąg.

Ruch na ulicy stawał się coraz żywszy, coraz większy, ilość rozmaitych środków komunikacyjnych coraz rozmaitsza. Po raz pierwszy zobaczyliśmy dorożkarza londyńskiego, który już dziś może przeszedł do historji. Na dwu wielkich kołach osadzona oszklona karoca t. zw. <<cab>>, nad którą wysoko ztyłu siedzi powożący jednym koniem; pasażerowie siedzą więc na przodzie.

Ruch kołowy coraz bardziej potężniał; zaczęliśmy płynąć z falą tramwajów, wysokich autobusów, samochodów, motocykli i rowerów; nie brak i zaprzęgów konnych. Druga taka sama fala sunęła z drugiej strony w przeciwnym kierunku. Czasami zatrzymywała nas jakaś niewidzialna siła, by po chwili otworzyć na nowo drogę tej iście piekielnej jeździe.

- Gdzie my jedziemy? - pytają mię zdenerwowani moi towarzysze.

- Czy ja wiem - odpowiadam - byleby się do Tamizy dostać; gdyby się który z nas zgubił, punkt zborny przy London Bridge.

Niema nawet czasu planu Londynu z plecaka wydobyć; porwał nas szalony ruch ulicy, który nie pozwala ani zatrzymać się, ani nabok uskoczyć, ani obrócić się, lecz nakazuje wytężać całe swe siły fizyczne i psychiczne, byleby wydostać się cało z tego piekła. Przed naszemi oczyma i obok nas roi się od kół żelaznych i gumowych, słychać piskliwe, tenorowe i basowe głosy syren, dzwonków, trąbek i niezrozumiałych okrzyków, aż strach cię zbiera, czy ztyłu nie najedzie na ciebie i twych towarzyszy ta straszna fala pojazdów, przewożąca setki tysięcy ludzi tam i zpowrotem.

Wieczór już zapadł, słońce dawno nam już z oczu znikło, a nad nami rozpostarła się ciemna chmura dymów, mgieł i wyziewów wielkomiejskich. Zmęczeni, rozgoryczeni i wprost przestraszeni, stajemy wreszcie nad brzegami Tamizy, przed jakimś mostem. Usuwamy się szczęśliwie nabok i zręcznie dostajemy się z rowerami na chodnik, do balustrady mostu. Gdyby nie przewodnik i dokładny plan Londynu, nie wiedzielibyśmy, gdzie jesteśmy. Szczęśliwym trafem jesteśmy na kamiennym London Bridge, zbudowanym ze wspaniałych bloków granitu jesteśmy w centrum miasta.

Nie w głowie było nam podziwianie Tamizy i ruchu na niej, oraz leżącej naprzeciw potężnej dzielnicy handlowej City, czy też na prawo wznoszących się posępnych wież Towru i mostu tej samej nazwy. Byliśmy zupetnie wyczerpani i mieliśmy jedno pragnienie - pragnienie wypoczynku za wszelką cenę.

Gdyśmy zajęci byli rozmową i studjowaniem planu Londynu, przystąpił do nas policjant, rosły i okazały mężczyzna w granatowym mundurze i filcowym kasku, a wskazując swą elegancką pałeczką nasze rowery, zażądał usunięcia ich z chodnika. Wszczął z nim rozmowę Schneider i dzięki tej pierwszej naszej znajomości w Londynie szliśmy już po chwili z naszym stróżem bezpieczeństwa w kierunku taniego hotelu. Ta piesza wędrówka trwała z pół godziny, gdyśmy się znaleźli przed olbrzymim gmachem t. zw. <<Rowton House>>.

Był to dom robotniczy, o którego urządzeniu - my mieszkańcy kontynentu - pojęcia nie mamy. Każdy z nas dostał na 7 piętrze pokoik, w którym wprawdzie trudno było się obrócić, lecz w którym było wygodne, czysto zaścielone łóżko, stolik, krzesło i szafka. Są to pokoiki specjalnie do przespania się, a jest ich tutaj 1000. W parterze zaś są olbrzymie sale, z których każda ma inne przeznaczenie. Tu są jadalnie, umywalnie, pralnie, czytelnie, palarnie, olbrzymia sala gier i gimnastyki ba, nawet w miejscu jest poczta, telegraf i telefon. Pokoiki do spania mogą być zajęte tylko od wieczora do rana, zresztą cały dzień można przebywać w salach parterowych. W sali jadalnej można sobie samemu przyrządzić herbatę, kawę, czy nawet cały obiad, są tu bowiem do bezpłatnego użytku kuchenki gazowe, podobnie jak ręcznik i mydło w umywalni lub gotowe balje do prania w pralniach. I wszystko to kosztuje 50 groszy za dobę. Za trzy dni zapłaciłem półtora szylinga. Panuje tu wzorowy porządek i cisza i przez cały czas pobytu nie mogłem się zorjentować, kto tego wszystkiego pilnuje. Lecz wejść do tego domu można tylko za biletem po dość szczegółowem badaniu przy okienku kasjera. Nas to ominęło, gdyż nas dostawiła tu władza. Taki Rowton-House, których w Londynie jest kilka, to wykwit wysokiej kultury społecznej Anglji, to dowód niezrównanego daru Anglików do organizowania się, dowód ich tężyzny życiowej, ich realnej praktyczności.

W Londynie byliśmy wszystkiego trzy dni, w programie bowiem naszym nie leżało szczegółowe zwiedzanie takiego miasta - olbrzyma; na Londyn i rok za mało. Samo zwiedzenie British Museum wymagałoby kilku tygodni czasu; byliśmy tylko w czytelni, ogromnej okrągłej sali, mającej 43 m średnicy, nakrytej szklanym dachem, pod którym zmieścić się może równocześnie 500 czytelników. W niezmąconej ciszy pracują tu przedstawiciele wszystkich narodowości świata, mając do dyspozycji 2 i 1/2 miljona tomów i rękopisów ze wszystkich dziedzin życia ludzkiego, w tem 80.000 dzieł podręcznych. Przez inne sale przeszliśmy tylko, ślizgając się wzrokiem po perłach sztuki starożytnej Hellady, Asyrji, Egiptu, Indyj - słowem całego świata. Jedynie słynny bazaltowy <<kamień Rozetty>>, który umożliwił Champoleonowi odcyfrować hieroglify egipskie, oraz tabliczki gliniane, z których składała się królewska bibljoteka Assur-banipala w Niniwie, zdołały nas zatrzymać przy sobie kilka minut.

Dłużej zato zabawiliśmy w Muzeum Historji Naturalnej, wspaniałym gmachu przy ulicy Cromwell-road. Są tu wypchane okazy wszystkich zwierząt i ptaków, jakie istniały i istnieją na kuli ziemskiej. Obok tego mamy tu nieocenione zbiory botaniczne, mineralogiczne i geologiczne. Każdy okaz w szklanej szafce lub pudełku, obok tego wisi mapa, na której czerwoną barwą oznaczona jest siedziba danego okazu. Tu można nauczyć się zoologji i botaniki całego świata, a przyrodnik znajdzie tu skarby wprost nieocenione.

Zwiedzenie obu tych muzeów zabrało nam cały dzień czasu; po nocy już wróciliśmy do naszego Rowton House. Jechaliśmy autobusem, wyszedłszy schodkami na dach, jakgdyby na pierwsze piętro. Jest to najlepszy środek zwiedzania Londynu, przy czem plan miasta w ręku jest nieodzowny. O jeździe rowerem nawet nie myśleliśmy, czując się bezpieczniej i pewniej na nogach; do tego szalonego ruchu ulicy londyńskiej trzeba się przyzwyczaić. Nasze nogi jednak, odzwyczajone od chodu, odmawiały nam posłuszeństwa i gdy na ulicy Picadilly mieliśmy się przesiąść, ledwie z ławy autobusu powstaliśmy. Drugi autobus przewiózł nas przez Tamizę po granitowym moście Waterloo, obok którego brzegu wznosi się sześciopiątrowy, 400-metrowej długości, wspaniały gmach Somerset House.

Następnego dnia zjedliśmy śniadame już w mieście. Wstąpiliśmy do pierwszej z brzegu restauracji, gdzie zasiedliśmy przy podłużnych stołach, poustawianych jak ławki szkolne. Tu dano nam najpierw kawy, a następnie jaja na przypiekanej szynce i kawał pieczonej ryby. Zapłaciliśmy za to po dwa szylingi, lecz przynajmniej było za co; praktyczny syn Albjonu, aby mieć siły do pracy całodniowej, je dobrze i obficie rano, skromme posilając się koło godziny drugiej, by znowu dopiero wieczorem nie darować obfitemu obowiązkowemu dinner. U nas przeciwnie, po skromnem śniadaniu pierwszem i drugiem, rozpychamy nasze żołądki obfitym obiadem, niezdolni do jakiejkolwiek pracy popołudniowej.

W programie naszym mieliśmy zwiedzenie Towru, gmachu parlamentu, opactwa Westminsterskiego i Hyde-Parku. Po drodze z Towru do Westminsteru wstąpiliśmy w City do hali ryb, gdzie zdarzyła się nam dość niemiła przygoda, nadto byliśmy na szczycie <<The Monument>>, olbrzymiej doryckiej kolumny, wysokiej 202 stóp, z niej wspaniały widok na środkową część Londynu, na Tamizę i na kilkanaście mostów. Krańców jednak miasta nie widzieliśmy - gubią się w dymach i mgłach.

Do Towru dojechaliśmy małym parowczykiem. Tuż przed nami wznosi się jeden z najwspanialszych mostów świata, słynny Tower Bridge, którego część dolna, przeznaczona dla ruchu kołowego, może się podnosić celem przepuszczania okrętów, zaś część górna, 43 m wzniesiona nad wodą, służy dla przechodniów. Niezatarte wrażenie robi ten most wieczorem, gdy zadrga na nim tysiące świateł, gdy zabłysną potężne lampy łukowe, a na Tamizie zaczną przesuwać się światła we wszystkie strony rozświetlonych fal rzeki. Wrażenie potęgują dymy i mgły, które są nieodłącznem tłem stolicy Anglji.

Obok mostu, na lewym brzegu Tamizy, leży grupa starych gmachów; otoczonych murami i średniowiecznemi wieżami. To dawne więzienie, analogiczne paryskiej Bastylji. Tylko, gdy znienawidzony symbol władzy królewskiej krewki lud paryski w r. 1789 zburzył, to spokojny Anglik, ceniący swą przeszłość, otoczył Tower opieką i dziś jest tu cenne muzeum starożytnej broni, królewskich insygnjów i skarbów. Na podwórzu pokazują nam kamień, na którym zginęły Anna Boleyn i Joanna Grey, gdzie indziej znowu siedziały we wieżach więziennych królowa Elżbieta, Katarzyna Howard, Marja Stuart, tam znowu nieszczęsny Jakób I, tu dusił dzieci Edwarda IV Ryszard III, tu wreszcie spadła głowa królewska Henryka VI. Pokazywano nam cele, w których zamurowywano ludzi na całe życie; każda z 13 wież ma takie pełne zgrozy wspomnienia. Aby zatrzeć przykre wrażenia, pokazano nam zbiór brylantów królewskich, wartości 3 miljonów funtów szterlingów, między niemi rubin w słynnej koronie Wiktorji, wartości pół miljona dolarów. Na te skarby nie targnął się jeszcze żaden śmiałek, gdyż są one tak strzeżone, iż w razie zamachu klatka ze skarbami znika pod ziemią razem z rabusiami - a ponieważ równocześnie zamykają się drzwi lokalu, więc rabusie znaleźliby się w samotrzasku.

Z Towru jedziemy autobusem ulicą Cannon Street i wysiadamy przed najpotężniejszym gmachem City, przed katedrą św. Pawła, mogącą pomieścić w swem wnętrzu 25.000 ludzi. Co do wielkości, to bazylika ta zajmuje piąte miejsce po kościele św. Piotra w Rzymie (pomieści w swem wnętrzu 45.000 ludzi), katedrze medjolańskiej, kościele św. Pawła w Rzymie i tumie kolońskim. Główna fasada ozdobiona dwoma rzędami kolumn po bokach, dwie potężne dzwonnice, a między niemi fronton świątyni w kształcie trójkąta z figurą św. Pawta; nad tem wszystkiem olbrzymia kopuła z krzyżem. Przed katedrą wiele wolnego miejsca, na którem stoi posąg królowej Anny. Wnętrze jednak tego olbrzymiego gmachu ponure, bez ozdób, puste, przypomniało mi martwą ciszę tumu kolońskiego.

Jesteśmy w City; tem <<nervus rerum>> handlu i przemysłu angielskiego. Najstarsza to dzielnica Londynu, w nocy martwa, pozbawiona ruchu, w dzień zato tętniąca życiem miljona ludzi, którzy ze wszystkich stron Londynu i przedmieść dążą tu do banków, kantorów, sklepów i olbrzymich składów. Ciężkie, ogromne, 6-piątrowe gmachy, budowane z granitu, żelaza i betonu, olbrzymie hale wszelkich towarów, zwożonych z całego świata, setki biur, kas, składów. A jak olbrzymi polip, czuwa nad tą wagą finansową całego prawie świata Bank of England, tętno City, jednopiątrowy o greckim frontonie gmach, pozbawiony zupełnie okien. W piwnicach tego gmachu leżą sztaby i bryły złota, zabezpieczające wartość papierowych pieniędzy angielskich. Jedynym groźnym rywalem tej instytucji - to amerykański dolar.

W dalszej naszej wędrówce po City dostajemy się nad brzeg Tamizy, wyłożony granitem i odgrodzony od rzeki kratami. Napatrzywszy się dowoli olbrzymiemu ruchowi, jaki tu panuje przy wyładowywaniu okrętów i pakowaniu towarów na okręty, idziemy chwilę brzegiem i natrafiamy na olbrzymią halę ryb. Tu z okrętów wyładowują ryby, złowione w nocy w kanale, przewożą je wózkami do olbrzymiej hali i za kilka chwil poćwiartowane mięso tych ryb rozwożą autami na wszystkie krańce Londynu. Już o godz. 9 zajada systematyczny mieszkaniec najdalszej dzielnicy Londynu swoją ulubioną porcję ryby, ułowionej w nocy gdzieś koło Margate lub Harwich.

Powodowani ciekawością, weszliśmy do wnętrza tej hali. Gdzie okiem sięgnąć, potworne kupy mięsa rybiego, ogromne, czerwone jego płaty, pełno krwi zmieszanej z wodą i nieznośny zaduch, tamujący wprost oddech. Wśród tego setki biało ubranych, jak nasi rzeźnicy, postaci. Ponad tem wszystkiem dominuje wrzask i krzyk. Odurzeni, stanęliśmy u wejścia. Jednakowy nasz strój, białoczerwone czapeczki, zwróciły na nas uwagę i po chwili rozległ się ze setek gardzieli piekielny gwizd, syk i śmiech. Śmiano się z nas i wygwizdano nas. Dlaczego, do dnia dzisiejszego nie wiem. Może przeciętny Anglik nie znosi gapienia się, o ile sobie jednak przypominam, żaden z nas ust otwartych nie miał. A może to była tylko ta niechęć, jaką egoistyczny syn wysp brytyjskich uczuwa na widok obcego, zwłaszcza na widok turysty. Tylko Anglik lubi włóczyć się po całym świecie, uważając ten świat za swoją własność; nie lubi jednak, by jego życie podglądać, korzystać z jego urządzeń, zabaw i przyjemności. To naród, który wszystko buduje dla siebie, a nie dla obcych - więc jadąc do Anglji, trzeba mieć na pierwszym planie interes; wówczas będą cię szanować, a przytem będziesz mógł zabawić się w turystę.

Zdeprymowani takiem rybiem przyjęciem, uciekamy z hali, w której właściwie nie byliśmy, i skierowujemy swe kroki do Monumentu. Wdrapanie się na jego szczyt, pobyt tamże i zejście zpowrotem zabrało nam znowu godzinę czasu. I jakież można mieć pojęcie o ogromie tego miasta, jeśli nawet z wysokości 202 stóp nie widać jego krańców! Statystyka nam mówi, że 23.000 ulic Londynu, wyciągniętych w jedną linję, dałoby nam ulicę z Londynu aż do Kantonu. I czyż dziwić się możemy, iż w mieście tem mieszka 7 1/2 miljona ludzi, t. j. więcej, niż w Paryżu i Berlinie razem, albo, iż tu jest więcej Żydów, niż w Palestynie, więcej Irlandczyków niż w Dublinie, więcej wogóle mieszkańców, niż w niejednem państwie Europy? Wszak Londyn - to stolica 400 miljonów poddanych Anglji, z których 200 miljonów mówi po angielsku!

U stóp Monumentu wsiadamy na autobus, który nam grzecznie wskazuje policmen, i wzdłuż lewego brzegu Tamizy dojeżdżamy do <<Houses of Parliament>>, gmachu w stylu gotyku angielskiego z epoki Tudorów, wzniesionego w XIX w. Ponad las wież i wieżyczek wznosi się słynna 23 m wysoka wieża zegarowa, z największym zegarem w Europie, którego bicie w czasie pogody słychać w całym Londynie; jedna wskazówka tego zegara ma... 4 m długości. Na drugim końcu tego gmachu, który mieści w sobie 11 podwórzy i 1100 sal, w czem dwie wspaniałe - Izbę Lordów i Izbę Gmin, wznosi się wieża Wiktorji, wysoka na 103 m. Przez nią królowie wchodzą do pałacu i zajmują swe miejsca na tronie w Izbie Lordów.

W kierunku zachodnim od pałacu Westminsterskiego, tuż w jego sąsiedztwie, wznosi się Westminsterskie opactwo, miejsce koronacyjne królów angielskich, początkiem swej budowy sięgające VII wieku. Wchodzimy do mrocznego środka tego panteonu angielskiego i tu spotyka mię miła niespodzianka. Gdy patrzyłem na pierwszy tron koronacyjny królów angielskich, którego podstawę stanowi bryła kamienia, ktoś uderzył mię po ramieniu, równocześnie słyszę głos:

- Co ty tu robisz?

Odwracam się i wpadam w ramiona kolegi, prof. Szumskiego, o którym wiedziałem, iż corocznie wyjeżdża na wakacje do Angji.

- Serwus John Bull - krzyczę z radością i całuję dobrze odżywione policzki mego rodaka - jest nas tu pięciu - na rowerach - dodaję i przedstawiam mych towarzyszy.

- Że ty masz zajączka kolarskiego, o tem wiedziałem - ale, żeś tych młodych ludzi skusił do takiego warjactwa, temu się dziwię, - mówi kochany pedagog i ogląda nas z podziwem.

- Słuchaj Johnie Bullu, tylko bez impertynencyj, a za karę to już do wieczora jesteś nasz, prowadź nas po tych labiryntach - mówię mu i pociągam w głąb świątyni.

Nie zawiedliśmy się na kochanym przewodniku, który nam pokazał i objaśnił grobowce królów i wielkich ludzi Anglji, jak Pitta, Darwina, Livingstona, Dickensa, Newtona, zakątek poetów (Poets Corner), kaplicę Henryka VII i t. p.

I znowu godzina minęła, gdyśmy wyszli z wnętrza tego Wawelu angielskiego i stanęli na obszernym placu między parlamentern a opactwem.

- Co chcecie jeszcze zobaczyć? - pyta prof. Szumski.

- Chcemy jeść, Hyde-Park zobaczyć, a potem spać - mamy tej kołowacizny dość - mówię zmęczonym głosem.

- Jutro stąd uciekamy, to nie dla nas, tu niema się gdzie położyć, niema gdzie herbaty zrobić, dym, wrzask, piekło samochodowe - dodaje Choina.

Jeszcze do tego nas wygwizdali w hali ryb skarży się Rzędowski.

- Nie będą na was gwizdać, jeśli zaopatrzycie się w porządne czapki, brody i wąsy ogolicie i w usta wsadzicie holmesowskie fajeczki - poucza nas profesor - chodźcie ze mną do sklepu, a potem do Hyde-Parku.

Idziemy więc za naszym przewodnikiem, który nas po drodze wypytuje o szczegóły naszej dotychczasowej podróży i objaśnia, co godne widzenia. Przechodzimy obok granitowej kolumny westminsterskiej, niedaleko której pod murem jednej z kamienic robię zdjęcie starej babci sprzedającej gazety, mijamy cienisty park St. James i dochodzimy do pałacu królewskiego t. zw. Buckingham Palace, monumentalnego gmachu trzypiętrowego. Gdyby nie objaśnienia naszego cicerone, nigdybym nie uwierzył, iż to rezydencja królewska - mimo żołnierzy gwardyjskich stojących, jak posągi, koło bramy, w olbrzymich czarnych futrzanych czapkach, granatowych ubraniach i białych pasach. Okrążamy siedzibę królewską i przez Green-Park wychodzimy na ulicę Picadilly.

- Tu już byliśmy - odzywamy się - wczoraj, gdyśmy jechali do muzeum zoologicznego.

- Tu właśnie macie Hyde-Park, za chwilę będziemy na miejscu. Być w Londynie i nie zobaczyć wsi wewnątrz miasta, byłoby grzechem - zachęca nas do wytrwania kochany profesor - a czapki lepiej weźcie do rąk, bo znowu was wygwizdają.

Ledwie już nogami włóczymy, lecz żaden z nas nie przyznaje się do tego; a tu jakby naumyślnie niema ławki.

Jesteśmy na miejscu - mówi do nas profesor - możecie się położyć na trawie i wypocząć, to już Hyde-Park; lecz 1epiej chodźmy dalej przez Rotten Row i tam na Serpentine River zatrzymamy się, to już niedaleko.

To <<niedaleko>>, to było jeszcze pół kilometra. Rotten Row, to wspaniała aleja, główne korso arystokracji angielskiej, rojące się w porannych godzinach od jeźdźców i amazonek na wspaniałych folblutach, a we wieczornych od szykownych pojazdów i samochodów, w których siedzący dżentelmani i miss, dzieci, a nawet stangreci i groomi mogą służyć za wzór elegancji, szyku i mody. Nie można się temu dziwić - kwiat to angielskiej arystokracji rodowej i finansowej, podziwianej z bocznych dróżek Rotten Row przez gromadzące się tłumy.

Serpentine River, to olbrzymi staw, długi prawie 2 km. Siadamy na jego brzegu i wypoczywamy. Patrząc na swobodny ruch, jaki panuje tu na tych łąkach, w alejach, na trawnikach, patrząc na setki młodzieży, grającej w piłkę nożną, kąpiącej się w stawie, goniącej za obręczami i wywracającej kozły przed nami, odczuwam żal, iż nasza młodzież nie może korzystać z tego rodzaju urządzeń, i dzielę się temi myślami z Szumskim.

- A czy wiesz, że ten park ma 400 morgów - odpowiada Szumski, - że są tu pagórki, doliny, jeziora, drzewa, kwiaty, pola, krowy, owce, słowem wieś w mieście! A drugą taką wsią, tylko już 300-morgową, jest Regents-Park. U nas toby to sparcelowali, drzewa wycięli i pobudowali kamienice; zresztą patrz, czy z tych bawiących się dzieci złamie które gałązkę 1ub urwie kwiat - tu nawet policja zrzadka się pokazuje! A jakie tu kazania religijne w niedzielę prawią, jakie mowy polityczne i agitację przeprowadza się wśród setek tysięcy słuchaczy. Kilkanaście lat jeżdżę do Londynu, poznałem jego mieszkańców, ich życie i zwyczaje i gdybyśmy choćby tylko w połowie byli tacy jak oni, to i u nas byłoby dobrze.

Tak mówił nasz chwilowy towarzysz, a nam przyszło na myśl, iż u nas takie pseudo-Hyde-parki drutami kolczastemi otaczają, by - broń Boże - dzieciak trawy nie nadeptał.

Wypocząwszy i napatrzywszy się temu swobodnemu i beztroskliwemu ruchowi mieszkańców Londynu, wstajemy z trawnika i idziemy dalej aleją. Dochodzimy tak do złoconego pomnika Alberta, męża królowej Wiktorji, t. zw. <<Albert Memorial>> i wychodzimy na ulicę Kensington, naprzeciw olbrzymiej hali koncertowej, obliczonej na 8000 widzów słynnej ze swych organów, poruszanych motorem.

Miało się ku wieczorowi i sił nam już do dalszej wędrówki brakło.

- Mam dość tego Londynu, nogi nam z bioder już wyłażą - mówię do Szumskiego - gdzie my właściwie jesteśmy?

- Dziesięć kilometrów od waszego Rowton House - słyszę flegmatyczną odpowiedź.

- Heu me miserum - krzyczę zrozpaczony i siadam ku uciesze mych towarzyszy na trotuarze - nie idę dalej ani kroku.

- Ależ chodź, chodź - ty kaleko rowerowa - tu zaraz jest stacja kolei podziemnej, dojedziesz na samo miejsce, a jeśli nie chcesz pod ziemią, to możesz i nad ziemią się przejechać, ponad dachami i ulicami - zresztą tramwajem, autobusem, kabem - no, czem chcesz?

- Podziemną - wymawia nas kilku równocześnie.

- Najlepiej - mówi Szumski - bo i blisko mamy do stacji i najprędzej będziecie w domu.

- To blisko, to znowu było dobre pół kilometra, gdy minąwszy znane nam już muzeum Nat. Hist., stanęliśmy u wejścia do <<Metropolitain and district Railways>>, popularnie zwane <<Underground>>, jak w Paryżu <<Metro>>. Po szerokich schodach schodzimy do tego hadesu londyńskiego. Szeroka platforma, jasno oświetlona po lewej ręce kasa (booking office), w której kupujemy za szylinga bilet (ticket) i stajemy na drewnianym, wąskim chodniku w tłumie pasażerów.

- Uwaga teraz - za tę jazdę nie płacicie - mówi profesor - i w tej chwili chodnik zaczyna się sunąć razem z nami, nagle skręt dziwny, jakby załamanie się i z chodnika robią się schody, które razem z nami skaczą gdzieś w głąb ziemi. Po chwili turkot i zgrzyt ustają - cisza, a my stoimy znowu na chodniku - tuż przed nadbiegającym pociągiem. Wsiadamy i tu dopiero, wygodnie się rozsiadłszy, przychodzimy do siebie.

- Co ty za kawały z nami urządzasz, gdzie my jesteśmy? - pytam naszego przyjaciela, który udaje, iż nie widzi naszej głupiej miny.

- 40 m pod ziemią, jak chcesz to i pod Tamizą się przejedziemy - brzmi odpowiedź - właśnie koło tego London Bridge, lecz musielibyśmy się przesiadać.

Podziemna kolej londyńska, to prawdziwy cud świata. W kilku miejscach krzyżuje się kilka tuneli popod sobą w różnych głębokościach; tam właśnie powstały stacje węzłowe, tam publiczność przesiada się i dla jej wygody, a przedewszystkiem szybkości, istnieją takie ruchome schody, które same niosą cię z piętra na piętro i zpowrotem.

Po drodze objaśnia nas profesor, którędy jedziemy, kiedy byliśmy koło parlamentu, kiedy obok Tamizy - wkońcu City i opuszczenie wagonu. Znowu ta sama historja z ruchomym chodnikiem, tylko w odwrotnym kierunku, kilka schodów do góry i przyjęła nas już noc londyńska, rozświetlona miljonami świateł, otoczonych dookoła tęczą mgły, pary i dymu.

Przed mieszkaniem żegnamy się serdecznie z kochanym profesorem, - gdyż, gdyby nie szczęśliwy traf spotkania się z nim, nigdybyśmy byli sami tyle nie widzieli i tak dużo nie skorzystali - wycałowujemy jego tłuste policzki i żegnamy się słowy <<do widzenia we Lwowie za miesiąc>>.

Z tego miesiąca zrobiły się trzy lata, gdyż w tydzień potem wybuchła wojna, Szumskiego internowano, a nas rozproszyła wojenna zawierucha, jak jastrząb stado wróbli.

Była to nasza ostatnia noc w Londynie. Ten ogrom miasta, zawrotny ruch, szalony zgiełk i błyskawiczna zmiana wrażeń wyczerpały nas, znużyły i zrodziły chęć jak najrychlejszej ucieczki. Do Londynu powinno się jechać na miesiące całe, umieć dobrze po angielsku, zajechać do znajomej rodziny angielskiej i spokojnie, bez pośpiechu oddać się studjowaniu tego miasta. Przed dorywczą, krótką wycieczką do Londynu przestrzegam mych kochanych, młodych czytelników - potem tylko rodzi się żal, że się tam było, a tego lub owego nie widziało, nie poznało i nie nauczyło cenić i naśladować.

W sobotę, 25 lipca, wyjechaliśmy z Londynu o godz. 5 rano. Trzy godziny jazdy upłynęło, zanim wydostaliśmy się na czyste pole; ulice i przedmieścia Londynu czynią wrażenie, jakgdyby końca nie miały.

Po drodze zatrzymaliśmy się tylko koło ulicznego mleczarza (The milkman), u którego zaopatrzyliśmy się w doskonałe mleko, zresztą z koła nie zsiadaliśmy. Dopiero za Richmondem, który wobec Londynu odgrywa rolę naszych Brzuchowic lub krakowskich Bielan, urządziliśmy sobie w lesie dłuższy odpoczynek, połączony ze śniadaniem i drzemką. Dalej jechaliśmy przez okolicę falistą, bardzo piękną, pokrytą lasami, parkami i łąkami; przyjemność jazdy psuł tylko gwałtowny wicher, który dął nam prosto w twarz i uniemożliwiał utrzymanie jednakowego tempa. Zastosowaliśmy wówczas jazdę w <<gęsiego>>, przyczem pierwszy często się zmieniał. Mimo tego wichru zdołaliśmy w południe stanąć w Windsorze nad Tamizą, uroczem miasteczku ze słynnym zamkiem królewskim, w którym gotycka kaplica św. Jerzego (St. Georges Chapel), sala tronowa i pokój Waterloo godne są zwiedzenia. Zamek składa się z kilku skrzydeł i licznych dziedzińców, nad któremi wznosi się zdala widoczna, okrągła średniowieczna wieża.

Koło nas przemaszerował oddział gwardji królewskiej, w srebrnych hełmach z białemi pióropuszami, w niebieskich bluzach, zdobnych w białe pasy i srebrne sznury, białych spodniach i lśniących, powyżej kolan sięgających, lakierowanych butach. Chłop w chłopa, jak dąb - szli prędko i rytmicznie, trzymając w rękach, odzianych w białe rękawice, lśniące szable. Starsi, bardziej strojni, szli obok oddziału i mieli u hełmów zakręcone ogony końskie.

Kręcąc się po dziedzińcach zamku, spotkaliśmy się z <<Billym>>, śnieżnej białości królewskim capkiem, którego na białej taśmie trzymał żołnierz. Wzrost tego żołnierza potęgowała wysoka, ogromnych rozmiarów czarna czapa. Drugi taki sam olbrzym stał koło budki, nieruchomy jak posąg, z karabinem na ramieniu.

Naprzeciw Windsoru, na lewym brzegu Tamizy, leży Eton, w którem jest szkoła, słynna ze swych urządzeń i boisk zabawowych, wzór dla nas niedościgniony.

Z Windsoru jedziemy dalej nad Tamizą, której brzegi aż do Oxfordu znane są ze swej krajobrazowej piękności. Za miasteczkiem Marlow wstępujemy do przydrożnej karczmy, gdzie dano nam kakao z wodą zamiast z mlekiem, a gdy Schneider zaczął się z właścicielką kłócić, stara baba wpadła w pasję i obdarzyła go kilkoma kułakami. Uśmialiśmy się serdecznie, co jeszcze bardziej babę rozdrażniło tak, iż uważaliśmy za bezpieczniejsze wycofać się z honorem, płacąc za tę lurę po 2 pensy i unosząc cało swe grzbiety.

Silny wiatr nie dał nam daleko jechać, zmuszając do przerwania jazdy przed Oxfordem w małem miasteczku Tetsworth, gdzieśmy się przespali w hotelu <<Swan>> za 10 pensów.

Rano już o wpół do ósmej byliśmy w Oxfordzie. Śliczne stare, zbudowane w półkole uniwersyteckie miasto, chlubiące się swemi bibljotekami, muzeami i galerjami, zbiorami ze wszystkich dziedzin wiedzy, najeżone lasem kopuł i wież. Studenci tego miasta, rozmiłowani w sporcie wioślarskim, toczą corocznie zacięte boje na Tamizie ze swymi kolegami z Cambridge; zawodom tym przypatruje się z brzegów Tamizy kilka miljonów ludzi, którzy wtedy ściągają tu ze wszystkich stron Anglji.

W mieście tem uderzyła nas dziwna cisza, wprost martwota. Zapomnieliśmy, że to była niedziela, a w niedzielę i święta Anglja nie istnieje dla obcych. Byliśmy wprost zrozpaczeni, gdyż wszystkie sklepy były pozamykane; ani jednej restauracji otwartej, na ulicach cisza i tylko gdzie niegdzie postać śpiesząca do kościoła. Anglik z miasta siedzi w niedzielę w domu lub wyjeżdża na wieś, to drugie częściej.

Jedynym ratunkiem była dla nas wieś, to też uciekamy wprost na północ w kierunku Stratfordu. Wiatr prześladuje nas dalej i zmusza do częstego przerywania jazdy zwłaszcza, iż Rzędowski osłabł i pozostawał ztyłu. Okolica ciągle falista, wiele lasów dębowych, pola ogrodzone tak dalece, iż czasem trudno z drogi zejść, by znaleźć miejsce do położenia się. Byłbym zapomniał nadmienić, iż jedziemy gościńcem asfaltowym i nawet drgnień roweru nie uczuwamy; czyż można się dziwić, iż auta i motocykle przelatują koło nas z zawrotną szybkością i tylko twarz kierowcy wygolona, energiczna z wieczną fajeczką w zębach mignie ci przed oczyma i zniknie za tobą. Twarze panien czerstwe, roześmiane, okolone jasnym włosem zdradzają, iż sport i systematyczny tryb życia nie są obce kobiecie angielskiej. Zdrowie i pełnia sił fizycznych bije tu z każdej postaci.

Wieczorem minąwszy miasto Bambury, stanęliśmy w Stratfordzie nad rzeką Avon. Gdyby nie to, iż tu jest domek, w którym urodził się i żył największy genjusz dramatu angielskiego, Shakespeare (Szekspir), ta miła, mała mieścina angielska byłaby nawet Anglikom nieznana. I niczem nie różni się szekspirowski domek piętrowy o czterech oknach i dwu wchodach od wielu innych, koło niego stojących. Ta sama zieleń, pnąca się po jego ścianie aż do komina, takie same w kształcie ambon okratowane okna, takie same ściany, podobne zdateka do szachownicy. Wnętrza nie widzieliśmy, gdyż już było po ósmej godzinie wieczorem, a do tej godziny wolno w lecie ten domek zwiedzać.

W Stratfordzie nie mogliśmy dostać taniego hotelu; wszędzie chcieli po 4 szylingi. Z kłopotliwej sytuacji wybawił nas policman, który nam wskazał pensjonat prywatny (boarding-house); tu za nocleg i śniadanie zapłaciliśmy 95 pensów.

Ze sieni wprowadzono nas do pokoju bawialnego, pełnego mebli, dywanów, obrazów, bronzów, porcelan, książek, drobiazgów i t. p., z fortepianem w jednym końcu, a z kominkiem staroświeckim w drugim. Było nam tu cokolwiek ciasno i lepiej już czuliśmy się w sypialni, do której weszliśmy po schodkach na 1-sze piętro. Metalowe, obszerne i wygodne łóżka, komoda, szafa, stół i krzesła stanowiły całe umeblowanie wielkiego pokoju. Okna otwierają się tu do góry i nadół nie tak, jak u nas na prawo i lewo, pieców również niema, są tylko kominki, kwiaty zaś w oknach są wszystkie nazewnątrz, od strony ulicy.

Rano dostaliśmy doskonałą kawę i kakao, do tego biały chleb i bułeczki z masłem i szynką; czekaliśmy tylko na to śniadanie od godziny szóstej do siódmej. Nie nudziliśmy się jednak, gdyż Rzędowski grał na fortepianie, a myśmy oglądali książki bibljoteki i rozmaite cacka, porozkładane na etażerkach bawialni. Panowała w tym domu cisza, a właścicielka pensjonatu odnosiła się do nas z wielką uprzejmością. - Po raz pierwszy zetknęliśmy się z prywatnym domem angielskim, a nie hotelem.

W dalszej drodze do Birmingham przejechaliśmy starożytne miasteczko Warwick, nad którem wznosi się góra z pięknym zamkiem, siedzibą hrabiów Warwicku.

Za Warwickiem Schneider miał wypadek. Jadąc z góry, trafił na serpentynę, gdzie siła odśrodkowa wyrzuciła go z siodełka. Ledwie go z kolącej tarniny, całego obdrapanego, wyciągnęliśmy. Na szczęście skończyło się tylko na strachu i zwichrowaniu nieznacznem przedniego koła, które Staszek szybko naprawił. To był nasz jedyny wypadek, gdyż złamanie koła lub przebicie gumy - jeśli się ma dobrą maszynę - na idealnych drogach angielskich należy do rzadkości.

W południe wjechaliśmy w przedmieścia Birminghamu, półmiljonowego miasta, po Manchesterze najbardziej przemysłowego w Anglji. Fabryki rozmaitego rodzaju, huty żelaza, warsztaty broni, wyrobów nożowniczych, złotych, srebrnych, szklanych i t. p., przyczem prawie połowa mieszkańców zajęta, łoskot i huk zewsząd dochodzący, dymy i sadze i zawrotny ruch na ulicach - oto Birmingham.

W rynku, obok kolumny Nelsona, wstąpiliśmy do jakiejś restauracji i tu przy obiedzie dowie- dzieliśmy się o wybuchu wojny Austrji ze Serbją i o wydaniu rozkazu mobilizacyjnego. Krwawy czyn Principa i Kabrinovica w Sarajewie wydał w miesiąc potem owoce, gdy pierwsze strzały padły nad brzegami Dunaju i Sawy.

- Trzeba iść do konsulatu - mówi podniecony złowrogą wiadomością Choina - jestem oficerem rezerwowym i mogę mieć nieprzyjemności.

- A ja jadę zaraz do domu, muszę wracać do rodziców - mówi Schneider.

- A ja z tobą - słyszę głos Rzędowskiego. Patrzę i nie poznaję mych towarzyszy; zmienili się w jednej chwili; wojna owiała ich swem pierwszem tchnieniem i odebrała chęć do dalszej podróży.

Płacimy za obiad i puszczamy się na poszukiwanie konsulatu. Niestety w Birmingham go niema. Krótko trwała nasza narada. Schneider i Rzędowski nie zmieniają swego planu, żegnają się z nami i jadą na dworzec, my zaś trzej zmieniamy pieniądze w biurze Cooka, bierzemy również bilety, lecz nie w stronę domu, ale do Liverpoolu, tam bowiem jest konsulat austrjacki.

Smutni, przygnębieni i zrezygnowani patrzymy z okien naszego wagonu na setki fabryk, stojących nieprzerwanym prawie szeregiem na przestrzeni 25 km po obu stronach toru po wyjeździe z dworca. Mijamy słynne huty żelaza w Walsall, dłuższe postoje mamy w Staffordzie i Creve. Okolica monotonna i wcale nie interesująca, ożywia się dopiero przed Liverpoolem, gdy z Runcorn przejeżdżamy po olbrzymim moście nad kanałem do Widnes, skąd już krok jeden do największego handlowego portu Anglji. Po trzech godzinach jazdy stanęliśmy na miejscu, płacąc 7 szylingów za siebie i 2 szylingi za rower.

Żaden z nas trzech nie umie po angielsku. Co robić? Jak dopytać się o konsulat? - Lecz w miastach, nad morzem leżących, ratunkiem zawsze jest port, to mrowisko obcych języków i ludzi z całego świata.

Kupujemy plan Liverpoolu i za chwilę jedziemy rowerami do portu przy Landing Stage. Tu trafiamy na <<Deutsches Haus>>, w którym wre, jak w ulu. Dowiadujemy się, iż mobilizacja objęła już i Niemcy i wszyscy poddani niemieccy mają natychmiast wracać. Dostajemy adres konsulatu austrjackiego, dokąd udaje się sam Choina; ja ze Staszkiem czekamy na niego w domu niemieckim.

Za chwilę wraca.

- Co jest? - pytamy zdenerwowani.

- Wracać natychmiast, bilety daje konsulat za darmo do Hull, a stamtąd do Hamburga. W razie nieusłuchania rozkazu mobilizacyjnego nie mamy wogóle poco do Austrji wracać; ja już bilet mam.

- A dla mnie jest? - pyta Staszek.

- Tylko osobiście można dostać, za okazaniem dokumentów - odpowiada zapytany.

- Idę po bilet - mówi Staszek - i wracam do Galicji.

Słucham tego wszystkiego, jak odurzony. Budzi się we mnie upór i zawziętość.

- Jedziecie - mówię - dobrze, jedźcie. Ja nie myślę wracać. Co to za wojna - postrzelają trochę nad granicą, nastraszą Serbów i będzie wszystko dobrze. Zostańcie, proszę.

- Nie - mówi Choina - ja mam rozkaz, muszę wracać.

- Masz rozkaz - wracaj. - Ja nie mam rozkazu i zostaję. Dziś jeszcze jadę do Dublina. Nie opuszczę nawet kilometra z naszego planu podróży. A pan, panie Staszku, wraca także? - zwracam się z zapytaniem do Oleksowa - wszak trzy lata włóczymy się razem - dodaję.

- Wracam - mówi po krótkiej walce ze sobą - należę również do wojska.

- Ha, tak widocznie być musi; ja zostaję i jadę do Irlandji - cały miesiąc mam jeszcze wakacyj. Tylko ta samotność w podróży, ta mię niebardzo pociąga. Pakunki wasze z Belfastu i Bergen każę odesłać do Lwowa. Czekajcie - dam wam jeszcze list do matki, bodaj kilka słów - pozdrówcie Lwów ode mnie.

Piszę kilka słów do matki z prośbą, by była spokojną, i wręczam im list.

Tak rozstaliśmy się.

Ja zostaję jeszcze w domu niemieckim, oni wsiadają na rowery i odjeżdżają na dworzec. Zostałem sam.

Pozostał mi plecak i wierne koło, a w duszy żal i dręczące pytanie, czy dobrze zrobiłem, iż zostałem, czy źle, czy raczej z nimi było jechać i wrócić jeszcze na czas do domu. Co mię w drodze czeka, czy wogóle wrócę, gdzie matka, co z braćmi?

Z ciężkiej tej zadumy budzi mię śpiew niemieckich marynarzy, którzy przed wieczorem dążą do swego <<Deutsches Haus>>.

- Deutschland, Deutschland über alles - brzmi potężne ponad mą polską głową na angielskiej ziemi, a wiatr niesie wdal tę pieśń, w imię której rozpaliła się jedna z największych wojen świata.


Zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999     13.10.99 12:13