Rudolf Wacek: Do Anglji i Norwegji rowerem (rozdział III)

Wprowadzenie | Poprzedni rozdział | Następny rozdział

III. Francja

Wspaniałe położenie Luksemburga. - Na granicy francuskiej. - Na drodze do Paryża. - Nationale fete przed wojną a dziś. - Ponad Sekwaną do Havru. - Riviera normandzka. - Niespodziewany przypływ morza. - W Cherbourgu. - Chęć oszukania nas na okręcie.

Droga nasza prowadzi prosto na zachód. Z Trewiru jedziemy lewym brzegiem Mozeli, po 10 km skręcamy na prawo, przejeżdżamy most i sami o tem nie wiedząc, już jesteśmy na ziemi luksemburskiej. Powiedział nam to dopiero spotkany na drodze cyklista, młody chłopak, którego mowa przypominała tylko niektóre wyrazy niemieckie, lecz i francuską nie była; dziwny i niezrozumiały dla cudzoziemca dialekt.

Jedziemy drogą równą jak stół, wysadzaną z jednej i drugiej strony czereśniami. Na polach przedwieczorny ruch - żniwa w pełni. Zatrzymujemy się pod jedną z czeresień, którą właśnie obrywano, i wdajemy się w rozmowę z właścicielką olbrzymiego kosza świeżo narwanych czarnych owoców. Była to żona leśniczego z pobliskich lasów. Od niej dowiedzieliśmy się, iż cały Luksemburg podzielony jest na 5 obszarów leśnych i w jednym z nich wszechwładnym panem jest właśnie jej mąż, który wydzierżawia od rządu przydrożne drzewa owocowe. Mimo nienawiści do Niemców mówiła całkiem dobrze po niemiecku i radziła nam, byśmy raczej używali już języka francuskiego; wówczas lepiej na tem wyjdziemy. Na końcu wypełniła nasze plecaki czereśniami i dała adres taniego hotelu w pobliskiem miasteczku. Posłaliśmy do niej kilka widokówek z naszej dalszej drogi, lecz do Lwowa nam nie odpisała. W kilka tygodni potem wybuchła wojna światowa, a minjaturowa ojczyzna naszej leśniczyny leżała właśnie na drodze krwawego pochodu Niemców na Verdun i Paryż.

Od miejsca naszego postoju czereśniowego robimy jeszcze 3 km i zajeżdżamy w małem miasteczku Grevenmacher do hotelu o szumnym napisie <<Hotel de Luksemburg>>. Właścicielem tego o jednem piętrze i czterech frontowych oknach gmachu był p. Greveldinger, który stał się dla nas nadzwyczaj uprzejmym, gdyśmy się powołali na znajomość z p. leśniczyną. Do usług naszych stanęły <<gute Weine>> i wyborna <<bürgerliche Küche>>, nawet <<Münchener Spatenbräu>>; rowery nasze powędrowały do <<auto-garage>>, my zaś do dwu pięknych i schludnych pokoi hotelowych. Woleliśmy jednak wieczerzę naszej roboty, chowając monetę na gorsze czasy.

Dzień niedzielny, 12 lipca, zapowiadał się słoneczny. Już o 8 rano, po 27 km pagórkowatej drogi, stajemy w stolicy Wielkiego Księstwa, w Luksemburgu.

Położenie tego miasta tak piękne, iż kto wie, czy nie jedna to z najpiękniejszych stolic w Europie. Gdzie się obrócić, tam bastjony skalne; domki poprzyczepiane do skał, jak gniazda jaskółcze; z trzech stron opływa ten skalny półwysep rzeczka Alzeta, nad którą śmiało rzucone mosty, biegnące tory kolejowe i piętrzące się w terasach budowle, dopełniają pełnej uroku całości. Z Alzetą łączy się tu strumyk, zwany Petrusem; wiją się te oba strumienie między żółtemi ścianami skalnemi, bądźto w naturalnym swym biegu, bądź sztuką ludzką do tego zmuszone. Tak powstał łańcuch bastjonów, redut, zakosów, zrębów skalnych, poprzeplatanych budynkami, mostami, nieraz w kilku piętrach nad sobą leżącemi, staremi ruinami i narzuconą na tem zielenią z wijącemi się pośród niej białemi ścieżkami. Gdzie się popatrzysz, wszędzie wysoko piętrzące się mury, strome skały, wieżyczki kościelne lub wieżyce zamkowe. Tyle tu potęgi i uroku przyrody, tyle jej powagi i rozkoszy! Godzinami można stać i podziwiać i wszędzie tak, gdzie się tylko ruszysz. Kto Luksemburga nie widział, ten z opisu a nawet z ilustracji nie zdoła sobie tej perły krajobrazowej przedstawić.

Ćwierćmiljonowe państewko Luksemburg, mające na swa obronę aż 460 żołnierzy i 9 oficerów, istnieje z łaski bożej wśród tak potężnych sąsiadów jak Francja, Niemcy i Belgja. W roku 1914 przewaliła się przez kraik ten straszna falanga Niemców, potem szedł w roku 1918 - jak huragan - Foch na czele żądnych odwetu Francuzów, Belgów, Anglików i Amerykanów, poprzedzony falą tanków i samolotów, a kraik ten, jakby cudem, żyje dalej i znaczy dumnie swe państwowe granice na mapie nowej Europy.

W Luksemburgu uderzyły nasz wzrok ogromne afisze o kolorach francuskich, reklamujące <<nationale fete>> w Paryżu. Przed ratuszem trafiliśmy na muzykę, która spełnia tam w niedzielę podobne zadanie, jak we Lwowie muzyka po dwunastówce na ul. Akademickiej. Na ulicach słychać głównie mowę francuską, urzędowym językiem jest też język francuski; z Niemcami istniał tylko związek cłowy, który traktat wersalski zniósł, - a Wielkie Księstwo i politycznie i ekonomicznie obecnie zależy od Francji. Panuje tu Marja Adelajda z młodszej linji Nassau.

Z prawdziwą przyjemnością jeździliśmy po tem rozkosznem mieście, w którem każdy kawałeczek ziemi został wyzyskany pod uprawę kwiatów lub drzew. Potężne wrażenie robią mosty, których budowę wywołało niezwykłe położenie miasta na wysokiej skalistej wyżynie, połączonej tylko z jednej strony z resztą lądu'. Wspaniały, kamienny most Adolfa, 215 m długi, o jednym śmiałym łuku (85 m), przypomniał mi żywo most w Jaremczu, inne zaś wiadukty i mosty na Alzecie i Petrusie robią imponujące wrażenie swą wysokością i masywnością filarów.

Na placu Broni, w centrum miasta, gdzie właśnie wojskowa kapela wygrywała rozmaite marsze i wyjątki z oper, koncentruje się życie towarzyskie miasta. W jednym z rogów tego placu wznosi się podwójny pomnik narodowych poetów Luksemburga, Dicksa i Lentza, których portrety otaczają symboliczne postacie rolnictwa i przemysłu z napisem znanej pieśni narodowej Lentza : <<Mir welle bleiwe wat mir sin>>.

Avenue Longvy, obok <<Parc Sportif>> - wyjeżdżamy na zachód. Droga szeroka i doskonale utrzymana; okolica pagórkowata przypomina, iż jesteśmy w łagodnych kończynach Ardenów, które z Belgji przechodzą na terytorjum luksemburskie. Mijamy liczne wioski i miasteczka i po 25 km stajemy na granicy francuskiej.

Robią nam tu pewne trudności, oglądają szczegółowo nasze legitymacje turystyczne, pytają, co my za jedni, poco i dokąd jedziemy. Wkońcu jednak wobec wymowy Schneidra kapitulują strażnicy francuscy, a nawet usprawiedliwiają się przed nami, iż tylko dlatego z nami tak postępują, gdyż nadjeżdżamy ze strony granicy niemieckiej, a oni mają surowy nakaz ostrej kontroli zwłaszcza cyklistów, nadjeżdżających z tej strony.

Ani im, ani nam wojna wówczas nie była w głowie - gdyby tak było, nie bylibyśmy swobodnie przejechali całej północnej Francji tuż na kilka dni przed wybuchem wojny, nie bylibyśmy bez żadnej kontroli przeprawili się na brzeg Anglji. Była to zupełnie zrozumiała ostrożność wobec wschodniego sąsiada, któremu trudno wybaczyć rok 1870, a który, czując chęć odwetu, nawzajem zbroił się - zbroił bez końca, zmuszając całą Europę do ustawicznego podnoszenia swego budżetu wojskowych wydatków.

Po załatwieniu wszystkich formalności granicznych i po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Zmiany. krajobrazu niema żadnej, chyba w nazwie kraju. Z Luksemburga wjechaliśmy w kraj francuskiej Lotaryngji, kraj i nam historycznie dobrze znany.

Po 6 km jazdy stajemy w miasteczku Longwy Bas, w silnej, pogranicznej twierdzy francuskiej. Okolica przemysłowa, liczne lejarnie żelaza, wiele kopalń węgla i żelaznej rudy; - kominów fabrycznych bezliku. Domy w miasteczku były ozdobione setkami chorągiewek o kolorach niebiesko-biało-czerwonych, na ulicach wyczuwało się ruch wzmożony przed narodowem świętem.

Zatrzymujemy się przed jakimś sklepem żywnościowym, by zaopatrzyć się w prowjanty. W jednej chwili otacza nas tłum pauprów; nie brak jednak i starszych, którzy przypatrują się nam z ciekawością. Rozmawiamy swobodnie po polsku, nie spodziewając się, iż w tłumie są Polacy.

- Czego ta hołota od nas chce, jak to na nas ślepie wytrzeszcza, jakby ludzi nie widzieli? - irytuje się któryś z naszych, w głos wypowiadając swą opinję o ciekawości obywateli Longwy.

- A, panowie z Galicji?... - odzywa się na to głos jakiegoś jegomościa w bluzie robotniczej.

Zrzedła nam mina, lecz fantazji nie tracimy i zaczynamy rozmowę z rodakiem. Był to robotnik, który opuścił wraz z rodziną okolice Rzeszowa i już od trzech lat pracował tu w fabryce żelaza. Ten nas poinformował, iż Polaków jest tu kilkuset, sami robotnicy, zajęci głównie w kopalniach, iż tworzą tu oni całą kolonję, mają swą szkołę, czytelnię, wogóle zorganizowani są dobrze. Ze stosunków był zadowolony, lecz tęsknił za swym krajem i cieszył się, iż wkrótce wraca .do Rzeszowa.

Czy wrócił wobec tego, iż Niemcy w sześć tygodni potem zajęli Longwy, a armja niemieckiego następcy tronu gotowała się do uderzenia na Verdun?

Tymczasem tłum zaczął się gromadzić koło nas coraz większy. Słyszę głosy: <<polonaise bicycletes>>, <<tour du monde>>, <<tour d'Europe>> i t. p. historje; zaczyna nam być ciasno.

- Prowadź pan nas do jakiejś mleczarni mówię do, naszego rodaka - widzi pan, iż nas tu zaduszą.

- Panowie wyglądacie, jak jacyś obcy żołnierze, jednakowo ubrani, w jednakowych czapkach - wszyscy myślą, żeście jakąś delegacją na <<nationale fete>> - mówi nasz przewodnik.

Tymczasem młodzi obywatele Longwy nie myślą nas wypuścić ze swej opieki i prowadzą nas aż do progu mleczarni. Przyczepiają się też do nas jacyś cykliści miejscowi, z którymi Schneider zawarł zaraz znajomość, wypytując się o stan dalszej drogi. W mleczarni zaznajamiamy się z kilku innymi robotnikami Polakami i godzinę spędzamy na miłej pogawędce, wypijając kilka szklanek mleka i zajadając biały, piękny chleb francuski.

Przed godziną szóstą wieczorem opuszczamy Longwy i według tablic orjentacyjnych, stojących wszędzie na drogach, a podających nawet odległości w kilometrach, zwracamy nasze rowery w kierunku Verdun, tworzącego narożnik północno-zachodni słynnego trójkąta twierdz z Metz - Toul - Verdun.

I znowu nam nawet przez myśl nie przeszło, iż to Verdun stanie się wielkiem polem bohaterstwa francuskiego, a jego <<tranchée de Baionettes>> z monumentalnym portykiem nad bramą wchodową przejdzie do historji bohaterstwa ludzkiego.

Bo czyż nie było to bohaterstwem żołnierzy francuskich, dać się raczej zasypać ziemią na pozycji z karabinami do góry wzniesionemi i do dziś jeszcze gotowemi do odparcia ataku, aniżeli poddać się? Było to w listopadzie 1914 roku, gdy żelazny pierścień niemiecki zacieśniał się coraz bardziej dookoła bohaterskiej twierdzy.

Jedziemy przez ziemię łez i krwi, przez ziemię, która przeszła w ciągu wielkich bojów o Paryż okres zniszczenia i dewastacji tak strasznej, iż niczem napady tatarskie na nasze kresy. Nie uszanowano tu piędzi ziemi, nie pozostawiono ani jednego drzewka w spokoju, ani krzyża przydrożnego; zniknęły z powierzchni ziemi miasta i miasteczka, wsie i przysiółki, lasy i pola. Cofająca się bestja germańska wywróciła wszystko do góry nogami, zdeptała i zniszczyła, zostawiając za sobą pustynię. I trzeba naprawdę było mieć wielką duszę francuską, by mając w roku 1918 pewne zwycięstwo w ręku, nie przejść Renu i przez Hesję i Turyngję nie podążyć śladem krwawych szyków Wilhelma na Berlin. Zapalna dusza romańska nie potrafiła ze siebie wydobyć tyle nienawiści i konsekwentnego okrucieństwa, co srodzy i nieubłagani Germanie...

Widziałem ten kraj na kilka tygodni przed wojną, dziś znam go tylko z ilustracyj i z opisów. Dużo wody upłynie i wiele miljonów pochłonie odbudowa tych nieszczęśliwych okolic.

Przed godziną ósmą wieczorem dojeżdżamy brzegami rzeki Chiers, dopływu Mozy, do małej stacji kolejowej Longuyon. W planie mieliśmy dalszą część drogi przebyć koleją, by, jadąc nocą, zaoszczędzić na noclegu w hotelu i rano już stanąć w Paryżu, dzień przed świętem narodowem. Już w Longwy nam powiedziano, iż pociągów do Paryża odchodzi bardzo wiele i że długo nie będziemy czekać. Tak też było. Za pół godziny siedzieliśmy w osobnym przedziale francuskiej osobówki, płacąc za bilet jazdy 16 fr. Przewóz roweru, choćbyś go wiózł ze sobą przez całą Francję, kosztuje kilka centymów.

Noc była jasna. Początkowo z ciekawością śledziliśmy przesuwający się w blaskach księżyca krajobraz francuski, lecz później sen zmorzył nas i obudził dopiero wielki ruch i gwar na dworcu w Chalons sur Marne. Ofiarą tego przebudzenia się padły nasze zapasy żywnościowe, jak mleko, chleb, masło i t. p.; herbaty jednak nie gotowaliśmy z obawy, by nas z wagonu nie wyrzucono; sytuacja bowiem nasza wówczas byłaby nie do pozazdroszczenia.

W Chalons sur Marne byliśmy o 12 w nocy: mieliśmy jeszcze pięć godzin jazdy do Paryża. Mapa objaśnia nas, iż jesteśmy w Champagne, departamencie, słynnym na cały świat ze swych doskonałych win.

- Szkoda - żali się Staszek - gdybyśmy byli na kółku, to gdzieś tam w jakimś dworku pociągnęłoby się szampana i jeszczeby na drogę dali.

- Poco my właściwie pociągiem jedziemy? - zaczynają się odzywać buntownicze a rozespane głosy.

- Komu się nie podoba, może wysiąść, popić szampana i dojechać rowerem do Paryża - tymczasem dobranoc - mówię do nich i obracam się na mej ławie do ściany wagonu.

Przez chwilę odzywały się jeszcze jakieś pomruki niezadowolenia, wkrótce jednak zrobiło się cicho, a równe i głębokie oddechy świadczyły o sile i dobrem zdrowiu rwących się do jazdy mych towarzyszy.

O godzinie 5 rano wysiedliśmy w Paryżu na dworcu wschodnim, a odebrawszy nasze rowery, znaleźliśmy się na ulicach metropolji świata.

Godzina 5 rano - ulice Paryża zajęte są swą toaletą. Co chwila mijamy ogromne automobile, zlewacze ulic, przed każdą kamienicą stróże zamiatają i zlewają chodniki; jedziemy pomału, ostrożnie, bo nic gorszego, jak na asfalcie pośliznąć się i runąć znienacka. Gdzie niegdzie grupka wracających z nocnej hulanki lub samotny zlekka zamroczony jegomość; bary pootwierane, naogół jednak spokój. Przesuwają się obok nas wysokie, dwukołowe wózki, wyładowane wspaniałą jarzyną, tu znowu silne psy ciągną wózki pełne baniek mleka; jadą z mięsiwem szerokie lory automobilowe; wozy z lodem, owocami, rybami i t. p. Paryż rano myje się i aprowizuje.

Jedziemy tak z godzinę; wreszcie stajemy u celu, na ulicy de Ternes, przed kamienicą pod l. 52, gdzie mieszka Wacław Gąsiorowski, do którego mam polecenie z kraju.

Brama kamienicy jeszcze zamknięta. Moi towarzysze idą więc do naprzeciw leżącego baru na śniadanie, ja zaś jadę na rowerze szukać hotelu. Jest niedaleko na rue de Acacias, Maison Geoffre, od osoby 4 fr.; z ciężkiem sercem godzę się i wracam do moich:

- Tymczasem otwarto bramy kamienic; po śniadaniu w barze idę po p. W. Gąsiorowskiego, który przyjmuje mię bardzo życzliwie, daje doskonałe informacje o jutrzejszej <<revue>> przed Poincarem i doradza jak najwcześniej podążyć na. <<Longchamp>>. Serdecznie dziękuję za cenne rady autora <<Huraganu>> i wychodzę na ulicę; rowerami jedziemy do hotelu, po drodze przejeżdżając przez gwiazdę avenue paryskich, pl. de l'Etoile.

Spogląda tu na nas wspaniały łuk triumfalny, wysoki na 50 m, szeroki 45; a głęboki 22, największy z łuków na całym świecie, którego ukończenia budowy Napoleon już nie dożył. Pokryty wspaniałemi płaskorzeźbami, zdobny w figury alegoryczne z życia i bojów narodu francuskiego, nosi na sobie wyryte nazwiska 386 oficerów napoleońskich, wśród których czytamy nazwiska Poniatowskiego, Kniaziewicza, Dąbrowskiego, Chłopickiego i wielu innych. Z łukiem tym łączy się patrjotyczne życie Paryża. Z niego kierował obroną Paryża przed Niemcami sztab francuski, pod nim maszerowała 30.000 armja niemiecka w roku 1871, on patrzył na trumnę Wiktora Hugo, która tu była wystawiona na widok publiczny, on obecnie spogląda na <<revue de 14 Juillet>> i na płytę nieznanego żołnierza, u stóp jego wmurowaną.

Niema turysty, któryby - będąc w Paryżu - nie rozkoszował się z platformy łuku triumfalnego przepięknym widokiem metropolji świata.

Niedaleko stąd rue de Acacias i nasz hotel, dokąd zajeżdżamy i na chwilę wyciągamy się na łóżkach, znużeni nocną jazdą.

Przed obiadem siadamy na rowery i wyjeżdżamy na miasto. Ogarnia nas ruch tak wielki na niektórych ulicach, iż niesieni jego falą, trzymając się razem, oszołomieni - sami nie wiemy, dokąd zdążamy. W wolnych miejscach, na obszernych placach, przerywamy jazdę, by przyjść cokolwiek do siebie i ochłonąć z tego gwaru, hałasu i alarmujących sygnałów ostrzegawczych. A mimo tego jedziemy bezpiecznie i nikt znienacka pod twój rower nie wpadnie, nie najedzie cię lub mijając, nie uderzy bokiem pojazdu. Wyczuwasz tylko w tym ruchu szalony pośpiech - więc i ty do tego się dostrajasz i kręcisz pedałami, jak na wyścigach o 100 km mistrzostwo Polski.

Najbardziej lekkomyślnego miasta na świecie nie myślę opisywać. Jest ono za wielkie, za cenne, kryje w swem wnętrzu skarby każdego rodzaju, za bujne ma życie dzienne i nocne, za godną zazdrości historję i kulturę, by dwa dni wystarczyło do bodaj pobieżnego oglądnięcia nadsekwańskiego grodu. Dwa dni bowiem byliśmy w Paryżu, a mimo tego, dzięki rowerowi, zdołaliśmy zobaczyć tylko niektóre jego budowle, pomniki, ulice i place - tak znane przeciętnemu nawet inteligentowi z ilustracyj i opisów - niestety wnętrza tego miasta nie widziałem i dlatego nawet nie będę się silił na jego opis. Musiałby. to być odpis z przewodnika, odpis szablonowy - który czytaliśmy, zatrzymując się czyto przed mostami na Sekwanie, czy przed Notre Dame, czy przed kolumną lipcową z posągiem Wolności na placu Bastylji, w miejscu zburzonych w r. 1789 znienawidzonych kazamat.

W ten dzień, w którym przyjechaliśmy - Paryż był w momencie strojenia się. Ze wszystkich balkonów, okien, dachów spływała na ulicę powódź chorągwi narodowych, stroiły się gmachy państwowe, łuki i pomniki, stroiła się w lampki różnokolorowe wieża Eiffla, stroili się w odznaki mieszkańcy. Dziś, gdy sobie przypominam i pamiętnikiem uzupełniam Paryż z 13 i 14 lipca 1914 r. mam uczucie naszej narodowej uroczystości 3 maja.

Wieczorem ustał ruch kołowy, a miasto całe zawrzało radosnym szałem tańca, odgłosem niezliczonych muzyk, głośnemi okrzykami, jakie wydawały rozliczne pochody z lampjonami i muzykami na czele. Ponad wszystko bił w rozświetlone nad Paryżem sklepienie okrzyk <<Vive la Republique>>, <<Vive Poincaré>>. Po Sekwanie zaczęły krążyć, jak świętojańskie robaczki, setki łódek, parowczyków i motorówek, na moście Aleksandra wybuchały ognie sztuczne, takie same wypuszczano ze wszystkich wzgórz, otaczających Paryż, fontanny biły strugami, różnemi kolorami mieniącej się wody. Tańczono wszędzie, gdzie kto chciał i z kim chciał; na ulicy, na werandach kawiarń, po barach, w salonach i suterenach, pod łukiem triumfalnym i w norach nadsekwańskich, na placu Bastylji i w koszarach.

Paryż grał, śpiewał i tańczył, jak żadnego jeszcze roku, jakby w przeczuciu epilogu krwawej tragedji sarajewskiej, jakby w przeczuciu, ze ostatnie to <<święto narodowe 14 lipca>>, ostatni <<quatorze Juillet>>, w ten sposób obchodzony. A Paryż naśladowała cała Francja, wszystkie jej miasta i wioski; bo Paryż to serce Francji i im żywsze jego bicie, tem silniejsza reakcja prowincji.

Spaliśmy krótko, bo już o trzeciej rano byliśmy na nogach i po sutem śniadaniu wyszliśmy na ul. de Ternes. Ulicą Mac Mahona zdążamy do łuku triumfalnego i wspaniałą de la Rue de la Grande Armée idziemy w kierunku lasku Bulońskiego. Zabłądzić nie można, bo niosły nas nieprzejrzane tłumy, które szeroką falą płynęły na Longchamps, a które tak samo się spóźniły jak i my, chociaż była to czwarta rano. Obok nas przelatywały auta, tramwaje, autobusy, motocykle, na złamanie karku pędzili cykliści, pędziły wspaniałe prywatne powozy i państwowe karoce.

Pytamy się, czy to jeszcze daleko.

- Trois kilometer - odpowiada nam zagadnięty i goni dalej jak opętany.

- Ładna historja, tylko trzy kilometry - mówi ironicznie Schneider - a mówiłem na kołach jechać. Na szczęście zobaczyliśmy puste auta, wracające z Longchamps. Pytamy o cenę - 5 franków na każdego po franku. Sadowimy się w wygodnej taksówce i po chwili już byliśmy przed obszernem polem, otoczonem morzem głów ludzkich.

Dobrze, ale jak tam wejść, jak przebić ten mur ludzki, by choć cośkolwiek ze słynnej defilady zobaczyć; wolne tylko jeszcze były miejsca zarezerwowane, gdzie jednak tylko za biletami można było się dostać. Liczbę widzów, zgromadzonych dookoła pola rewji, obliczano na pół miljona. Wielu było takich, którzy nocowali pod parkanem, byle tylko mieć zapewnione miejsce. A my błąkamy się wśród tego morza głów, wśród ogłuszającego zgiełku, wrzasku i pisku, wśród ryku trąb automobilowych, warkotu bębnów, świstu piszczałek i sygnałów trąbek wojskowych. Dookoła stragany, beczki, wózki z pieczywem, napojami orzeźwiającemi, których właściciele już o 6 rano byli zachrypnięci od ciągłego nawoływania i zachwalania swego towaru. Porządek utrzymują : oprócz całej armji zwykłych agentów policyjnych, gwardja republikańska, żandarmi konni i policyjni - cykliści. Gdzie niegdzie widać ambulanse wojskowe lub wozy Czerwonego Krzyża koło białych namiotów pod któremi dyżurują kobiety-lekarki.

Jesteśmy w prawdziwej rozpaczy. Popychani przez tłum, odprawiani z kwitkiem od wejścia na trybuny, od wejścia dla prasy, dla szkół, dla wojska, z sakramentalnem wszędzie <<billet>>, rozglądamy się, bezradni, po drzewach; ale i tu już wszystko obsadzone i tam nawet nie pomógłby bilet. Naraz, słyszymy dobrze nam znany sygnał skautów; patrzymy: maszeruje niewielki oddział, w ciemnozielonych ubraniach, w szarych kapeluszach i staje tuż obok nas na drodze. Naczelnik, starszy, barczysty mężczyzna, rozpoczyna z nami rozmowę i dzięki temu, żeśmy Polacy i że jednolicie, niby wojsko, jesteśmy przyodziani, bierze nas w środek swego oddziału. I oto wmaszerowaliśmy za skautami na miejsce dla szkół zarezerwowane, - obok nas trybuna, wypełniona śmietanką towarzyską Paryża i dyplomatami. Całe pole rewji widzieliśmy jak na dłoni, a nasz punkt obserwacyjny o tyle chyba był niewygodny, że słońce prawie wprost w oczy nas raziło i zdjęć fotograficznych robić nie mogłem.

Pole zwolna wypełnia się wojskiem - bezmała 50 tysięcy, cały garnizon paryski pod dowództwem generała Michela, w czasie wojennym pana życia i śmierci mieszkańców stolicy. Szykowanie się armji trwa prawie godzinę; punktualnie o godz. 8 wjeżdża na pole musztry powóz, wiozący prezydenta Poincarego i ministra wojny Messinę. Ze wszystkich stron rozlegają się okrzyki. Poincaré cieszył się bowiem w Paryżu ogromną popularnością, był lubiany, wprost kochany przez ludność. Tuż za jego powozem, otoczonym gwardją republikańską, jadą przedstawiciele wojskowi państw i państewek całego prawie świata. Barwny, lśniący złotem i srebrem korowód, wspaniałe uniformy; konie najczystszej rasy. Na czele kawalkaty attaches rosyjski i austrjacki, dalej niemiecki i turecki. Ten, który czerwienią munduru tak odbija od innych - objaśnia nas naczelnik skautów - to attaché angielski.

Poincaré objeżdża najpierw całe pole, poczem powóz jego staje przed trybunami, gdzie się odbywa ceremonja poświęcenia nowych sztandarów wojskowych i udekorowania orderami oficerów sztabu generalnego.

Rozpoczyna się defilada, poprzedzona potężnym hymnem - Marsyljanką.

Rewję rozpoczęły oddziały kadetów, przyszłych oficerów; szła szkoła wojskowa politechniczna, nauk wojskowych, gwardji republikańskiej, pompjerów, saperów, żuawów i oddział awiatorów. Potem szły dywizje piechoty pod naczelnem dowództwem generała Delarue, tych było około 24.000; wśród tych, strojem i dzielną postawą odznaczały się szczególnie pułki afrykańskie, zwłaszcza żuawi. Po piechocie przejechały galopem przed trybunami armaty - powstał taki huk, dudnienie, zgrzyt i dźwięk żelaza, iż miało się naprawdę wrażenie jakiegoś groźnego ataku artylerji. Najpiękniejszą jednak, najwspanialszą częścią rewji była defilada kawalerji; motyw, jakby wycięty z dobrze nam znanych obrazów szarż kawalerji z czasów napoleońskich. Jak burza przelatywały pułki z okrzykiem <<Vive la Republique>>. Barwne, strojne, czoło armji francuskiej, gwardja republikańska w swych lśniących hełmach, z których powiewały czarne, długie ogony końskie; to znowu dragoni, kirasjerzy, to ułani z długiemi lancami, zakończonemi czerwonobiałemi chorągiewkami - to znowu coś naszego, jak sen, przesunęło mi się przed oczyma... a potem coś specjalnie dla nas turystów: parę tysięcy cyklistów, po 64 w jednym rzędzie - równo, składnie z karabinami na plecach. Zakończenie defilady stanowiły oddziały sanitarne, w czem 36 psów z opaską czerwonego krzyża.

Rewja cała trwała 3 godziny - przesunęła się między trybunami przed ciałem dyplomatycznem z Poincarem na czele, a niby posągiem na koniu, generałem Paryża, dowódcą Michelem; za nim generalicja, attaches obcych państw i muzyka gwardji republikańskiej, która każdy rodzaj broni osobno przed Poincarego prowadziła. Obraz ten pozostanie mi na zawsze w pamięci. Podniosły nastrój, który ożywiał tłum widzów, wojsko i głowę państwa, i nam się udzieIił.

Jedność, wspólność, braterstwo. Z okrzyków <<Vive le president, Vive la Republique>>, bił ogień patrjotyzmu, spotęgowany pragnieniem odwetu za nieszczęsny dla Francji rok 1870.

Dziś <<Quatorze Juillet>>, ten symbol oficjalny godności republikańskiej, ten dzień radości i zabawy, zmienił swój program. Do zabaw ludowych i rewij wojskowych dodano akt hołdu dla <<nieznanego żołnierza>> i cała uroczystość z Longchamps przeniosła się w ubiegłym roku pod łuk triumfalny. Tu, nad grobem <<nieznanego żołnierza>>, na tem sanktuarjum powojennej Francji oddał się prezydent republiki p. Doumergue, w towarzystwie ministrów krótkiej kontemplacji. W ten sposób powstał nowy program obchodu. Nadto dodano do tego <<wyścigi z pochodniami z Verdun do Paryża>>, w których wzięło udział 300 najlepszych biegaczy z całej Francji; pierwszy wybiegł z cytadeli w Verdun 13 lipca o godz. 13 m. 30, ostatni dobiegł do łuku triumfalnego nazajutrz w kilkanaście minut po 4 godz.

Ubiegłego roku narodowe święto francuskie miało specjalny charakter wesoły. Tańczono aż pięć nocy, a do tańca przygrywało w samym Paryżu 10.000 muzyków, w całej zaś Francji 100.000; 14 zaś lipca ruch kołowy na ulicach głównych był wstrzymany - tańczono cały dzień.

Z Longchamps wróciliśmy pieszo przez lasek Buloński przed wieczorem, a byliśmy tak zmęczeni, iż po kolacji, złożonej z herbaty i zimnego mięsiwa, poszliśmy zaraz spać.

Piętnastego lipca, skoro świt - pożegnaliśmy Paryż. Mieliśmy przed sobą 216 km do Havru przez zieloną Normandję - następnie brzegami rywjery normandzkiej do Cherbourga (160 km), skąd okrętem do Anglji. Dały się nam jednak na tej przestrzeni deszcze tak we znaki, iż zamiast czterech, straciliśmy na tę, przestrzeń 6 dni czasu. Do tego gościniec z Paryża do Rouen był bardzo zepsuty i po drodze mijało nas bardzo wiele samochodów, a ciągłe trąbienie, gwizd, ryk syren i powstający za pędzącemi wozami kurz, tak nas zmęczyły, iż odetchnęliśmy swobodnie dopiero w Rouen.

Jadąc z Paryża na zachód, trzy razy przejechaliśmy Sekwanę, która tworzy tu ogromne zakręty. Po pięknym moście dostaliśmy się do St. Germain, małego i cichego miasta, leżącego na lewym brzegu Sekwany, ongiś ulubionej letniej rezydencji królów francuskich. Dziś zamek królewski sławny jako <<Musée des Antiquites Nationales>>. Nas bardzo ucieszyła ulica de Pologne, przez którą wyjechaliśmy dalej w kierunku zachodnim. Wszędzie po drodze ślady wczorajszego święta narodowego, wszędzie zwieszające się chorągwie i w zieleń przybrane bramy wjazdowe, a w Gaillon, dokąd dojechaliśmy wieczorem po 94 km bardzo złej drogi, w hotelu <<de Paris>>, jeszcze w nocy odbywały się tańce i panowały krzyki.

Już na tej przestrzeni zmokliśmy dwa razy. Prawdziwa jednak słota rozpoczęła się nazajutrz po naszym wyjeździe z Gaillon. Taki ulewny deszcz złapał nas w czystem polu, iż nawet przydrożna, rozłożysta grusza nie uchroniła nas przed zupełnem zmoknięciem. Gdy się cokolwiek przetarło, jedziemy dalej i po 20 km dojeżdżamy do małego miasteczka Vandreuil, skąd po drugiem śniadaniu, w ustawicznym kapuśniaczku, dociągamy o godz. 10 rano do Rouen.

Odpoczywamy i suszymy nasze manatki w <<Cafe du Centre>>, leżącej tuż obok słynnej gotyckiej katedry. Niedaleko stąd posąg francuskiej bohaterki narodowej, Joanny d'Arc, spalonej na tem miejscu na stosie mocą wyroku sądu angielskiego. Dziś Francja czci dzień 10 maja jako dzień <<Dziewicy Orleańskiej>> i uroczystość ta cieszy się oficjalnym udziałem rządu. Prócz dnia 14 lipca największa to uroczystość narodowa Francji, a Rouen wówczas staje się celem wycieczek z całej Francji.

Rouen, to stolica Normandji. Ludności liczy 160.000, a rozkwit swój handlowy i przemysłowy zawdzięcza szczęśliwemu położeniu między Paryżem a Havrem. Dopływają tu największe statki handlowe. Rouen jest niejako portem Paryża; bardziej jednak znane jest głównie z wyrobów bawełnianych, metalowych i maszynowych.

Z okien naszej kawiarni patrzymy przez strugi deszczu na wspaniały, koronkowej roboty front gotyckiej katedry roueńskiej. W środku trzy ogromne wejścia, nad któremi las śpiczastych wieżyczek i ogromne witrażowe okno; z boków dwie olbrzymie wieże, z których jedna niedokończona o urwanym szczycie, drugą pokrywa prowizoryczny dach zamiast strzelistego zakończenia, dopiero wtyle trzecia, wspaniale wykończona wieża gotycka, ginąca w obłokach. Wewnątrz, jako osobliwość, pokazują dwa posągi, Adama i Ewy, pochodzące jeszcze z XIV wieku.

Siedzimy w kawiarni i czekamy aż lać przestanie. Towarzysze moi smutni, siedzą cicho i nerwowo spoglądają na zachmurzone niebo.

- Co dalej? - pyta Staszek Oleksów.

- Czy ja wiem? - odpowiadam - za wszelką cenę do Havru musimy dojechać.

- Ja pociągiem nie pojadę - mówi Schneider.

- Niema mowy o pociągu - uspokajam go - lecz zobaczymy, czy się wogóle da jechać w takim deszczu.

A tu leje dalej i cały plac przed katedrą - aż lśni od płynącej strugami wody.

- Niedużo z tej Normandji będziemy widzieć - mówi smutnie Choina i zagłębia się w studjowanie dalszej naszej drogi.

Przesiedzieliśmy tak do południa. Trzeba się było ruszyć do jakiejś restauracji na obiad. Na nasze szczęście deszcz ustał i tylko zlekka mżył. Żegnamy gościnnego gospodarza Cafe du Centre, zapamiętałego cyklistę, i prowadząc rowery, idziemy wdół w kierunku Sekwany. Po obu jej brzegach wspaniałe bulwary, którychby się i Paryż nie powstydził, liczne o nowożytnym wyglądzie gmachy, na Sekwanie imponujące mosty. Całe miasto otoczone łagodnemi zalesionemi wzgórzami. Cóte de Bonsecours, to urocze miejsce wycieczek roueńczyków w dnie świąteczne.

Na bulwarach koncentruje się całe życie miasta, a ruch panował tu wielki mimo ustawicznego kapuśniaczka. Obiad 3 fr. jemy w jakiejś nadbrzeżnej restauracji. Przed wojną obiad z 6-10 dań za 3-5 fr. należał we Francji do rzeczy zwykłych - a wina można było wypić, ile się chciało. To też nie żałowaliśmy sobie i truli melancholję, która nas ogarniała na myśl, iż wcale nie zanosi się na koniec słoty. Niestety - tem winem nawet z rozpaczy nie można się upić.

O godz. drugiej, mimo deszczu, opuszczamy Rouen. Żegnamy się na pewien czas ze Sekwaną i jedziemy w kierunku północno-zachodnim. Przez małe wioski Deville, Marome dojeżdżamy do miasteczka Barentin. Tu przestaje nas deszcz prześladować, to też wesoło po sutym podwieczorku puszczamy się w dalszą drogę.

Kraj tu już równy i monotonny; pagórki, które nam towarzyszyły na całej nadsekwańskiej drodze z Paryża do Rouen, zniknęły. Wiosek mało, zato wielkie pojedyncze gospodarstwa, otoczone kwadratem drzew, wiele zielonych łąk, na nich piękne rasowe bydło. Czasem trafi się samotny pałacyk, otoczony równo ciętym żywopiotem, poza którym wzrok zatrzymuje się z przyjemnością na pięknych klombach kwiatów. Żniwa były tu wówczas w pełni; wielkie obszary poświęcone uprawie lnu, lasów mało.

Po drodze spotykaliśmy mało ludzi; kraj to spokoju i ciszy, kraj powagi i wielkiej pobożności. Spotkać tu można często typ, który ci na długo utkwi w pamięci. Wysoki cylinder, czarne ubranie, czerwony krawat - do tego siwe bokobrody, nieodłączna fajeczka, a na ręce koszyk, z którego wygląda długa szyja tępowzrocznej gęsi; cała zaś ta archaiczna postać przykryta czerwonym, ogromnych rozmiarów parasolem. Mimowoli ręka turysty szuka wówczas aparatu, by takiego dziadzia normandzkiego uwiecznić i wzbogacić swe zbiory. Bardzo często zamiast cylindra biała, o długim kutasie mycka, przykrywa twarz dobrą i poczciwą.

Byliśmy już niedaleko miasteczka Yvetot, gdy znowu zaczął deszcz padać. Schroniliśmy się do przydrożnego dworku, a przyjęci bardzo gościnnie, osuszyliśmy nieco nasze odzienia. Ogromne ognisko, rozłożone na kamieniu pod jedną ze ścian obszernej izby i zawieszony nad niem miedziany kocioł, przypomniał mi takie same ogniska, jakie widziałem w Czarnogórze. Obok ogniska siedziała w białym czepcu stara babcia i ruszając małym mieszkiem, podtrzymywała ogień. Na ścianach obok ogniska wiele naczynia kuchennego, rondli, dzbanów, chochel i t. p., nad tem zaś półka, a na niej posąg Matki Boskiej, otoczony staroświeckiemi świecznikami i bukietami świeżych kwiatów.

Na szczególną wzmiankę zasługuje łóżko familijne. Jest to ogromnych rozmiarów szafa, bez drzwi, otoczona czerwonym baldachimem i firankami, jakgdyby storami nabok rozsuwanemi; wewnątrz widać wysoko usłane łóżko, wiele poduszek i ogromną, staroświecką kapę. Całe to oryginalne łoże, w którem bezpiecznie zmieścić się może kilka osób, obstawione jest drewnianemi krzesłami. Pod jedną ze ścian wielki stół i ogromnych rozmiarów skrzynia, obok bogato rzeźbiona szafa. Pułap drewniany, poprzecznie belkowany, i podłoga kamienna dopełniają całości staroświeckiej izby normandzkiej.

Dobrze nam tu było i ciepło. Dostaliśmy mleka, za które nie chciano przyjąć zapłaty, herbata zaś, gotowana przez nas na maszynce spirytusowej, wzbudziła tu podziw i sensację; bo tu herbaty nie znają, mają zato doskonałe jabłeczniki i inne nalewki owocowe.

Miało się już ku wieczorowi, gdy opuściliśmy gościnny dworek normandzki i mimo deszczu ruszyliśmy w dalszą drogę. W małem miasteczku Motteville gościniec nasz zboczył w kierunku południowozachodnim. Po 10 km, już w nocy, stanęliśmy w Yvetot, gdzie nas tanio przyjął hotel <<Loya>>. Tu do godziny 12 trwało generalne pranie i rozwieszanie po ścianach, piecach, krzesłach, stołach i szafach hotelowych naszej mokrej bielizny; przemokły nam bowiem nawet plecaki, a z niemi razem i rzeczy w nich spakowane.

Rano leje dalej; to też obracamy się na drugi bok i śpimy do 10-tej; leje dalej; wstajemy jednak, załatwiamy korespondencję, wysyłamy pakunki do domu i piszemy pamiętnik, byleby jakoś czas zabić. Dopiero po obiedzie, o godz. 3 wyjeżdżamy. Pochmurno wprawdzie, nawet zimno, lecz przynajmniej nie cieknie za kołnierz i nie bryzga z kół na plecy i nogi. Za miasteczkiem Bolbec wypogodziło się zupełnie tak, iż w polu zrobiliśmy sobie podwieczorek i chwilę wypoczęli. Droga doskonała, okolica znowu falista, a po lewej ręce widać szerokie koryto Sekwany i jej ogromne ujście do kanału La Manche, wdali chmury dymów. To już Havre, za nim równa powierzchnia morza.

Wsiadamy na koła i w szybkiem tempie mijamy stare miasteczko Harfleur, a o 7-mej wieczorem, po 50 km drogi, wjeżdżamy do Havru.

Otacza nas w jednej chwili życie wielkiego miasta portowego. Przez tłumy ludzi przepychamy się zwolna na brzeg morza, do mola. Ruch gorączkowy wre tu ustawicznie. Na potężnych sznurach i łańcuchach stoją przymocowane wielkie statki towarowe, do których wnętrza ładują towary, wielkie skrzynie kranowe, zawieszone na grubych łańcuchach. Między okrętami a składami towarów uwijają się zręcznie silne, barczyste postacie majtków, tragarzy, robotników wogóle cała ćma tych, których żywi ciężka praca portowa i morze.

Prowadząc rowery, przesuwamy się ostrożnie wśród tej pracującej falangi ludzi, przechodząc z basenu w basen, i trafiamy na wielką zatokę, z której odpływają parostatki do Trouville, Caen, Cherbourga, do Anglji, Nowego Jorku, - słowem na wszystkie strony świata. Przy okienku kasy biletów okrętowych zaopatrujemy się w rozkład jazdy okrętów i szukamy hotelu. Po jakimś moście nad boczną odnogą portowego kanału przechodzimy obok wspaniałego gmachu giełdowego. Tuż obok niego stoi ratusz w stylu odrodzenia i liczne wspaniałe gmachy prywatne. Havre bowiem, to jedno z najważniejszych miast portowych Francji, port Paryża, miasto przemysłowe, bogate i piękne, założone jeszcze przez Franciszka I, jako Havre de Grace. Dziś Havre jest punktem składowym wszechświatowego handlu, a jego słynne baseny są oparciem handlowej marynarki francuskiej.

W wędrówce nadbrzeżnej trafiliśmy na hotel <<Daniel Loison>> przy Cours de la Republique l. 45. Tu za franka dostaliśmy nocleg. Przed spoczynkiem przestudjowaliśmy mapę wybrzeża morskiego między Havrem a Cherbourgiem i przestrzeń z Havru do Trouville postanowiliśmy przebyć częścią okrętem, częścią na kole. Suta wieczerza własnej roboty dopełniła programu dnia, a po chwili, gwarząc o jeździe okrętem z Cherbourga do Anglji, już spaliśmy snem sprawiedliwych.

Nazajutrz zbudził nas dopiero gwar i hałas portu. Chmurne niebo, od czasu do czasu deszcz, nie nastrajały nas wesoło, a ponieważ nasz statek odpływał dopiero o 10-tej, więc przeciągaliśmy się w łóżkach i zachęcali jeden drugiego do zrobienia śniadania. Wkońcu oddaliśmy to losowi, a los wybrał towarzysza podróży Choinę do zgotowania herbaty i mleka.

Przed dziesiątą byliśmy już w <<le grand Quai>>, skąd punktualnie odpłynęliśmy do Trouville, mijając po drodze ogromny o czteru kominach parowiec transatlantycki <<La France>>.

Nasz parowczyk wyglądał wobec tego kolosa morskiego jak mała łódka ratownicza, zawieszona na sznurach nad jego pokładem. Ten smok morski miał długości 218 m, szerokości 23 m i mógł łatwo pomieścić 2500 pasażerów. Nie wiem, czy wojna zgotowała mu taki los jak <<Oceanicowi>>?

Kanał był wzburzony, niebo zachmurzone, to też ta pierwsza nasza podróż morska, trwająca niecałe dwie godziny, nie należała do zbyt przyjemnych. Niektórym z nas robiło się nawet niedobrze, lecz o tem lepiej nie pisać.

W Trouville, słynnej miejscowości kąpielowej Normandji, zabawiliśmy dwie godziny. Wspaniała, piaszczysta plaża przypomniała mi podobną plażę w Biarritz. Tak tu, jak i tam las różnokolorowych budek kąpielowych, głęboko w ocean sięgające molo, podobne zdala do mostu, wspierającego się na pięknych łukach. Na brzegu wspaniałe hotele, wille i ten międzynarodowy, beztroskliwy tłum, używający świata, dopóki się da i za co się da. Biarritz jednak wiele uroku dodają skały sterczące z piaszczystego otoczenia, a zalane dokoła wodą w czasie przypływu - tu tego brak, zato pięknie wygląda Trouville na tle lasów, które wznoszą się nad niem lekko do góry.

Obiad mieliśmy skromny; baliśmy się bowiem wstąpić do któregoś hotelu lub też baru, by nie przekroczyć obliczonego skrupulatnie budżetu wydatków podróży - skończyło się więc na sardynkach, szynce, maśle, chlebie i t. p. kolarskich przysmakach. Uśmiechnęło się zato do nas niebo i zaraz za Trouville wypogodziło się zupełnie.

Jechaliśmy kilka kilometrów brzegiem morskim i w jednem zacisznem miejscu, skorzystawszy z braku zabudowań i ludzi, sprowadziliśmy rowery nad sam brzeg, pragnąc się wykąpać. Tu nas spotkała przykra niespodzianka. Na rowerach dojechaliśmy po mocno ubitym piasku aż nad sam kraj wody. Rozebrawszy się, musieliśmy iść długo mielizną, zanim doszliśmy do miejsca głębszego, jeśli wodę sięgającą do kolan można nazwać głęboką. Mimo to użyliśmy tej kąpieli dowoli, bo pluskaliśmy się prawie godzinę, gdy oto nagle któryś z mych towarzyszy krzyknął, iż woda wzbiera. Początkowo braliśmy to za większe fale, lecz wkrótce zobaczyliśmy z przerażeniem, iż woda sięga nam już po biodra. W jednej chwili zrozumieliśmy, iż to przypływ. Zaczęły się wyścigi do kół i plecaków, lecz tu już żaden <<spurt>> nie pomógł. Nasze ubrania pływały, plecaki przemokły nawskroś, tylko czapki zawieszone na rączkach rowerów smutnie sterczały jeszcze nad wodą.

Cóż to za zdjęcie byłoby dla kina: nadzy, z mokremi workami na plecach, z ubraniami i butami, zawieszonemi na ramionach, prowadząc rowery, brnęliśmy po kolana we wodzie, byleby się jak najprędzej dostać do suchego miejsca. Nareszcie brzeg wyższy, kamienisty, kilka drzew owocowych, pod niemi trawa - byliśmy ocaleni.

Rozpoczęło się generalne wykręcanie i suszenie zamoczonych rzeczy. Na szczęście słońce dobrze przygrzewało, lecz i ono niewiele pomogło. Obuwie wdzialiśmy mokre, a bielizna i ubranie były zupełnie wilgotne, dopiero wyschły na nas podczas dalszej jazdy.

Skrupiło się wszystko na mnie, który, jako kierownik wycieczki, powinien był wiedzieć, iż w kanale morskim jest przypływ - tak przynajmniej twierdził Schneider, a Choina pokpiwał sobie z profesorów geografji, którzy nie wiedzą, kiedy i gdzie jest przypływ.

Skończyła się ta historja na dobrym podwieczorku i śmiechu, lecz o tem, żeśmy się wszyscy strachu najedli, o tem z nas żaden nie wspominał.

Jedziemy ciągle brzegiem morza; mija nas mnóstwo samochodów, cyklistów, pieszych turystów i sezonowych gości kąpielowych, od których całe to wybrzeże aż się roi. Przejeżdżamy Villers sur Mer, podobne swą plażą do Trouville, mijamy liczne wille, skryte w sadach i parkach.

Przez oparkanienia widać cały przepych ogrodów kwiatowych, widać wygodne i spokojne życie tych, którzy tu uciekają od zgiełku wielkich miast lub od trosk życiowych.

W niektórych miejscach gościniec nasz wznosi się do góry. Wówczas zdaleka bieleje kredowe wybrzeże, stromo spadające we fale morza. Tu brak już miejscowości kąpielowych. Przejeżdżamy zato obszerne łąki i mijamy samotne dworki normandzkie, otoczone sadami jabłoni. Ludność tutejsza wyrabia słynne masła i sery, wypasa piękne bydło oraz rasowe konie i prowadzi ożywiony handel z Anglją. Drugą część ludności żywi morze, jakkolwiek zajęcie to odpowiada więcej flegmatycznemu mieszkańcowi sąsiedniej Bretanji, aniżeli swarliwemu synowi Normandji.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy przejechaliśmy uniwersyteckie miasto Caen, chlubiące się kościołem św. Piotra z XII wieku o wspaniałej apsydzie, niby koronka gotycka.

Ponieważ byliśmy wypoczęci, a doskonałe drogi i widok morza zachęcały nas do dalszej jazdy, przeto urządziliśmy postój dopiero o 11 godzinie w nocy w małem miasteczku Bayoux.

Tak więc w ciągu jednego popołudnia ujechaliśmy prawie 80 km, bez zmęczenia i bez szkody dla zdrowia, a to tylko dzięki idealnemu stanowi dróg i pięknym widokom rywjery normandzkiej.

Rano, nie zsiadając z koła, po 30 km jazdy, jemy drugie śniadanie w Isigny sur Mer, zapadłej mieścinie nadmorskiej. Tu zawarliśmy znajomość z Mr. i Mme Terrat, którzy pieszo odbywali już po raz drugi podróź naokoło świata. Żyli ze sprzedaży kartek, a dobytek ich ciągnął na małym wózku silny pies legawy. <<Tour de monde>> należało w przedwojennej Francji do mody i nikt się tam temu nie dziwił. Czy ci państwo Terrat rzeczywiście już po raz drugi odbywali taką podróż - o to nie wypadało dwa razy zapytywać.

Zaspokoiwszy głód, ruszamy dalej. Krajobraz uległ pewnej zmianie. Zaczęła się okolica falista, bardziej lesista; w polu wiele bydła, każde pole otoczone szczepami drzew, często lasy liściaste, na skraju których samotny dworek w otoczeniu drzew owocowych z jabłonią na czele.

Mijamy Carentan, miasteczko nadmorskie podobne do Isigny, położone nad głęboko wrzynającą się w ląd zatoką. Trafiamy na mały potok, który przecina zieloną łąkę i rozkładamy się tutaj obozem w cieniu drzew. Słońce zaczyna dopiekać, więc tu postanawiamy wypocząć, spożyć obiad i przespać się.

W zapasy żywnościowe zaopatrzyliśmy się w Havrze, to też wielkiej biedy z obiadem nie było; jeden piecze wędzonkę, drudzy gotują konserwy, są sardynki, chleb, masło, cytryna, herbata, cukier, marmelada i t. p., a ponieważ opodal uginały się jabłonie pod ciężarem dojrzałych owoców, więc niczego nie brakowało. Wdali widać białe baranki, tworzące się na wodach kanału, które źle wróżą o pogodzie, na lewo w kierunku Cherbourga bieleje kredowy brzeg Normandji. W potoczku pierzemy bieliznę, suszymy na łące i drzewach, a po sutym obiedzie układamy się do snu. Spało bractwo snem kamiennym, ledwo się ich dobudziłem, kiedy słońce, chylące się ku zachodowi, wzywało nas do dalszej jazdy. .

Zaledwie jednak ujechaliśmy 10 km, zerwał się silny wiatr, napędził chmury i ulewny deszcz zmusił nas szukać schronienia w jakiejś przydrożnej szopie. Tak więc od Paryża począwszy nie mieliśmy ani jednego dnia pogodnego, co dodatnio nie wpływało na nasze humory, ubrania i rowery. O zachodzie słońca opuściliśmy nasze schronisko i mimo potoków wody wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce dotarliśmy do pobliskiego miasteczka, gdzie w hotelu <<du Midi>> spotkało nas gościnne przyjęcie.

Dwudziestego lipca wstaliśmy o wpół do czwartej rano. Był to ostatni dzień pobytu naszego we Francji, która przyjęła nas gościnnie. Z sympatycznego tego kraju wynieśliśmy jak najlepsze wspomnienia, chociaż, prawdę mówiąc, nie rozczulano się nami zbytnio, bo nawet średnio wykształcony Francuz nie zdaje sobie jasno sprawy, gdzie leży Lwów; w Austrji czy w Rosji. Z geografją bowiem są w nieporządku obywatele Republiki.

Za pogrążonem jeszcze we śnie Valognes, miasteczkiem bardzo czystem i ładnem, po dwu godzinach jazdy niedaleko od brzegu morskiego, przyjmuje nas Cherbourg, to oko półwyspu Normandzkiego, port wojenny Francji, zbudowany ogromnym kosztem.

Przeciw komu wymierzone są jego działa, to łatwo z mapy poznać, zresztą mówi nam to stojący nad samą zatoką konny posąg Napoleona, który ręką wskazuje ku zachodowi, jakby stamtąd przeczuwał grożące Francji niebezpieczeństwo.

Posąg ten przypominał mi żywo pomnik naszego Jana III, ostatniego <<króla rycerza>>, stojący we Lwowie na Wałach Hetmańskich.

W porcie, w przystani dla parowców pasażerskich, dowiadujemy się, iż okręt nasz <<Sout Western>> odpływa do Southamptonu, portu angielskiego dopiero o 11 w nocy. Mamy przed sobą cały dzień wypoczynku.

Na poczcie odbieramy całą paczkę listów, mapy i czystą bieliznę z domu, filmy fotograficzne od Borzemskiego ze Lwowa i wiadomości, iż pierwsze zdjęcia dobre; jedziemy z tem wszystkiem na plażę i tu oddajemy się z zapałem i z radością czytaniu listów i kartek. Czy może być coś milszego, jak otrzymanie na obczyźnie wiadomości od matki, braci, znajomych, jak pewność, iż o nas myślą i razem z nami jadą nasi najbliżsi? Nawet kawał gazety, w którą owinięty był pakunek, czytany z zapałem od deski do deski obiega z rąk do rąk. Czytamy i piszemy, otoczeni rojem ciekawych pauprów, którzy cały dzień siedzą w morzu - dzieci morza i mola.

I my używamy kąpieli, a obok nas kąpie się kilkuset żołnierzy, napełniając powietrze krzykiem i śpiewami. Jeden z nas pilnuje rzeczy i rowerów, a aby mu się nie nudziło, gotuje sobie na maszynce herbatę. Cały dzień spędziliśmy na tej plaży, jeżdżąc od czasu do czasu do miasta, które na tle ufortyfikowanych skał nad portem, pełnym życia i ruchu, setek łodzi, okrętów i wojennych kolosów, wywiera bardzo silne wrażenie. Tylko Brest i Toulon, który tamtego roku ze Staszkiem widzieliśmy, przewyższają Cherbourg wielkością i obszernością portu; jest to jedna z najsilniejszych podstaw morskiej, wojennej potęgi Francji.

Po południu spaliśmy na piasku plaży i nic nas nie obchodził ustawiczny krzyk kąpiących się i jednostajny szum fa1 morskich.

Koło piątej kanał począł się niepokoić, fale coraz większe zaczęły zalewać plażę, znikli kapiący się i my również przenieśliśmy się wyżej. Pamiętaliśmy dobrze niedawną kąpie1 naszych ubrań. Za pół godziny mieliśmy burzę, jakiej jeszcze moi towarzysze nie widzieli, fal zaś tak wielkich i z taką wściekłością bijących o brzegi ja sam nie widziałem, mimo, iż pół roku przebywałem nad Adrjatykiem. Kanał la Manche pokazał nam, iż słusznie uchodzi za jeden ż najniespokojniejszych odcinków Atlantyku.

- Ładną będziemy mieli kołysankę - odzywa się Staszek Oleksów - ja jeszcze tej łódki z Antivari [1) Patrz tom I <<Rowerem po Europie>>, str. 85] nie zapomniałem, a co to tutaj będzie?

- Ja się nie boję - mówi Rzędowski - zjem pół Cherbourga i kpię sobie z morskiej choroby.

- Trzeba dużo konjaku pić i dużo jeść - pada jedna z wielu rad, której właściwie na morską chorobę niema, a której ulegają nawet starzy kapitanowie okrętów. Podobnie i na opadanie i wznoszenie się samolotu niema rady i tak samo w przestworzach powietrznych ulega się czasami tej samej chorobie.

Gdy się ściemniło, setki świateł rozbłysło na brzegu i nad portem, rzucając długie świetliste smugi w głąb oceanu lub pełzając zwolna po jego powierzchni, jak robaczki świętojańskie po naszych łąkach i lasach.

Siedliśmy naprzeciw naszego <<Sout Western>> na jakichś pakach i czekaliśmy na sygnał, dozwalający wejść na pokład. Na statek ładowano tymczasem towary i węgiel.

Po godzinie 10 rzucono z okrętu na molo mostek z barjerkami, po którym dostaliśmy się na pokład; po schodach zeszliśmy do kajut, prowadząc rowery ze sobą. Zarządca kajut, widząc obcych przed sobą, odrazu chciał nas oszukać, żądając za nocleg osobnej dopłaty; myśmy jednak przy kasie wyraźnie żądali biletów z prawem noclegu i takie nam dano. Sprawa oparła się o kapitana okrętu, który nam przyznał słuszność i sam wskazał kajutę o sześciu łóżkach, dla nas przeznaczoną.

Wśród nas tylko Schneider i Rzędowski rozumieli cokolwiek po angielsku, z nimi też zarządca stoczył walkę, chcąc nas naciągnąć. Nie daliśmy się i powiedzieliśmy mu kilka słów prawdy po polsku, co na niego - naturalnie - nie wywarło żadnego wrażenia tak, jak jego angielszczyzna wcale nas nie rozczulała.

W chwili tej kłótni, gdzie jedna strona drugiej nie rozumiała, a obie wiedziały, o co rzecz idzie, uczułem pewien żal, iż sześć lat uczono mię greki, a o angielskiem zupełnie zapomniano. Dziś czytać po grecku zapomniałem i szkoda tylko tego młodego mózgu, który biedził się nieraz godzinami nad skandowaniem lub tłumaczeniem. Może to do rzeczy nie należy, a jednak - kto zna język angielski i francuski - jest panem całego świata, - kto zna grekę, nie ruszy się poza obręb swego klasycznego pokoju.

O godzinie 11 odbiliśmy od brzegów Francji, a ciemności i dość nieprzyjemny wicher zmusiły nas wrócić z pokładu do kajuty, by tu - wsłuchując się w jednostajny szum fal morskich, niezrozumiałe okrzyki majtków, ciężkie dyszenie maszyny okrętowej i zgrzyt jej śruby - czekać, kiedy sen obejmie nas w swe słodkie ramiona.


Zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999     13.10.99 12:13