Rudolf Wacek: Do Anglji i Norwegji rowerem (rozdział II)

Wprowadzenie | Poprzedni rozdział | Następny rozdział

II. Niemcy

Przez kraj niegdyś słowiański. - Niemiecka <<Florencja>>. - <<Sachsentag>>. - Z Drezna do Lipska i zabawa po drodze w Miśni. - <<Buchgra>> w Lipsku i wyścigi cyklistów. - Przez Turyngję i Hesję do miasta bankierów. - Na Renie z Moguncji do Kolonji. - Trewir.

Szarzało jeszcze, gdy dałem znak do wstania. Dzień zapowiadał się wspaniały. Po wczorajszej ulewie powietrze, wprawdzie chłodne, lecz orzeźwiające, zachęcało do jazdy. Za chwilę syczały na stole maszynki spirytusowe i po kilku minutach śniadanie było gotowe. Podczas gotowania mleka czy wody na herbatę załatwiało się garderobę. Zresztą - mój Boże - ta nasza garderoba obchodziła się bez kołnierzy, manszetów, spinek, szpilek, zatrzasków i t. p. historyj; elegantów z monoklem w oku między nami nie było - to też ubranie się nasze trwało pięć minut. Źle było tylko podczas słoty - bo wiele czasu zabierało czyszczenie roweru.

Właściciel naszego <<Forsthausu>>, usłyszawszy ruch, przyczłapał do nas w patynkach, szlafroku i staroświeckiej mycce na głowie i zapytał o przyczynę tak wczesnego odjazdu; widziałem jednak po jego minie, iż bardziej obchodziła go zapłata za pokoje, aniżeli nasz wyjazd. Gdy się dowiedział, że jedziemy do Drezna, zaczęły mu się sypać z ust wyrazy: <<prachtvoll, wunderschön>> i t. p. słowa zachwytu nad pięknością stolicy swego kraju, nadto poinformował nas, że trafiamy na t. zw. <<Sachsentag>>, pochód alegoryczny, mający na celu przedstawienie historycznego rozwoju Saksonji od jej zawiązku po dzień dzisiejszy.

Znieśliśmy rowery nadół, dali portjerowi wspaniałomyślnie napitek w kwocie 20 fen. i żegnani potrząsaniem ręki i okrzykiem <<heil>>, wsiedliśmy na żelazne koniki, pociskając pedały.

Pirna jeszcze spała, gdyśmy opuszczali jej ostatnie domki, stojące przy <<Dresdenerstrasse>>. Droga szeroka, idealnie równa, z obu stron wysadzona drzewami owocowemi, w niektórych miejscach dotyka brzegu Łaby. Kraj falisty wzorowo uprawny, wiosek, will, dworów i pałaców bezliku. W jednem miejscu trafiamy na piękną łąkę tuż nad brzegiem Łaby, z drugiej strony wyniosły brzeg, porosły lasem; miejsce zaciszne, doskonałe do kąpieli. Dałem sygnał zatrzymania się i zaproponowałem kąpiel - ostatnią na Łabie. Słońce już zaczynało przygrzewać, śpieszyć nie mieliśmy się czego, to też propozycję mą z ochota przyjęto i za chwil kilka rowery, plecaki i ubrania, w nieładzie porozrzucane na brzegu, znaczyły miejsce naszej kąpieli w Łabie.

Po kąpieli krótka kąpiel słoneczna wśród pachnącej trawy i łąkowych kwiatów, drugie śniadanie i jazda dalej. Droga nasza raz zbliżała się do Łaby, to znowu oddalała; przejeżdżamy letnią rezydencję saskiego dworu Pillnitz, pamiętną z konwencji, która doprowadziła do wojny z republiką Francuską i Napoleonem i na kilka lat zmieniła kartę Niemiec i Saksonji. Pillnitz stanowi ulubiony punkt wycieczek drezdeńczyków, to też Łaba roi się od małych, zgrabnych statków pasażerskich, które w niedziele i święta kursują co 15 minut.

Za Pillnitz przejeżdżamy na prawy brzeg Łaby, mijamy Loschwitz, które dla Drezna ma znaczenie naszych Brzuchowic, a w którem Schiller swego Don Carlosa napisał, i zaczynamy zbliżać się do stolicy. Gościniec roi się od śpieszących na targ, którzy wiozą do miasta jarzynę w ogromnej ilości. Zatrzymujemy się koło gromadki młodych Saksonek, które na plecach niosły w koszach doskonałe czereśnie i rozpoczynając z niemi rozmowę, kupujemy kilka litrów tych owoców. One naszą rąbaną niemczyznę rozumiały, co jednak one paplały w swej podmiejskiej gwarze, to dla nas pozostało na zawsze zagadką. Pozwoliły się sfotografować, choć ani urodą ani strojem nie zachęcały do zdjęcia; były to typowe, długostope Berty i Grety, w których krwi płynęła może krew słowiańska.

Gdyśmy w ten niewinny sposób wskrzeszali stare stosunki polsko-saskie, minęły nas trzy drabiniaste wozy, pełne barwnie ubranych wieśniaków i wieśniaczek. To na <<Sachsentag>> ściągała okoliczna ludność, pragnąca wziąć udział w wielkiem święcie narodowem. Szczęśiiwie trafiliśmy na niedzielę i na święto narodowe, z którem mogą się równać nasze obchody 3 maja lub <<national féte>>, obchodzone 14 lipca w Paryżu. Żegnamy więc nasze pierwsze saskie znajomości i po półgodzinnej jeździe stajemy w półmiljonowej stoicy królestwa, dumnie przez Herdera nazwanej <<Florencją Niemiec>>.

Drezno, to naprawdę rezydencja królewska. Ci sami królowie (wówczas jeszcze skromni elektorowie), którzy nie umieli nami rządzić, lecz przeciwnie zostawili jak najgorszą po sobie pamięć, (przeszła ona nawet w przysłowie narodowe), ci sami - tu w swej prawdziwej ojczyźnie, zasłużyli sobie na pomniki i na miano <<Kunstsinnige Fürsten>>. A podłożem tego, to chęć dorównania przepychowi rezydencji Ludwika XIV. Chudy elektor saski, Fryderyk August I, zostawszy w roku 1697 królem polskim, jako August II, podniósł skromne miasto, niczem się nie różniące od dziesiątek innych miast niemieckich, do godności drugiej rezydencji Polski. I nagwałt zaczął budować, ozdabiać, ściągać dzieła sztuki - byleby o Dreźnie mówiono, że to drugi Wersal, a on sam, to drugi <<król-słońce>>. Jego też dzieło, to słynna budowa, t. zw. Zwinger, pałac Japoński, kościół Panny Marji, wiele ogrodów, wspaniałych placów i ulic. Augusta naśladowali magnaci sascy, a zwłaszcza polscy, którym imponował dwór saski i którzy woleli tu budować swe pałace, aniżeli w swej ojczyźnie. Z tego czasu pochodzą wspaniałe terasy Brühlowskie nad Łabą, z szerokiemi schodami na plac pałacowy, kościół katolicki św. Krzyża, Wielki Ogród i wiele innych osobliwości miasta.

Polaków w Dreźnie mało. Mają swoje stowarzyszenie na Strehlenerstrasse, t. zw. <<Filaretję>>, skupiającą około 300 osób.

Pisząc o stolicy Saksonji, nie można nie wspomnieć o odsłoniętym tuż przed naszem przybyciem pomniku Schillera. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej nędznego, niż ta figura wielkiego poety; bez smaku to, bez stylu. Schiller z białego marmuru robi zupełnie takie wrażenie; jakby dopiero co wyszedł z kąpieli. Sami nawet mieszkańcy tutejsi kpią z tego poronionego płodu jakiegoś artysty.

Dla Polaka Drezno, to miasto pamiątek i drogocennych wspomnień z XVIII i początków XIX w. Tu przebywali czasowo nasi wielcy wodzowie i nasi wojownicy o wolność - Kościuszko i ks. Józef, nasi poeci <<trzej nieśmiertelni>>, tu dwadzieścia lat tworzył J. Kraszewski. A jeśli cię kroki poniosą do zamku królewskiego, to znajdziesz w nim buławę króla-bohatera z pod Wiednia, koronę polską Augusta III i setki innych drogocennych naszych narodowych pamiątek. W <<Johanneum>> zaś spotkasz się z pałaszem króla - pogromcy Moskwy i chytrych carów, z chorągwią saskiej gwardji królewskiej, z orłem polskim, z pancerzem, który miał na sobie Jan III pod Wiedniem, z bogatym zbiorem broni polskiej i innemi jeszcze pamiątkami; wśród tych nie brak nawet wypchanego konia, na którym Stanisław Leszczyński odbył swój wjazd do Warszawy. W roku 1914, gdyśmy tam byli, nie na czasie byłaby myśl, by te pamiątki starać się dostać do Krakowa lub do Rapperswylu - lecz dziś - gdzie dla nich miejsce - niech odpowiedzą czytelnicy.

Z trudem przeciskamy się ulicami miasta, nabitemi wprost widzami i uczestnikami <<Sachsentagu>>. Był to zjazd Sasów z całego świata, wielkie patrjotyczne święto, mające wszystkich połączyć pod patronatem ks. Jerzego Saskiego. Trafiliśmy doskonale. Zaledwie bowiem zdołaliśmy zająć miejsca, dobre do obserwacji i do zdjęć na skręcie ul. Landhausstrasse, gdy zjawił się koło nas młody student techniki warszawskiej, p. Jarkowski i ten już nie odstępował nas aż do naszego odjazdu z Drezna. Pochód trwał dwie godziny i miał za zadanie zobrazować historję i życie Sasów od najdawniejszych ich czasów aż po dzień 5 lipca 1914 roku. Widz mógł podziwiać zwyczaje i obyczaje, stroje całej Saksonji, jej rozwój górnictwa, wyroby porcelany, rozwój przemysłu drzewnego, rolnictwa, wesele wendyjskie z Łużyckiego, przemysł sukienniczy, myśliwych z Vogtlandu, rozwój turystyki i sportu słowem, każdy odruch życia tego kraju pod każdym względem - nawet polskich <<grand muszkieterów>> Augusta II w wspaniałych czerwono-białych strojach nie brakowało. Pochód był tem bardziej wartościowy, iż każda grupa robiła to podczas pochodu, co przedstawiała, a więc np. grupa wendyjska składała się z kilku ogromnych wozów; na jednym z nich przedstawiona była izba wendyjska. w której prządki przy śpiewie zajęte były swą praca, na drugim wozie widzieliśmy wesele, na innym pracę w lesie. Pochód zamykały zrzeszenia sportowe męskie i żeńskie. Widzieliśmy setki cyklistów, lekkoatletów, footbalistów, pływaków, zapaśników - każdy klub ze swym sztandarem, jednakowo ubrany, pod przewodnictwem swego prezesa i zarządu. I jak pochód otwierały dzikie postacie Sasów, odzianych tylko w skóry zwierzęce z toporami i łukami w rękach, tak zamykały go obrazy, które były wyrazem ostatnich wynalazków techniki, kultury, cywilizacji i wiedzy.

Po skończonym pochodzie <<Sachsentagu>>, który nam lepiej życie Sasów zobrazował, niż najlepszy opis historyczny czy geograficzny, uczuliśmy zmęczenie i głód. Przygodny nasz cicerone drezdeński, p. Jarkowski, zaprowadził nas sto hotelu <<Zum goldenen Engel>>, gdzie nietylko smacznie i tanio zjedliśmy, lecz spotkaliśmy się z gazetami polskiemi, które przechodziły z rąk do rąk, jakby coś dla nas najdroższego. Pięć dni dopiero byliśmy poza granicami kraju, a nam się zdawało, iż to już tak dawno, gdy nas żegnano na dworcu lwowskim.

Tymczasem Jarkowski namawiał nas, byśmy w Dreźnie zostali dłużej i oglądnęli Zwinger, słynną galerję obrazów, ogród zoologiczny, samo miasto i inne osobliwości stolicy Saksonji.

- Nie możemy - odrzekłem naszemu rodakowi - przedewszystkiem musimy być 14 lipca w Paryżu na święcie narodowem, po wtóre we wielkich miastach nocujemy tylko z konieczności, zatrzymując się stale w małych i tanich miasteczkach, a nawet wsiach. Dziś jeszcze musimy być w Miśni.

Tego samego zdania byli i inni. To też pokręciwszy się na rowerach po starem mieście, gdzie głównie skupiają się wszystkie osobliwości Drezna, jak terasy Brühlowskie, zamek królewski, Zwinger i t. d.; przejechawszy kilka razy mosty na Łabie, łączące miasto stare na południu z miastem nowem na północy, i zwiedziwszy ogród zoologiczny, skierowaliśmy swe rowery ku zachodowi i jeszcze przed wieczorem znaleźliśmy się na drodze do Miśni.

Tuż za Dreznem przebił Staszek Oleksów gumę w tylnem kole. Pierwszy defekt wywołał wśród nas małe zamieszanie, lecz nie minęło pięć minut, a już siedzieliśmy na kołach i jeszcze za dnia znaleźliśmy się w starosłowiańskiej Miśni. 25 km pokonaliśmy w przeciągu półtora godziny, jadąc idealnie równą drogą między Łabą a torem kolejowym, okolicą płaską, doskonale uprawną i gęsto zaludnioną.

Miśnię zdaleka poznać; ponad czerwienią kamieni wznoszą się potężne mury i wysoko strzelające wieże zamku Albrechta, zbudowanego jeszcze w XV wieku. Zamek ten, katedra i słynna królewska fabryka porcelany ściągają corocznie tysiące turystów z całego świata, sami zaś Niemcy Miśnię tłumnie zwiedzają, zwąc ją <<saską Norymbergą>>. Dla nas Miśnia pamiętna jest czynem Bolesława Chrobrego, który - tocząc zwycięskie boje z Niemcami - dotarł na czele swych szyków aż do tej prasłowiańskiej osady. - Niestety - drugiego Bolesława Chrobrego już nie mieliśmy, a za wiele sił zużyliśmy na kresach wschodnich - zapominając o zachodnich. Stajemy na placu Henryka. Jednakowe nasze ubiory, czerwono - białe czapeczki i napisy na piersiach <<excursion polonaise>> wywołują sensację i wkrótce aż policja musiała interwenjować, takie tłumy gawiedzi koło nas się zgromadziły. Zalecają nam <<Gasthof Meissen>>. Krętemi ulicami,wśród starych, średniowiecznych domów, dostajemy się do tego <<Gasthofu>> i w dwu pokojach wygodnie siebie i swe rowery umieszczamy. Z kolacji własnej roboty rezygnujemy, schodząc na dół do sali restauracyjnej.

Tu czekała nas mała niespodzianka. Tańce - z jakiej okazji - nie wiem do dnia dzisiejszego. Moi towarzysze zapomnieli o wieczerzy, a każdy, wyszukawszy sobie jakąś Gretchen, sunął z nią po sali, nie myśląc o jutrzejszych stu kilometrach. Cóż miałem robić; siadłem sobie w kącie sali, obok starych mieszczek miśniackich i odgrywałem rolę opiekuna swoich towarzyszy - czekając - aż któraś Gretchen czy Hilde oświadczy się o rękę Oleksowa, czy Schneidra. Lecz te córy porcelanowej Miśni były bardziej wyrachowane i od razu; poznały, iż taki polski turysta-kolarz poza swojem kółkiem i workiem na plecach nic więcej nie posiada.

Tymczasem zabawa przeciągała się; w sali zaczynało być coraz tłumniej, swoboda panowała zupełna. Szeroka, lecz spokojna natura saska po pracy całotygodniowej dawała upust swej chęci rozrywki.

Północ już dochodziła, zanim po długich namowach - wkońcu groźbach - zdołałem swych roztańczonych chłopców wyciągnąć ze sali, przyczem spotkałem się; z takim wzrokiem kilku miśnianek, iż do dzisiaj jeszcze mię strach zbiera. Nie dziwię się - zabierałem im najlepszych tancerzy, z którymi niezgrabni Sasi niebardzo mogli iść w zawody.

Rano o czwartej budziłem już mych tancmistrzów. Ciężka to była sprawa, lecz jeden i drugi garnuszek wody, wlany pod kołdrę, działał cudownie. Jeszcze zegar piątej nie wskazywał, a już rwaliśmy do Lipska po drodze - równej jak stół. Z Miśni wyjechaliśmy bez śniadania, by nie tracić pięknego poranku, i dopiero w miasteczku Lomatzsch posililiśmy się mlekiem i bułkami. Po kilkunastu kilometrach poprawiliśmy herbatą w małej mieścinie Müngeln, na dłuższy postój zatrzymując się w Grimmie, mieście podobnem do Miśni. Było po ósmej a mieliśmy już za sobą 50 km.

Zaraz za Grimmą trafiliśmy na rzekę Muldę, dopływ Łaby. Piętnastominutowa kąpiel w jej nurtach wypędziła zupełnie z nóg mych towarzyszy wspomnienia nocy miśniańskiej; to też 27 km, dzielących nas od Lipska, przebyliśmy - nie zsiadając prawie z koła.

Była godzina 10, gdyśmy stanęli w tem półmiljonowem mieście saskiem, środowisku księgarzy i słynnych targów.

Lipsk miał wówczas swoją atrakcję. Była nią światowa wystawa książki i grafiki, t. zw. <<Buchgra>> (die Weltausstellung für Buchgewerbe und Grafik), jedna z największych, jakie się dotychczas odbyły. To też stanąwszy w środku miasta na wspaniałym placu Augusta, po krótkiej naradzie postanawiamy zwiedzić wystawę, a po wystawie pojechać na wyścigi kolarskie. Samo miasto, poza swoją wielkością, czystością i regularnością ulic, nie ma nic nadzwyczajnego do zwiedzenia. Dla nas tylko drogiem jest miejsce śmierci ks. Józefa Poniatowskiego, który tu utonął w Elsterze; ulica jego imienia i zaniedbany pomnik o zdartych, nieczytelnych napisach tyle pamiątki po tym bohaterskim rycerzu Polski.

Ulicą Szpitalną dostajemy się na miejsce wystawy. Prosta, szeroka ulica, t. zw. <<droga 18 Października>> prowadzi nas przez środek wystawy aż do stóp pomnika - olbrzyma, wzniesionego przez Niemcy na pamiątkę bitwy narodów, stoczonej pod Lipskiem przez Napoleona z aljantami 18 października 1813 r. Wielka ta, bezduszna, bez żadnego polotu, masa granitowa, waży 10 miljonów centnarów, kosztuje 6 miljonów marek, a robota jej trwała 15 lat. W oczy bije napis <<Gott mit uns>>, umieszczony nad figurą skrzydlatego rycerza. Na samej górze 12 figur rycerzy, wspartych na ogromnych mieczach; pojęcie o ich wielkości daje ciężar takiej jednej figury - wynoszący 4.000 centnarów. Pomnik czyni wrażenie ujemne, razi brakiem estetyki i lekkości - prawdziwy to wytwór ducha germańskiego.

Z pod pomnika zwracamy się do pawilonów wystawowych. Głównie obchodzą nas austrjacki i rosyjski. W austrjackim koło skromnej wystawy książek polskich i ruskich spotykam dobrego znajomego ze Lwowa, dziennikarza Zdzisława Trandę, dziś pracującego w Poznaniu.

- Co tu robicie - zwraca się do nas z zapytaniem - co to za okazja?

- Kręcimy - mówię - przekręciliśmy już Czechy, teraz Saksonję i ot masz nas tu zdrowych i całych.

- Aha! - kręcik rowerowy - mówi kochany Zdzich - no daj wam Boże - dokręcić - a dokąd? - Anglja i Norwegja - mówię skromnie.

- Co? i puknął mi w czoło.

- Czekaj, nędzny piechociarzu - odpalam mu - ja ci puknę po wakacjach, gdy wrócimy. Niestety - nie mogłem mu popukać, mimo dokonanej szczęśliwie podróży, gdyż wojna rozdzieliła nas na szereg lat.

Wystawę zwiedzamy już razem. W pawilonie rosyjskim darmo szukamy Warszawy. <<Nie uczastwujet>> powiedziano nam krótko; zato oglądnęliśmy prace pierwszego rosyjskiego drukarza Iwana Fedorowa z r. 1563. Dłuższy czas zabawiliśmy w <<hali kultury>>, w hali maszyn, fabryce papieru, w <<akademickim odcinku>> t. zw. <<Der Student>> i innych budynkach, które razem zajmowały ogromną przestrzeń 400.000 m2 - co może nam dać pojęcie o obszarze tej wystawy.

Idąc z wystawy na obiad, poznajemy jeszcze rodaczkę z Warszawy, p. Lewicką. Tranda prowadzi nas wszystkich do polskiego domu akad. towarzystwa <<Unitas>>, gdzie tanio i smacznie zjedliśmy, poczem zwiedziliśmy ogród palmowy, imponujący swym ogromem, i ogród zoologiczny. W jednym i drugim rowery musieliśmy zostawić u portiera.

Przed wieczorem żegnamy się z Trandą i p. Lewicką i jedziemy dość daleko za miasto na t. zw. <<Sportplatz>>. Tu puszczają nas za darmo na wyścigi. Byliśmy świadkami, jak słynny Saldov nabił na 3.000 metrów Niquela i zwyciężył w 100 km biegu za motorami. Tor wspaniały, długości 506 metrów, stanowi dumę sportu saskiego i niemieckiego.

Po wyścigach jedziemy dalej tą samą drogą, która nas zaprowadziła na tor, w kierunku zachodnim. Po 15 km stajemy w małej mieścinie Markranstädt i płacąc markę, lokujemy się na nocleg w <<Sonennscheine>>.

Następnego dnia rano nie potrzebowałem żadnego z mych towarzyszy budzić. Ubranie się, obmycie do pasa, w międzyczasie zgotowanie śniadania - to wszystko trwało 20 minut i już żegnaliśmy pogrążone jeszcze w głębokim śnie miasteczko. Zbłądzić nie mogliśmy; drogowskazem były dla nas pierwsze blaski wychylającego się za nami słońca. Gnaliśmy jak wicher - jakgdyby to słońce, ogrzewające nasze plecaki, pchało nas naprzód potężną siłą swych promieni.

- Nareszcie jedziemy - mówi Stach Oleksów - skończyły się już <<Sachsentagi>> i <<Buchgry>>. Inni mu przytakują, zabijając od czasu do czasu zziębnięte ręce i ujmując znowu rączki, by przyśpieszyć tempa i zrównać się z resztą. Bardzo często jedziemy bez trzymania rączek, ręce zakładając wtyle pod plecakami, do których ciężaru już przyzwyczailiśmy się. Ustaje jednak przyjemność takiej jazdy, jeśli ma się do czynienia ze wzniesieniem; tam już trzeba ująć rączki silnie i zwolna, lecz stale <<górę ciągnąć>>.

Na jednym z zakrętów wpadamy nad brzeg rzeki, łagodnie toczącej swe nurty w przeciwnym kierunku naszej jazdy.

- Saala, dopływ Łaby - objaśniam krótko.

- Saala, Werra, Fulda przepływają Turyngję - recytuje Rzędowski - to jeszcze da się kręcić - ale te średnie góry niemieckie i nadreńskie - toż to była piguła geograficzna.

- Ja tego nigdy nie umiałem - zerkając w mą stronę, dopowiada Schneider - i pomyka naprzód, jakgdyby w obawie przed dwóją.

Tymczasem wjechaliśmy w granice prowincji Saskiej, oderwanej od Saksonji i przyłączonej do Prus na kongresie wiedeńskim. Mijamy Weissenfels, dumny ze swego nowoczesnego zamku, przejeżdżamy kilka cichych ulic i wydostajemy się znowu na szeroką, troskliwie utrzymaną drogę. Początek żniw; to też mijamy pierwszych ich zwiastunów, śpieszących ze sierpami i kosami w pole.

W jednem miejscu mieliśmy do pokonania nieznaczne, lecz długie wzniesienie. Na czoło naszej gromadki wysunął się Rzędowski, cokolwiek zgarbił i pedały silniej nacisnął. Nagle gwałtownie pochylił się naprzód, zręcznie jednak zeskoczył z koła i z zrozpaczoną miną pokazuje nam złamaną prawą stronę kierownicy. Pierwszy poważniejszy wypadek w naszej podróży.

Gromadzimy się dookoła inwalidy, zrzucamy plecaki i zabieramy się do naprawy, byleby dojechać do najbliższego miasta.

Nasz lekarz rowerowy, Oleksów, jest pełen dobrej nadziei. Wycina gruby pręt z przydrożnego drzewa, jeden koniec zaostrza, dopasowuje do otworu złamanej rury, wciska silnie w głąb, obkręca drutem i - jazda - krzyczą, wsiada na swego <<Whiteawortha>>.

- Trzymaj kierownicę w środku i nie naciskaj lewej strony, bo jeszcze ci i lewy bok odleci - upominam Rzędowskiego.

Po 6 km jazdy stajemy w Naumburgu, miasteczku, leżącem na samej granicy Turyngji. Wjeżdżamy na obszerny rynek i rozbijamy swe namioty pod miejską studnią, z której spogląda na nas groźnie jakiś lokalny święty. Godzina 7 rano, a już mamy za sobą 39 km. Żołądki nasze gwałtownie domagają się jedzenia tak, jak rower Rzędowskiego kierownicy.

Na to nasze biwakowanie pod studnią nadchodzi miejski policjant i grzecznie nas objaśnia, iż pod studnią w Naumburgu niema hotelu. Najgorzej wpłynęło to na humor Schneidra i Choiny, którzy już przygotowali swe maszynki spirytusowe do gotowania jaj i herbaty. Lecz cerber naumburski był nieugięty. Nolens volens - przeprowadzamy się na wygodną ławę, stojącą w cieniu kasztana, i zabieramy się do drugiego śniadania. Nasz anioł stróż był tak grzeczny, iż Rzędowskiemu wskazał skład przyborów rowerowych, a nam ułatwił kupienie mleka.

Założenie nowej kierownicy trwało 10 minut i kosztowało 6 Mk, za trzy litry mleka zapłaciliśmy 24 fen., a pożywiwszy się należycie i spakowawszy plecaki, żegnani okrzykami stróża bezpieczeństwa <<heil>>, ruszamy dalej

Przez pewien czas jedziemy jeszcze brzegami Saali, przekraczamy granicę prowincji saskiej i wjeżdżamy w prastary kraj germański, kolebkę chrystjanizmu Niemiec, a zarazem ich luteranizmu. Stajemy w kraju zielonych wzgórz i złotych niw - w Turyngji.

Tu w VIII wieku rozpoćzął swą pracę nauczycielską apostoł Niemiec, zakonnik angielski, Winfryd Bonifacy, nawracając i chrzcząc, zakładając biskupstwa i wznosząc klasztory; tu wychowywał się, działał i dokonał swego przekładu Biblji, ojciec prozy niemieckiej, Luter, stąd wyszły pierwsze projekty komunistyczne przewódcy chłopskiego Müntzera. Tu wreszcie w niejednem miasteczku oko turysty spocznie na pomnikach dwu największych genjuszów Niemiec, którzy wzrokiem, zapatrzonym wdal, przeniosą go o w kraj pieśni i poezji, w fantastyczny świat Fausta i mroczny Wallensteina..

Kraj to piękny i spokojny, kraj kwiecistych pól erfurckich, dziwnie pstrokatych i barwnych strojów, wysokich, lśniących cylindrów, zdobnych w pęki czerwonych róż i zielonych gałązek, których właściciele, ująwszy się w niedzielę pod ręce, nosowym głosem zawodzą:

<<Wie jung un schien, wie stramm un forsch
Is doch su ärëchtiger Kärmsebersch>>.

Na co siedzące przy krosnach, w różnokoloro wych czepcach na głowach i kwiecistych chustach na ramionach, dziewoje turyńskie, zgrabnie ciągnąc nić z przędziwa, odśpiewują:

<<Hen, Frieder, süch'dich enne us,
Do kommt glich Läben in din Hus>>.

Rozmówić się tu i zorjentować trudno; co krok, to inne narzecze, to inne <<państwo>>, inny strój, inny obyczaj. Poza krajobrazem Alp bawarskich, obok czesko-saskiej Szwajcarji i doliny Renu - najpiękniejsza to część górzystych Niemiec, zwana przez turystów <<Zielonem sercem Niemiec>>. Perłą tego serca, pokrytego borami świerkowemi, to droga, prowadząca szczytami <<Lasu Turyńskiego>>, zwana <<Rennsteig>>.

Jedziemy główną drogą, łączącą Berlin przez Lipsk z Frankfurtem nad Menem. Gościniec szeroki, doskonale utrzymany, teren lekko falisty, wsi i bogatych miasteczek bezliku. Zatrzymujemy się tylko we większych miastach, jak Apolda, Weimar, Erfurt, Gota i t. p.

Na obiad stajemy w Weimarze, mieście niewygasającej sławy klasycznej, niemieckiej literatury. Zdaleka ponad czerwienią dachów, widać wysoką na 10 piąter więżę zamku, t. zw. <<Residenzschloss>>, która zniknęła nam z oczu po wjeździe w ulice miasta. Obiad, tani i smaczny jemy w hotelu <<Russischer Hof>>, poczem jeździmy z pół godziny po mieście natrafiając ciągle na pamiątki po Goethem i Schillerze, Liszcie, Herderze i Wielandzie. Na zwiedzanie szczegółowe ich mieszkań, muzeów, archiwum i t. p. nie mamy czasu. Daleka przed nami droga - a spieszyć się musimy, trzymając się ściśle programu.

Opuszczamy więc miasto poetów i uczonych. Droga równa jak stół, wysadzana topolami, prowadzi nas do Erfurtu, miasta stutysięcznego, słynnego z uprawy kwiatów i handlu nasionami. Pola te kwiatowe podziwialiśmy już przed wjazdem do miasta. Są to wąskie, długie grządki, pełne najrozmaitszego koloru kwiatów; ciągną się one długiemi szeregami wzdłuż gościńca, jak u nas łany zboża lub ziemniaków. Mnie i Staszkowi żywo przypomniały się takie same pola kwiatowe z Riviery włoskiej. Koło tych pól stają podłużne wozy, na które właściciele ładują te kwiaty tak samo, jak u nas koniczynę lub trawę, i odwożą je do składu, nie patrząc, iż pęki astrów lub pachnącej lewkonji spadają z wozu i zaścielają sobą drogę. Czyż u nas kto spadłą z wozu garść koniczyny lub kłosy zboża podnosi?

Obok dworca kolejowego wjeżdżamy do największego miasta Turyngji, do Erfurtu i ulicami szerokiemi i schludnemi dostajemy się na plac Fryderyka Wilhelma, na którym wznosi się piękna gotycka katedra obok starodawnego kościoła św. Seweryna. W katedrze oglądamy olbrzymi dzwon <<Gloriosę>>, ulany 1497 r. a ważący 275 q. Tuż naprzeciw katedry stara, typowo średniowieczna gospoda <<Zur hohen Lilie>>; napisy na niej głoszą, iż w domu tym gośćmi częstymi byli Luter i UIryk von Hutten, dokoła których gromadzili się zapamiętali i fanatyczni humaniści, wyszydzający teologów scholastycznych i nienawidzący Rzymu. Nienawiść tę w formę naukową ubierał znowu uniwersytet erfurcki.

Była godzina 5 po południu. Mieliśmy za sobą już zwyż 110 km, jednak zmęczenia nikt z nas nie czuł, a od Goty dzieliło nas zaledwie 25 km.

To też po mlecznym podwieczorku ruszamy dalej. Przed nami majaczeją nieznaczne wzgórza lasu Turyńskiego, nad którymi słońce chyli się ku zachodowi, świecąc nam prosto w twarz i rażąc nasz wzrok. Cóż nam to jednak szkodzi wobec idealnej pogody, wobec ochoty do jazdy i tej szerokiej radości, jaką się uczuwa w pędzie na kole.

Mijamy często wioski turyńskie, w których obok pięknych, murowanych gospodarstw potkać można stary, omszony dworek piętrowy o dwu frontowych oknach, licznych drzewnych ozdobach i skrytych w starym murze drzwiach dębowych, grubo kutych, obok kamiennej, naoścież otwartej bramy wjazdowej. Na podwórzu, szczelnie dookoła zabudowanem, skupia się całe życie chłopa turyńskiego czy heskiego, jego rodziny i inwentarza.

O 7-mej wieczorem stajemy w Gocie, siedzibie słynnego zakładu geograficznego Juljusza Perthesa i wielkich niemieckich przedsiębiorstw ubezpieczeniowych. Wskazują nam tani hotel <<Stadt Gotha>>, naprzeciw którego stoi kilka charakterystycznych, starych kamienic, pokrytych barwnemi napisami i malowidłami.

W hotelu zawieramy znajomość z gromadką cyklistów norymberskich, którzy odbywali podróż dookoła Niemiec. Wychodzimy z nimi razem na miasto, ponad którem wznosi się, leżący w samym środku, olbrzymi zamek Friedenstein. W wędrówce swej napotykamy wspaniałe krematorjum. Wchodzimy do wnętrza, do olbrzymiej okrągłej hali, pod której ścianami - wśród kwiatów - stoją większe i mniejsze, bogatsze i skromniejsze urny, kryjące popioły nieboszczyków, wolących ulec spaleniu, aniżeli zgniciu. Podobno nawet z obcych krajów, <<przyjeżdżają>> żądni spalenia nieboszczycy. Pokazano nam również piec, w którym zamiana złowieka w 1 1/9 litra popiołu nie trwa dłużej nad 10 minut i kosztuje 55 marek.

Tymczasem ściemniło się. Załatwiwszy więc wszystkie zakupy żywnościowe, wracamy do hotelu i wieczór spędzamy na miłej pogawędce z norymberczykami, których droga prowadzi właśnie w stronę naszego przyjazdu. Zamiar nasz zwiedzenia Anglji i Norwegji nie wywołał u nich zdziwienia. Była to taka sama paczka włóczęgów rowerowych, jaką my byliśmy w ubiegłym roku. Podczas naszego pobytu w Hiszpanji oni zwiedzili całe Włochy.

Późno w noc rozeszliśmy się do swych pokoi; moi towarzysze dobrze już spali, gdy ja wrażenia z całego dnia wpisywałem do pamiętnika.

Drogę do Frankfurtu odbyliśmy w dwóch dniach, robiąc pierwszego dnia 92 km, drugiego 120. Najpiękniejszą drogę mieliśmy w okolicy miasta Eisenach, koło którego wznosi się zamek Wartburg, słynny z pobytu w jego murach Lutra i z turnieju minnesengerów w średnich wiekach. Znaleźliśmy się tu na grzbiecie Lasu Turyńskiego i drogą boczną dotarli do szczytu, zw. <<Hohesonne>>, skąd roztacza się malowniczy widok na Eisenach, zamek Wartburg i lesiste wzgórza; otaczające od południa kotlinę Turyńską. Nie żałowaliśmy tego, iż zboczyliśmy tych kilka kilometrów z naszej drogi głównej, gdyż wynagrodzeni zostaliśmy wspaniałym widokiem, a następnie zawrotnym zjazdem. Moi młodzi towarzysze uciekali mi z tej góry tak, iż dogonić ich me mogłem i dopiero na głównym trakcie zjechaliśmy się razem.

Po podwieczorku w Eisenach puściliśmy się w dalszą drogę i przed wieczorem dotarli do małego miasteczka Vacha, gdzie w hotelu <<Zum Adler>> przespaliśmy się naszym tanim zwyczajem. Jedna marka za łóżko i ani grosza więcej.

Rano, skoro świt, przekroczyliśmy gramcę Turyngji i wjechali do Hesji, która ma te same narodowe barwy, co i nasza ojczyzna. Na tle czerwono-białem dwa złote lwy, nakryte koroną królewską, trzymają niebieską tarczę.

Różnicy krajobrazowej między Turyngją a Hesją niema żadnej. Tak samo kraj nierówny, pełen kotlinowatych zagłębień, 1esisty, kraj spokojnych rolników, zajmujących się obok uprawy roli hodowlą bydła.

Niedaleko Fuldy spotykamy księdza staruszka, który jechał do pobliskiej wsi na mszę św. Wdaliśmy się z nim w rozmowę. Był to ksiądz katolicki, który z dumą opowiadał nam o tem iż stoimy na ziemi, która jest kolebką chrystjanizmu w Niemczech, na ziemi mlekiem i miodem płynącej. W słowach tego niemieckiego księdza wyczuć można było ogromną miłość tych stron, miłość swego miasta Fuldy, które nazwał <<unsere Monte Casino>>. Nasz naród nazwał rycerskim narodem i pochwalił się znajomością naszej historji, wspominając o śmierci Warneńczyka i odsieczy wiedeńskiej Sobieskiego.

Z żalem pożegnaliśmy tego starego poczciwca i pomknęli dalej. Nogi już zrosły się nam z pedałami, a jeździec i maszyna utworzyli jeden, doskonale rozumiejący się organizm. Godzina 9 rano a mieliśmy już za sobą 42 km, nie licząc czasu straconego na rozmowę z księdzem, na zdjęcia fotograficzne i częste śniadania. Jedliśmy bowiem bardzo wiele, a zwłaszcza mleko padało ofiarą naszego apetytu. Wzroku naszego nie uszła wczesnym rankiem żadna stajnia, gdzieśmy wyczuwali obecność dojnych krów. Najczęściej nie płaciliśmy nic za mleko, zależało to zresztą od bliskości miasta, bywało i tak, że jeszcze <<na drogę>> dostaliśmy ze dwa litry, które tonęły w naszych manierkach, zaczepionych o haki plecaka.

Z lasów i pól, z okolicy falistej, wydostajemy się na obszerną kotlinę, w środku której czerwieni się Fulda, kolebka nauk i sztuk, ognisko cywilizacji: i kultury niemieckiej, założona jeszcze w roku 744 przez św. Bonifacego na miejscu puszczy, zwanej Eichloche. Początek Fuldzie dał klasztor, słynne opactwo benedyktyńskie, założone na wzór włoskiego Monte Casino. Szkołę we Fuldzie nazywał Karol Wielki najcenniejszą perłą swego olbrzymiego państwa. I do dziś Fulda nie straciła swego znaczenia jako głównego ogniska katolicyzmu niemieckiego; dziś jeszcze zjeżdżają się tu biskupi niemieccy, gdy wiara w niebezpieczeństwie.

Z miasta wynieśliśmy wspomnienie ogromnego posągu św. Bonifacego, który stoi przed zamkiem biskupim z napisem <<Verbum Dei manet in aeternum>>, a dzierżąc w ręku ogromny krzyż, przypomniał nam naszego Mieczysława i św. Wojciecha.

Tu po raz pierwszy pozwoliliśmy sobie na cukiernię i ciasta. Nie żałowaliśmy tego pierwszego naszego wydatku, gdyż poznaliśmy tu dwie miłe mieszkanki Fuldy, uczennice liceum. Schneider i Rzędowski złożyli egzamin dobrze wychowanych kawalerów, ja zaś z powodzeniem odgrywałem rolę ojca. W nagrodę nazwano nas <<brave Polen>> i dano nam adresy, naturalnie na poste restante. Pisaliśmy do nich z drogi kilkakrotnie, a po powrocie do kraju zastaliśmy od nich kilka kartek - wojna przerwała na zawsze ten zawiązek znajomości; pozostało tylko wspomnienie i niezupełnie udałe zdjęcie fotograficzne.

Z Fuldy, korzystając z doskonałej pogody i dobrego gościńca, jechaliśmy z małemi przerwami dzień cały brzegami rzeki Kinzig aż do większego miasta Hanau, skąd po dłuższym odpoczynku dotarliśmy do Frankfurtu nad Menem. Z Hanau jechaliśmy już brzegami Menu, w którym kąpiel należała do obowiązkowego programu naszej podróży. Z kąpielą połączony był podwieczorek, pranie chusteczek, przewietrzanie plecaków, wreszcie półgodzinna drzemka na małej gumowej pod głową poduszce, która nadęta oddawała nam doskonałe usługi, odgraniczając nasze plecy od ciężaru plecaków.

Była godzina piąta, gdyśmy wjeżdżali w fabryczne przedmieścia Frankfurtu. Z fabryk wysypał się rój robotników, którzy na rowerach wracali do domów, odległych nieraz kilkanaście kilometrów od miejsca ich pracy. Druga znowu falanga robotników i robotnic śpieszyła do nocnej pracy. Gościniec nasz zaroił się od takiej masy cyklistów, iż musieliśmy jazdę na chwilę przerwać i ze zdumieniem patrzyliśmy nie na setki, lecz na tysiące śpieszących ludzi. Porządek wśród nich panował wzorowy, mimo gorączkowego pośpiechu. Przeważały niebieskie bluzy robotnicze i sportowe czapki, niedbale na głowę zasadzone.

- Kiedyż to u nas tak będzie - mimowoli wyrwało się z naszych ust - kiedy u nas całe familje uciekać będą w niedziele i święta poza miasto, by odetchnąć świeżem, zdrowem powietrzem, kiedyż zobaczymy dziadka i wnuczka, jadących na spacer do Wilanowa lub Brzuchowic, i kiedyż poznają u nas praktyczną wartość koła?

Frankfurt nad Menem, założony przez Karola Wielkiego, to miasto bankierów, miejsce rodzinne familji Rotschildów, którzy wywiedli tu swój ród w dzielnicy żydowskiej, zwanej dziś Börne. Niemasz już dziś starych historycznych domów, do których pielgrzymowali posłowie najpotężniejszych władców Europy, dając za pożyczony pieniądz wysoki procent i w zastaw cenne klejnoty rodzinne. Ileż to wojen prowadzono za te pieniądze, ileż to łez i krwi polało się! A jakie pałace stanęły na miejscu dawnych bud lichwiarskich!

Gdyby nie starożytny ratusz, słynny Roemer, którym Frankfurt się chlubi, i dom, w którym urodził się Goethe, to 400-tysięczne miasto bankierów robiłoby wrażenie jednego z większych miast europejskich. W dwu godzinach, które nam jeszcze zostały do wieczora, przejechaliśmy je w różnych kierunkach. Warto zobaczyć olbrzymi dworzec, jeden z największych w Niemczech, przed którym wznoszą się dwie wyniosłe, artystycznie wykonane lampy; z ulic, prowadząca do dworca Kaiserstrasse, jest główną arterją komunikacyjną całego miasta; najpiękniejszą jednak, która może nam dać wyobrażenie o bogactwie Frankfurtu - to ulica Zeil. Z niej dostajemy się na obszerny plac, na którym w szeregu innych domów o średniowiecznym wyglądzie wznosi się trzypiętrowy Roemer, miejski ratusz, zbudowany jeszcze w XV w. Osobliwością tego budynku jest sala, ozdobiona portretami wszystkich cesarzy Niemiec, dawna sala do uczt podczas uroczystości koronacyjnych, w Frankfurcie bowiem koronowano władców niemieckich od 1562 r.

Dziś pozostały z tego tylko wspomnienia. Dziś Frankfurt jest miastem handlowo-przemysłowem, otoczonem fabrykami różnego rodzaju, miastem, znanem ze swych jarmarków na konie i skóry - regulującem pod niejednym względem życie ekonomiczne Niemiec. Nie zapomina jednak o swej przeszłości i chlubi się pomnikami Gutenberga, Schillera, Goethego, wspaniałą katedrą, operą, ogrodem zoologicznym, palmowym. i t.p. Wiele uroku dodaje miastu Men, którego brzegi łączą liczne mosty, nowe żelazne i stare kamienne.

Spaliśmy w <<Berliner Hofie>>, płacąc według zwyczaju tylko markę od łóżka. Podczas wieczerzy w sali restauracyjnej hotelu odbyliśmy nad mapą generalną naradę, za wszelką bowiem cenę chcieliśmy być w Paryżu 14 lipca, a tu stanowczo za mało było czasu, by przestrzeń tę przebyć rowerem (z Frankfurtu do Paryża jest prawie 600 km). Plan pierwotny był: jechać wprost rowerem, na co 6 dni czasu było poddostatkiem. Nas jednak pociągała wspaniała okolica nadreńska, a zwiedzenie jej przedłużało nam drogę o 250 km.

Zgodziliśmy się wkońcu na to, iż jedziemy do Moguncji rowerami, a stąd do Trewiru przez Bingen nie rowerami, lecz okrętem do Kolonji, stamtąd zaś już rowerami tak daleko, jak się da, resztę drogi przebywając koleją.

Choćby bowiem turysta w domu opracował sobie nie wiedzieć jak stanowczy plan, w drodze musi ten plan ulec zmianie, zawisły jest bowiem od wielu czynników, a przedewszystkiem od porady miejscowych ludzi, którzy, znając okolicę, dają turyście cenne wskazówki, których ani w mapach, ani w podręcznikach i przewodnikach nie znajdzie. Należał nam się zresztą odpoczynek, a tym właśnie mogła być całodzienna jazda okrętem na Renie.

Rano, skoro świt, opuszczamy miasto, które na świat wydało tak skrajnie przeciwne sobie dusze, jak Goethego i Rothschilda, i drogą ponad Menem zdążamy do Moguncji. Przed nami sinieją wdali wzgórza Taunusu, które dochodzą aż do brzegów Renu, opierając się swemi południowemi stokami o Men.

O 7 rano byliśmy już w Moguncji, mając za sobą 35 km. Cały czas jechaliśmy prawym brzegiem Menu, który tuż naprzeciw Moguncji wpada do Renu. Przejeżdżamy miasteczko Kastel i wjeżdżamy na most, z którego mamy piękny widok na Ren, na wyspy leżące na nim, na dwa potężne mosty kolejowe i na leżącą na lewym brzegu Renu Moguncję, którą właśnie oblewają promienie wychylającego się z poza Taunusu słońca.

Widzimy przystań i dymiący w niej statek. już we Frankfurcie powiedziano nam, iż codziennie rano odchodzi statek turystyczny z Moguncji do Kolonji. Skręcamy więc z mostu na lewo i pięknym nadbrzeżnym bulwarem dostajemy się do przystani. Tu dowiadujemy się, iż za 15 minut odpływa do Kolonji statek o groźnem nazwisku <<Drachenfels>>.

Szybko załatwiamy sprawę biletów osobowych (6 M 20 fen. od osoby) i na rowery (1 M), kupujemy chleb, masło, wędliny, owoce i marmelady, gdyż nie mamy zamiaru płacić słono za luksusowy obiad na takim statku, manierki napełniamy winem, które tu jest bardzo tanie, i za chwilę przeraźliwy gwizd syreny daje nam znać, iż Drachenfels gotów jest do odjazdu.

Po pomoście, trzymając się jedną ręką balustrady, a drugą prowadząc rowery, dostajemy się na pokład czystego jak kryształ, typowego statku spacerowego. Podobne widziałem na Łabie, na jeziorze Genewskiem i Bodeńskiem, we Wachau na Dunaju, na małych jeziorach szwajcarskich lub włoskich. Rowery układamy w piramidę, sami zajmujemy miejsca w dzióbie statku, zrzucamy plecaki, wyjmujemy aparaty fotograficzne - słowem, gotujemy się do bitwy turystyczno-krajobrazowej.

* * *

Przełom Renu przez łupkowe góry nadreńskie należy do najpiękniejszych krajobrazowo okolic Europy. Tak chcą przynajmniej Niemcy. Przyzna im słuszność ten, kto nie widział przedtem Dunaju koło Orsowy, kto nie widział <<Wachau>>, kto nie widział czesko-saskiej Szwajcarji, a choćby nawet naszych kochanych Pienin. W swej wielkiej pysze, której nawet wielka wojna nie starła, widzą oni tylko swój <<Rheinlauf von Mainz bis Köln>>, widzą ruiny swych zamków, swe <<Loreleifelsen>>, stoki górskie, bogate w winnice, malownicze wioski i schludne miasta. Piękno krajobrazowe innych krajów dla nich nie istnieje, jak do wielkiej wojny nie istniała dla nich żadna armja, żadna obca siła.

Piszę tak, gdyż na tym statku wdałem się w dyskusję z gronem turystów niemieckich, którzy głośno objawiali swój zachwyt na widok zamków i wzgórz, przesuwających się przed naszym wzrokiem. Wówczas powiedziałem im, iż widziałem już piękniejsze krajobrazowo partje Europy, wcale jednak nie myślę przeczyć piękności okolicy nadreńskiej. Bardzo grzecznie prowadzone to starcie słowne stało się wreszcie bezprzedmiotowem, gdy się przekonałem, iż poza Niemcy turyści ci nosa nie wychylili - nie było się więc o co sprzeczać. Porównywać można tylko rzeczy widziane - najlepszy nawet opis da nam słabe tylko wyobrażenie o rzeczywistej piękności danej okolicy.

Zaczynając tak opis przełomu Renu, nie mam zamiaru umniejszyć jego sławy. Jest pięknym i zasługuje na zwiedzenie. Podały tu sobie ręce zgodnie piękność krajobrazowa, wspomnienia historyczne i romantyka podań, nie wolno też zapominać o tem, iż najbardziej to ożywiona arterja Europy, brama Niemiec, przez którą Włochy, Szwajcarja, Austrja i Niemcy południowe łączą się z północnemi, z Holandją, a nawet i Anglją.

Obok białych eleganckich parowców turystycznych płyną ciężkie od towarów galary, ciągnione przez małe parowce - płyną od i do morza, przez słynne obszary węglowe, okolice bogate przemysłowo, bogate w drzewo, zboże i wino. Strategicznie ważny to pas odwiecznych bojów romańsko-germańskich, pas, na którym raz Francuzi, to znowu Niemcy wywieszali swe zwycięskie sztandary. To też na naszej plastycznej niemieckiej mapce okolic nadreńskich, obok nazw ruin zamków, bardzo często czytamy <<von den Franzosen gänzlich in Trümmer gelegt>>. Zdaje się, że inna tu myśl kierowała autorem tej mapki, jeśli tak skwapliwie podkreśla datę i fakt zburzenia danego zamczyska, którego początku najczęściej należy szukać w średniowiecznej historji rycerzy-rabusiów.

Najpiękniejszą częścią Renu jest przełom jego między Moguncją a Koblencją, na co nasz <<Drachenfels>> spotrzebował 4 godziny czasu. Tu wzgórza Hunsrücku z lewego brzegu a Taunusu z prawego - przysuwają się swemi stokami aż do nurtów Renu, w jednem miejscu zdobne w ruiny rozwalonych zamczysk opadają stromo, w innem łagodnie, pokryte zielonemi winnicami, polami i sadami. Gdzie przyroda połączyła to razem, dodając do tego tło odsłoniętego wnętrza czerwonych kwarców, szarobiałych wapieni lub ciemnożółtych skał bazaltowych, wznoszących się nad szafirowemi wodami Renu, tam powstały owe najpiękniejsze, opiewane przez pisarzy i poetów okolice, pełne romantycznej przeszłości i rycerskich podań.

Zaraz za Moguncją płyniemy pod olbrzymim mostem kolejowym, którego środkowe sprzęgło opiera się na wysepce. Z jednej i drugiej strony brzegu towarzyszą nam dwa tory kolejowe, które tylko w niektórych miejscach giną nam z oczu, albo w tunelach, albo, okrążając przybrzeżne wyniosłości, pną się w pięknych serpentynach w głąb zielonych dolin, zbiegających z jednej i drugiej strony do Renu. Wysepek początkowo bardzo wiele, potem dopiero za Koblencją pojawiły się na naszej drodze. Na obu brzegach bardzo wiele wiosek, miasteczek i miast bezliku, na górskich czubach ruiny zamków, wśród nich wiele odnowionych.

Po 25 km jazdy zarzucamy kotwicę w małem mieście heskiem, w Bingen. Na miejscu byłego warownego obozu rzymskiego powstał rycerski zameczek Klopp, który obecnie odgrywa rolę miejskiego ratusza. Tu Ren zmienia kierunek swego biegu, z zachodniego przechodząc w północno-zachodni. Bieg jego zwęża się, stoki górskie stają się bardziej strome, a ruiny zamków liczniejsze. Mijamy wysepkę, na której wznosi się czworograniasta, zdobna we wieżyczki <<Mysia Wieża>>. W niej kazał zamknąć biskup Hattor z Moguncji żebrzących o chleb chłopów i spalić ich tak, by nawet <<mysz nie uciekła>>. Inne znowu podanie mówi, iż to właśnie myszy zagryzły tego biskupa; jak widzimy, i Niemcy mają swe myszy i swego Popiela. Naprzeciw tej wieży leżą słynne ruiny zamku Ehrenfelsen, otoczone dookoła winnicami, kryjącemi się za wysokiemi, białemi podmurowaniami. A gdy jeszcze wyżej wzrokiem sięgniesz, ponad zieleń lasów, spotkasz się ze symbolem potęgi Niemiec; to <<Nationaldenkmal>> w Niederwaldzie, olbrzymi ciężki pomnik, którego budowa trwała dziesięć lat.

Wzgórza lewego brzegu zasiane wprost zamkami i zameczkami. To porosłe krzewami: Rheinstein, Falkenburg, Sonneck, Heimburg, Fürstenberg, Stahleck - nawet na małej, zielonej wysepce, wznosi się rodzaj zamku, budowla jeszcze z XV w., która spełniała kontrolę cłową na Renie. To Pfalz, naprzeciw którego leży miasteczko Kaub, nad niem zaś wśród winnic i sadów piękny zamek Gutenfels.

Jesteśmy na 50 km, licząc od Moguncji. Z jednej i drugiej strony otaczają nas mury skalne, w których wnętrzu gubią się tory kolejowe. Skały z prawego brzegu 132 m wysokie w stromych terasach, o ukośnie nachylonych pokładach, spadają ku spokojnej wodzie Renu. To Loreleifelsen, słynne dzięki ludowej pieśni Heinego :

<<Ich weiss nicht, was soll es bedeuten>>.

Skały te otacza legenda, która głosi, iż w zamierzchłych czasach królowały tutaj rusałki; te pięknością swą i śpiewem wabiły podróżujących Renem, a kto uległ tej pokusie, skazany był na pewną śmierć. Nie wiem, czy się nie znalazł jaki Odyseusz, któryby siebie przywiązać kazał do masztu a swym towarzyszom w podobnym wypadku uszu nie pozatykał.

I znowu na odmianę mamy partję zamków lub ich ruin. Rheinfels, Katz, Thurnberg, Liebenstein, Sternberg - tak aż do starego miasteczka Boppardu, malowniczo nad największym zakrętem Renu leżącego. Ruiny zamków Liebenstein i Sternberg oplata piękne podanie o dwu nienawidzących się braciach, panach tych zamków; podanie to wyzyskał w swych pieśniach Heine.

Z ruin zamków zbiega nasz wzrok na sam brzeg Renu; tu pociągają nas starożytne wieżyce i mury miasteczka Rhensu, za któremi wznosi się średniowieczna budowla t. zw. <<Königsstuhl>>, miejsce obioru królów i narodowych zjazdów państwowych. Nad tem bieleją wystrzelające z lasów mury zamku Stolzenfelsu, przed wojną własność cesarska. Naprzeciw, na prawym brzegu Renu, dumny zamek Marksburg, jedynie dobrze zachowany bez odnawiania zamek nadreński; doniedawna więzienie, dziś pozostaje on w opiece towarzystwa <<Zur Erhaltung deutscher Burgen>>.

Tu brzegi Renu rozszerzają się, wzgórza odsuwają w głąb, a my zarzucamy kotwicę w starorzymskiej Konfluencji, leżącej u spływu Mozeli z Renem, w Koblencji. U spływu obu tych strumieni, na t. zw. niemieckiem narożu, wznosi się olbrzymi konny pomnik cesarza Wilhelma I. Podstawa jego podobna do pomnika narodów koło Lipska; niezgrabna, ciężka, nieestetyczna. Pomnikowi temu brak lekkości, brak ducha; bije z niego brutalna siła i pycha, szkoda tylko, że cesarskiego konia prowadzi skrzydlaty genjusz. Naprzeciw Koblencji, na prawym brzegu Renu, leży piękny zamek Ehrenbreitstein, miejsce pobytu Goethego w r. 1774. Brzegi Renu łączą tu dwa mosty: żelazny i pontonowy.

W Koblencji stoimy piętnaście minut. Czas ten wykorzystujemy na zaspokojenie głodu i na obserwowanie ruchu na statku, na który wpada nowa falanga turystów, wśród których nie brak Anglików i Amerykanów. Bo Niemcy umieją reklamować swe krajobrazowe piękności, kto wie, czy nie lepiej, aniżeli Szwajcarzy. Zakopane nasze lub Pieniny w ręku Niemców, Szwajcarów lub Czechów byłyby słynne i znane na całym świecie i ściągałyby setki turystów, a z nimi i pieniądz obcy do naszych kas - a tak, bez reklamy, Amerykanin lub Anglik w Zakopanem - to rara avis.

Z myśli mych budzi mię znany już gwizd syreny <<Drachenfelsu>>. Jedziemy dalej - mamy dopiero połowę drogi za sobą. Dwadzieścia km za Koblencją niema nic godnego uwagi: pola, winnice, sady, kilka wysp na Renie, kilka miast i miasteczek, tor kolejowy, na lewym brzegu wzgórza <<Eifel>>, na prawym <<Westerwald>> - ot i wszystko. Dopiero za starem miasteczkiem Audernach rozpoczyna się znowu malownicza, zasiana ruinami zamków okolica nadreńska.

Na wyniosłem, zalesionem wzgórzu stercza rozwalone mury zamku; to Rolandsbogen, resztki po słynnym bohaterze z wąwozu Ronceval. Na leżącej naprzeciw wyspie t. zw. Nonnenwerth mijamy słynne żeńskie zakłady wychowawcze. Naprzeciw znowu zamku Rolanda, na prawym brzegu Renu, wznoszą się groźnie zwaliska <<Drachenfelsu>>, miejsce najbardziej przez turystów zwiedzane.

Ta sama nazwa naszego statku wywołuje tem większe nasze zainteresowanie ruinami, o których podanie mówi, iż na skałach tych pewien rycerz walczył ze strasznym smokiem o przykutą do skały cudnej urody dziewicę. Rycerz naturalnie zwyciężył i w nagrodę dostał rączkę panny, właścicielki zamku, zwanego od tego czasu <<Drachenfels>>.

Stajemy w Bonn, mieście uniwersyteckiem, tak wielkiem jak Koblencja (90.000 mieszkańców), w miejscu urodzenia Beethovena. Z przystani wspaniale przedstawia się potężny most na Renie, pod którym wkrótce przepłynęliśmy, wydostając się na szersze koryto Renu, mając przed sobą widok rozległy na zielone niwy i skryte w zielonych sadach osady.

Okolica przestała być interesującą; wystąpiło u nas zupełnie zrozumiałe przemęczenie, a jednostajny ruch okrętu zaczął usypiać. Do tego słońce, mimo popołudniowej już pory, nieźle przygrzewało. Dopiero widok potężnych wież tumu kolońskiego zdołał nas rozruszać.

Na statku powstał ruch i zgiełk; i my zaczęliśmy pakować nasze manatki, kończyć zapiski, oglądać rowery. Za chwilę, stojąc na brzegu, powiewaniem chustek żegnaliśmy statek, na którym tak miły spędziliśmy dzień.

Na brzegu mała narada. Co robić - czy spać w Kolonji, czy tylko zwiedzić tum i jazda dalej. Zwyciężyło to drugie.

Wąskiemi ulicami, po brukach z kociemi łebkami, prowadzimy rowery, zdążając w kierunku dumy narodowej katolików niemieckich, gotyckiej, słynnej katedry.

Kto widział tum medjolański, <<alabastrową górę świata>>, tego już tum koloński nie porwie. Mimo strzelistych wież, iglastych wieżyczek, mimo czysto gotyckiej fasady - budowla to ciężka, która zimnem zwłaszcza swego wnętrza serce widza przenika. Zimno wieje z tych ciężkich, granitowych ścian, które nie porywają, lecz onieśmielają i duszę przytłaczają.

Cicho i pusto było we wnętrzu ; krokom naszym towarzyszyło głuche echo; - tum w Medjolanie można pokochać, tumu kolońskiego tylko się bać - tamten wznosi serce do Boga z ufnością i prostotą, ten każe się tego Boga bać i być wobec niego nieśmiałym. Nie było to tylko moje uczucie; udzieliło się ono również i mym towarzyszom, którzy milczeli, gubiąc swój wzrok na potężnych, lecz pustych ścianach środkowej nawy, do której zbiegają się cztery boczne. W tych bocznych bardzo wiele kaplic, z których jedna zawiera szczątki Ryksy, żony Mieszka II.

Z katedry jedziemy w stronę Renu, aż do mostu, ozdobionego posągami cesarzy, Fryderyka Wilhelma I i Wilhelma I. Z mostu obserwujemy ruch okrętów na Renie i leżące na prawym brzegu przedmieście Kolonji Deutz, poczem opuszczamy pomału półmiljonową stolicę prowincji nadreńskiej i jedziemy wprost na południe. Późnym wieczorem stajemy w małej mieścinie Mechernich, minąwszy po drodze Lechenich i Zülppich.

Wczesnym rankiem jedziemy dalej. Kraj coraz bardziej biedny, na naszej drodze coraz większe wzniesienia, lasy nędzne, osad ludzkich coraz mniej. Zdumiony turystą przeciera oczy i nie chce wierzyć, iż kilkanaście zaledwie kilometrów ku wschodowi płynie Ren przez bogatą w węgiel okolicę a tu taka pustka, tak smutno i monotonnie. To wulkanicznego pochodzenia wzgórza Eifel, kraj bez znaczenia i przyszłości.

Zaczyna nas to nudzić i męczyć. To też po 30 km takiej beznadziejnej jazdy siadamy na pociąg i zdążamy do Trewiru. W ten sposob nadrobiliśmy 100 km i w, południe stanęliśmy w Trewirze; byliśmy o jeden dzień bliżej Paryża.

Trewir leży w bardzo malowniczem położeniu nad Mozelą; miasto stare, pamięta jeszcze czasy rzymskie. Do dziś dnia zachowały się tutaj <<porta Nigra>>, łaźnie rzymskie, arena i inne szczątki panowania rzymskiego. Zrobiłem kilka zdjęć z ruin pałacu cesarskiego, którego potężne ściany, wysokie na kilka pięter, zzieleniały od mchu, a tylko okna puste pozwalają wzrokiem sięgnąć w głąb budowli.

Trewir był ongiś stolicą północnej Galji i rzymskiego kraju nadreńskiego, czasowo także rezydencją cesarską; a ruiny, jakie pozostały z tych czasów, są najlepszą resztką starorzymskiej kultury na niemieckiej ziemi. Dziś Trewir handluje winem i zapomniał zupełnie o swych cesarskich czasach.

Błądząc po tem w zieleni skrytem mieście, napotykamy ogród restauracyjny nad samą Mozelą. Kazaliśmy tu sobie podać wiedeńskie sznycle, a czekając na nie, obliczaliśmy na mapie ilość km do Paryża.

- 385 km mamy przed sobą, - mówię do mych towarzyszy - dziś sobota, 11 lipca - święto narodowe jest 14, dzień przynajmniej już przedtem trzeba być w Paryżu - więc jeszcze jutro jedziemy rowerami - może do Verdun dobijemy, a reszta pociągiem.

- I to nocą pojedziemy, by nocleg w hotelu zaoszczędzić - dodaje Choina.

Godzimy się na ten plan wszyscy i prędko załatwiamy się z jedzeniem, by jeszcze z Trewiru wyjechać i zanocować w jakiejkolwiek wiosce, byleby nie w mieście.


Zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999     13.10.99 12:13