Rudolf Wacek: Do Anglji i Norwegji rowerem (rozdział I)

Wprowadzenie | Następny rozdział

I. Czechy

Moje pamiętniki. - Plan podróży. - Uczestnicy. - Wyjazd ze Lwowa. - Awantura w Krakowie. - Praga. - Brzegami Wełtawy. - Wesoły wieczór w Melniku. - Brzegami Łaby. - Przez czesko-saską Szwajcarję.

Z prawdziwą wdzięcznością patrzę na mały, w czarną ceratę oprawny notes. To mój <<Pamiętnik podróży rowerem do Anglji i Skandynawji w r. 1914>>. Gdyby nie te cenne, dzień za dniem prowadzone zapiski, z całej tej wielkiej, 50-dniowej podróży, pozostałby chaos wrażeń i niejasnych w pamięci obrazów miast, ludzi i ziem, przez nas zwiedzonych.

Lecz sam pamiętnik, to tylko chronologiczny spis wypadków, mniej lub więcej trafne odczucie wrażeń, wreszcie spis cyfr, przejechanych kilometrów, wydanych pieniędzy, wysłanych kartek, adresów i t. p. To jeszcze za mało. Tu w pomoc przychodzą albumy zdjęć fotograficznych własnych, czy też kupionych i kart widokowych, przewodniki i mapy. Wówczas czytany pamiętnik nabiera życia, a autorowi jego zdaje się, iż staruszek <<Puch>> na nowo unosi go w dalekie kraje i w chwilach wypoczynku pozwala marzyć o nowych podróżach.

Wesoło i gwarno było wieczorami w <<Kawiarni Szkockiej>> na wiosnę 1914 roku. Zbierała się tam prawie cała wiara sportu lwowskiego, nadto poważni pedagodzy i lekarze. Mocni w nogach piłkarze radzili nad pogromem Krakowa, Garczyńscy i Latawce zastanawiali się nad nowemi rekordami lekkoatletycznemi, przy jednym zaś z bocznych stolików siadywała gromadka cyklistów, żywo gestykulująca i radząca nad rozłożonemi mapami.

To była moja <<branża>> kolarska, to byli ci <<zwarjowani>>, którym znowu zachciało się jechać na kołach do Anglji i Norwegji. Okrzyki <<Paryż - Londyn - Bergen - Trelleborg - 100 - 300 - 1000 kilometrów>> - raz wraz wybuchały z żywiołową siłą i kierowały na nas pełne wyrzutów spojrzenia zagłębionych w studjowaniu rozmaitych <<zeifungów>> literatów i eskulapów. Gdy już było zbyt gorąco, gdy tempo narad przechodziło w <<spurt>>, gdy kwestja, czy na 14 lipca staniemy w Paryżu, czy też nie, przybierała za głośny obrót, wówczas wynosiliśmy się, częściej nas <<wynoszono>> na werandę i tu już nam nikt nie przeszkadzał.

Dziwną mieszaniną była ta nasza gromadka kolarska; różnic między nami nie było. Przez ramię profesora gimnazjalnego nachylał się śmiało nad mapą siódmoklasista z trzema złotemi paskami, obok nich w zażyłej przyjaźni siedzieli nauczyciel ludowy i rzemieślnik. Przewagę miały mundurki studenckie, a liczba obecnych dochodziła nieraz tuzina. Codziennie przynoszono nowe mapy; codziennie napływały nowe wiadomości, nowe zgłoszenia, pytania z prośbą o informacje. Już w maju zdecydowanych do tej dalekiej podróży było nas czterech, inni stali pod znakiem pytania. Dwieście koron najmniej, nadto dobre zdrowie i mocna maszyna, to były warunki przyjęcia na współtowarzysza tej podróży; następnie obowiązkowy udział w wycieczkach treningowych.

Po długich naradach, po obliczeniu ilości kilometrów, po przeczytaniu wielu przewodników, plan podróży został wkońcu ustalony. Z Pragi prowadziła nasza droga przez środkowe Niemcy do Paryża, na Havre i Cherbourg do Portsmouth w Anglji - skąd przez Londyn, Liverpool, Irlandję i Szkocję zamierzaliśmy dostać się do Bergen w Norwegji, dalej przez fiordy gór skandynawskich do Oslo i Sztokholmu. W drodze powrotnej mieliśmy zwiedzić nasze Pomorze i Wielkopolskę i przez Śląsk wrócić do Krakowa. Wyjechać postanowiliśmy pierwszego lipca; wrócić z końcem sierpnia. Drogi pod koło mieliśmy około 4000 km, t. zn. 35 dni jazdy - tak, że na odpoczynki, zwiedzanie większych miast i przeprawy okrętami pozostawało dni 20. Strój obowiązywał nas jednakowy: z szarego, okrętowego płótna kolarskie ubranie, czapka biała ze skórzanym daszkiem i czerwoną opaską, nadto na piersiach, po lewej stronie, biała wstążka o czerwonym napisie <<Excursion polonaise>>.

Stanisław Oleksów, lwowianin, towarzysz wszystkich trzech podróży rowerem po Europie (17 KB) Gdy przyszło do wyjazdu, zdecydowanych było tylko sześciu: wierny towarzysz wszystkich podróży, Staszek Oleksów, nauczyciel Jan Choina, dwaj uczniowie VII kl. gimn. Schneider i Rzędowski i autor tych wspomnień, kierownik podróży.

Dnia 1 lipca, w środę, o godzinie szóstej wieczorem zgromadziliśmy się na głównym dworcu, gdzie pożegnali nas nasi najbliżsi, członkowie Lwowskiego Towarzystwa Kolarzy i Motorzystów, Koło Cyklistów Tow. Zab. Ruchowych, nadto liczne rzesze sportowców i znajomych. Wśród żegnających nie brakło ś. p. Zygmunta Kłośnik-Januszewskiego, referenta sportowego <<Słowa Polskiego>>, którego słowa, skierowane do nas tuż przed odjazdem, żywo tkwią mi do dnia dzisiejszego w pamięci.

<<Nie zapominajcie, iż jedziecie w daleki świat, któremu trzeba żywo przypominać, żeście Polacy i że istnieje kraj, zwany Polską. Wasza podróż, to wielka nasza propaganda. Szczęść wam Boże>>.

Niestety - nie dożył odbudowy Polski ten wielki propagator polskiej idei sportowej; porwała go inwazja rosyjska, a ja, kreśląc na tem miejscu to krótkie wspomnienie, spełniam obowiązek wdzięcznego ucznia wobec Mistrza.

Wesoło i z radością dążyliśmy w daleki świat, wesoło i z ufnością nas żegnano. I nie przyszło nikomu z nas na myśl, iż krwawy czyn w Serajewie, spełniony na kilka dni przed naszym wyjazdem, rzuci narody świata całego w szalony wir <<wielkiej wojny>>. Nasz zaś kraj deptać będą żelazne szeregi <<Kaisera>>, lotne watahy białego cara, lub też różnorodne pułki Habsburgów. A my w Anglji, rozbici, jak stadko kuropatw przez jastrzębia, wracać będziemy, trwożni o los naszych najbliższych, rozmaitemi drogami i sposobami. Lecz nie uprzedzajmy wypadków.

W podróży naszej do Pragi korzystaliśmy ze zniżki biletu III kl. pociągu pośpiesznego, nadto zarezerwowano dla nas dwa przedziały. To też jechaliśmy wygodnie, jeśli twarde ławy III kl. i plecaki pod głową można nazwać wygodą, nadto swobodnie, rozmawiając do późna i ciesząc się iż wreszcie plany nasze przybrały realne kształty.

W Krakowie, gdyśmy byli w najlepszym śnie, zbudził nas hałas koło naszych drzwi, dobijania się i dość nieparlamentarne słowa, wykrzykiwane w języku niemieckim. Któryś z naszych otworzył drzwi; w tej chwili wtoczył się do naszego przedziału jakiś podchmielony Niemiec, a chwytając mnie za nogi, ściągnął z ławki.

<<To przedział zajęty, proszę stąd wyjść>>, rzekłem poirytowany z powodu przerwania mi snu i dość oryginalnego usuwania mych nóg z ławki.

- Was? zajęty? - była gburowata odpowiedź.

- Wynoś się pan stąd! - krzyknął któryś z naszych. - Trzeba go wyrzucić!

Na to oburzył się Niemiec i zaczął wykrzykiwać o porządkach kolejowych; gdy nadto z ust jego padły słowa <<polnische Wirtschaft>>, awantura była gotowa. Za mało było nam wyrzucenia go z przedziału; wyleciał po stopniach wagonu, aż na peron, za nim jego walizka. Tu dalszy ciąg awantury. Niemiec poleciał ze skargą do urzędu ruchu. Za chwilę miałem na karku całe umundurowane towarzystwo, badanie legitymacyj i protokół. Gdy jednak pokazałem urzędowe prawo zajęcia przedziału, gdy nadto prawdziwość obraźliwych słów, wyrzeczonych przez Niemca, potwierdził prof. Borzęcki, nasz towarzysz podróży do Pragi, cała sprawa przybrała dla nas korzystny obrót i dalszą już drogę, syci zwycięstwa, mogliśmy spokojnie przespać.

O godz. 11 rano, wyładowawszy rowery z wozu pakunkowego, stanęliśmy na ulicach półmiljonowej stolicy Czech.

Zbici w gromadkę przed dworcem, otoczeni tłumem gawiedzi, studjujemy plan Pragi.

- <<Przedewszystkiem jeść>> - mówi prof. Borzęcki który, aczkolwiek bez roweru, trzyma się jednak razem z nami - <<a potem dopiero studja nad planem>>.

Przyznajemy mu rację i jakiś usłużny chłopak prowadzi nas do Narodnego Domu; tu za koronę zjedliśmy smaczny obiad, który nam przypomniał, iż jesteśmy w kraju knedli i pilznera. Ten sam przygodny cicerone prowadzi nas do hotelu pod <<Zlatą houską>> na Vaclavskim Namesti i tu w dwu pięknych, obszernych pokojach rozbijamy nasze namioty.

Po południu, zostawiwszy rowery w hotelu, idziemy na Hradczyn, ten Wawel narodu czeskiego.

Ze starego miasta przechodzimy po historycznym moście Karola na <<Malą Stranę>>. Most Karola robi imponujące wrażenie; staruszek ten istnieje już prawie 550 lat, a z licznych posągów, które go zdobią, rzuca się w oczy statua św. Jana Nepomucena, patrona Czech. Z jednej strony strzeże mostu wyniosła wieża, do której wejście żywo nam przypominało bramę Florjańską w Krakowie. Z mostem tym związane jest znane podanie o męczeńskiej śmierci Jana Nepomucena, który wolał zginąć w nurtach Wełtawy, aniżeli zdradzić tajemnicę spowiedzi.

Na Hradczyn idziemy do góry przez Zameckie schody, które dobrze dały nam się we znaki. Na Hradczynie, obok królewskiego zamku, pociąga nasze oczy katedra św. Wita; po zwiedzeniu jej wnętrza, grobów cesarza Ferdynanda I i Maksymiljana II, srebrnego grobu św. Jana Nepomucena, wyszliśmy na podwórze, gdzie naprzeciw statui św. Jerzego pokazano nam wejście do zamku; ongiś rezydencja Habsburgów, dziś siedziba prez. Masaryka, kryje w swem wnętrzu słynną salę radziecką, z której okien wyrzucono w r. 1618 radców cesarskich; tak rozpoczęła się wojna trzydziestoletnia.

Któryś z nas rzucił projekt, by wydrapać się na wieżę katedry i zobaczyć stamtąd całą Pragę. Wracamy więc do katedry, płacimy kilka groszy i za chwilę ślimakowatem wejściem, odpoczywając kilka razy po drodze, wychodzimy na ganek wieżowy. Całą Pragę widać, jak na dłoni. Turyści uważają .stolicę dzisiejszej Czechosłowacji za jedno z najpiękniejszych miast środkowej Europy. Położona po obu brzegach Wełtawy, otoczona mnóstwem wzgórz, pociąga i bawi wzrok lasem swych starodawnych wież i budowli, zielonością wysepek na Wełtawie i wielką ilością mostów; wreszcie urokiem średniowiecznych wspomnień i bohaterskich postaci. Z wyniosłego tego miejsca robimy kilka zdjęć, orjentując się dobrym planem miasta; tu dopiero, czytając nazwy dzielnic miasta i jego przedmieść, dowiadujemy się, skąd pochodzą niektóre dobre drużyny piłkarskie Czech, jak np. Żiżkov, Vrsovice, Smichov, Karlin, Nusle, Kosire, Malostransky. Nie zapominamy o Slavii i Sparcie, których piękne boiska i urządzenia zwiedziliśmy, opuściwszy Hradczyn. Wieczór spędziliśmy uczciwie; kolację zrobiliśmy sobie w swych pokoikach i wcześnie udaliśmy się- na spoczynek. Na drugi dzień czekała nas już jazda na kołach.

Nazajutrz rano zwiedziliśmy jeszcze Muzeum Czeskie, którego okazały gmach zamyka wylot Vaclavskego Namesti, następnie na rowerach zwiedzaliśmy pobieżnie miasto, przejeżdżając kilkakrotnie Wełtawę, tę czeską Wisłę. Praga ma również swe Nalewki lub lwowskie Krakowskie . - to Józefów, dzielnica położona między Starem Miastem a Wełtawą; nie ma ona jednak odrębnego charakteru, jak np. nasza Słoneczna.

Zmęczeni kręceniem się po mieście i ciągłem zsiadaniem z koła, wracamy do <<Zlatej houski>>. Tu na wniosek prof. Borzęckiego robimy sobie sami obiad, chwilę wypoczywamy - i o godzinie drugiej po południu siadamy na nasze stalowe rumaki.

Przed nami droga wprost na północ, a najbliższym cełem czesko-saska Szwajcarja ze słynnym przełomem Łaby.

Prof. Borzęckiemu proponujemy kupno roweru i przyłączenie się do naszej paczki; kochany jednak przyrodnik ma co innego w głowie - jakąś pracę o muszkach czy robaczkach; to też darowujemy mu życie, serdecznie go żegnamy i za chwilę po- zostawiamy za sobą gród mitycznej ks. Libuszy.

Droga przed nami równa, jak stół. Wysyłam pierwszego Oleksowa, reszta grupuje się w środku, sam zostaję na końcu. Jedziemy ciągle brzegami Wełtawy. Kilometry mkną jeden za drugim, pogoda wspaniale nam dopisuje, okolica wprawdzie równa, lecz bogata, pełna zieleni i murowanych wiosek i miasteczek. Po trzech milach jazdy zatrzymujemy się w miasteczku Kralupy; krótki odpoczynek połączony z dobrym podwieczorkiem.

- No i jakże - pytam swych nowych towarzyszy - dokręcimy do Anglji?

- Czemu nie - odpowiadają wesoło i pewnie - byleby bez deszczu.

- No, a wytrzymacie?

- Musimy - mówi Rzędowski - świeżo upieczony ósmak - chłopak szczupły, lecz jak przekonałem się w dalszej podróży, zahartowany i wytrzymały.

Za Kralupami jedziemy razem. Trafiamy na piękną łąkę nad Wełtawą i tu oddajemy się z przyjemnością pierwszej naszej kąpieli. A jak nam tu smakowały czereśnie, w które zaopatrzyliśmy się w miasteczku. O to zresztą w tamtych okolicach nietrudno. Wszystkie drogi wysadzone są drzewami owocowemi, tamtejszemu zaś wieśniakowi nie przyjdzie nawet na myśl, łamać takie przydrożne szczepy; uważają takie sady za wspólną własność i wspólnie pilnują i pielęgnują.

Miało się już ku wieczorowi, gdy po 42 km wjechaliśmy do Melnika. Mała, cicha mieścina, w której przyjazd nasz wywołał zrozumiałą sensację. Stanęliśmy na rynku, otoczeni wkrótce coraz bardziej wzrastającym tłumem. Po zawarciu znajomości prowadzą nas obywatele Melnika do restauracji p. Titary, gdyż tam cykliści prascy mają zawsze swe oparcie podczas wycieczek. P. Titara, poczciwy brzuchaty Czech, daje nam najlepsze pokoje na 1 piętrze, licząc za łóżko po 60 hal. i prosząc o zejście nadół na wieczerzę.

- Wyście Polacy - Słowianie - będziecie naszymi gośćmi - mówi do nas życzliwie, zaciemniając swą okazałą postacią cały korytarz hotelu.

Jak zaproszenie, wynikłe z pobratymczej sympatji, to zaproszenie. Nie odmawiamy i za chwilę wymyci i wyświeżeni, schodzimy nadół.

Sala ogromna, pełna dymu i alkoholowego zapachu, nabita gośćmi. Gospodarz podprowadza nas do podłużnego stołu, przedstawia jakichś braci Bułgarów, Serbów i Czechów, którzy - odniosłem wrażenie - widzieli nas już podwójnie, i prosi nas zająć miejsca.

<<W naszem miasteczku Polacy, to niezwykli goście, tak łatwo was nie wypuścimy>> - mówi do nas uradowany i w tej chwili zjawiają się przed nami ogromne kufle piwa. Napisy na tych kuflach w języku czeskim i niemieckim, grożą pomstą i zniszczeniem temu, kto nie wypije.

<<Ładnie nas tu urządzą>> - szepce do mnie Choina.

<<Schneider i Rzędowski gotowi się upić, jutro nogami nie ruszą>>.

<<Ha, niech się dzieje wola Boża>> - mówię bezradnie - <<ofiarę na ołtarzu panslawizmu złożyć musimy>>.

Zabawa stawała się coraz weselszą. Siedzący koło mnie jakiś Bułgar pochłaniał ogromne kufle piwa, przegryzając kiełbasą i zawodząc fałszywie <<Kde domov muj>>. Skorzystałem z jego przejęcia się narodowym hymnem czeskim i zręcznie podsunąłem mu mój pełny kufelek, ujmując jego wypróżniony. Niestety p. Titara miał sokole oko i wnet próżne bomby wypełniały się na nowo pienistym płynem.

Nagle zatrzęsła się we mnie ze zgrozy ma profesorska dusza... Schneider pił i robił przytem przyjemną minę. Obdarzyłem go potężnem, dyplomatycznem kopnięciem pod stołem, wzrok mój zaś przytem musiał być groźny, gdyż spuścił oczy i zagłębił się w kulinarnem studjowaniu ogromnego kotleta wieprzowego.

- Kto to wszystko będzie płacił? - szepce do mnie Choina.

- Co nas to obchodzi - odpowiadam jesteśmy gośćmi gospodarza, p. Titary; tylko pilnujmy się przed tem piwskiem, bo jutro nogami nie ruszymy - rób pan to, co ja. - I po tych słowach próżna bomba Bułgara znalazła się w mej dłoni, a pełna moja przesunęła się przed niego.

- Jak se mi to dari, jak se mi to dari, to reznicke remeslo - przyśpiewywał p. Titara, a z piosenki tej dowiedzieliśmy się o fachowem zajęciu naszego gospodarza.

- Na zdar Polakom - krzyczeli rozochoceni przygodni znajomi, którym z czubów kurzyło się, niczem szlachcie sienkiewiczowskiej.

- Czołem Czechom i braciom Słowianom - odpowiadaliśmy i przytykaliśmy ogromne bomby do ust, udając zagorzałych potomków Zagłoby.

- Ale jak się stąd wyrwać? - pyta szeptem Staszek.

- Po angielsku - mówi Rzędowski i za chwilę już go przy stole nie było. Za nim wysunęli się Schneider i Stach Oleksów.

Zostaliśmy w dwójkę, by ratować sytuację, a cały nasz spryt polityczny wysilał się na to, by pełne bomby zmieniać na próżne. Leżało to zresztą w interesie ugody polsko-czeskiej, by nastroju nie popsuć. Gdy już brać słowiańską Bachus zupełnie pokonał, a gospodarz srodze się zgniewał, gdym wspomniał o płaceniu, wówczas i my dwaj uznaliśmy system angielski za jedyny i za chwilę śnił się nam ogromny brzuch p. Titary i jego zacna kompanja.

Rano o 5-tej siedzieliśmy na kołach. Ciężko było wstać - to prawda - lecz żadnemu z nas ambicja nie pozwalała przyznać się do tego. A gdy nas owionęło świeże, zdrowe powietrze, gdy wzrok nasz spoczął na malowniczem połączeniu Wełtawy z Łabą, na zielonych łąkach, bogatych polach i ginących za nami czerwonych domkach Melnika, wówczas zniknęło zmęczenie, a jazda na rowerach i podziwianie coraz to nowych widoków stały się prawdziwą rozkoszą. Krótka kąpiel w Łabie i godzinna drzemka w pachnącej trawie, połączona z kąpielą słoneczną, wypędziły z nas resztki nieznośnego piwska.

O 9-tej rano, po 50 klm, stanęliśmy w Litomierzycach, starej siedzibie biskupiej. Zajechaliśmy do jakiejś mleczarni przy ulicy <<Długiej>> i tu kropnęliśmy sobie kilka <<bomb>> - ale mleka. Koło rowerów naszych i plecaków na ulicy zgromadził się tymczasem tłum ciekawskich i żywo omawiał nasze przybycie. Zawarliśmy zaraz znajomość z jakimiś cyklistami, którzy nam poradzili jechać z Litomierzyc aż do Pirny okrętem Czesko-Saskiego Tow. okrętowego. Moim towarzyszom plan ten niebardzo się podobał.

<<Rozkręciliśmy się właśnie>> - mówił Staszek, patrząc z żalem na swego Whitwortha - <<a tu już jazda okrętem>>.

Postanowienie jednak moje było nieodwołalne i za chwilę siedzieliśmy na pokładzie luksusowego parowczyka <<Bastei>>.

Mieliśmy przed sobą 100-kilomełrową podróż okrętem, przez okolicę opiewaną w pieśni saskiej i czeskiej; przewóz rocznie 4 miljonów turystów między Litomierzycarni a Dreznem najlepiej świadczy o wartości krajobrazowej tej przestrzeni. Przebyliśmy ją w czasie 8 godzin podczas dnia i przepięknej pogody, nie ruszając się prawie z pokładu, pilnie studjując czarowne brzegi Łaby o których pieśń niemiecka tak mówi:

Jakże rozkosznie jest spocząć na białym pokładzie statku,
Gdy oko moje się ślizga po świetnych gmachach i domkach.
Cichych i błoniach kwitnących, dolinach, mgłami spowitych,
Wzgórzach i skalnych urwiskach, okraszających brzeg Łaby.

I niema w tem przesady. Rzeczywiście - poza romantyczną doliną Renu - najpiękniejsze to strony pogranicza czesko-niemieckiego.

W niewielkiej odległości za Litomierzycami, koło słynnej z winnic okolicy Czernoseka, przysuwają się <<Średnie Góry>> do brzegów Łaby, ścieśniają ją i tworzą piękny wyłom w kotlinę czeską, t. zw. <<Porta Bohemica>>. Naturalna ta brama rzeczna, to słaba minjatura słynnego przełomu Dunaju koło Orsowy; dla geologa wdzięczne pole nauki - tyle tu rozmaitości w rodzajach, budowie i układzie skał, głównie wybuchowych.

Płyniemy ciągle między górami. Stoki ich łagodne, bogate w zieleń, mnóstwo wsi i miasteczek nadbrzeżnych i częste stacyjki okrętowe. Spokojny nurt Łaby zmienia swój kierunek ze zachodniego na północny; koło miasteczka Salesel, zwanego czeskim Meranem, zataczamy wielkie półkole, mijamy skrytą w pięknych lasach wioskę Wannow i wdali już majaczeją przed nami słynne ruiny Schreckensteinu. Tu dolina Łaby rozszerza się, a na prawym jej brzegu, tuż nad wodą, wznosi się potężna, pionowa skała bazaltowa, na której sterczą bogate w podania, dobrze utrzymane ruiny zamku, sięgające swym początkiem IX wieku. Sławę swą i nazwę zawdzięczają te ruiny okresowi panowania prawa pięści i rycerzy rabusi, którzy byli prawdziwym postrachem okolicznej ludności, a zwłaszcza kupców.

Zapatrzeni w potężne ruiny i żywy różnokolorowy krajobraz, nawet nie spostrzegliśmy się, jak nasza <<Bastei>>, przepłynąwszy pod potężnym mostem, zarzuciła kotwicę w Ujściu (Aussig), metropolji handlu czeskiego.

Na pokładzie zapanował ruch i zgiełk; jednym pomostem część pasażerów wysiadła na brzeg, drugim równocześnie dziesiątki turystów wtoczyło się na pokład, żywo zajmując co lepsze miejsca koło balustrady okrętowej. Nas, siedzących na przodzie pokładu i zagospodarowanych już, jak u siebie w domu, byłaby żadna siła nie ruszyła.

Korzystając z dłuższego postoju w Ujściu, zgotowaliśmy sobie herbatę, zręcznie zakrywszy maszynki spirytusowe naszemi nogami i plecakami. Tak pod ławką okrętową gotował się nasz obiad, złożony z sardynek, kiełbasy, chleba, bułek, konfitur, herbaty i Bóg wie, co tam każdy z nas w plecaku miał w zapasach. Z pewnością <<Bastei>> jeszcze takich pasażerów nie miała.

Ujście, największe miasto Czech północnych (50.000 mieszkańców), centrum handlu i przemysłu, zawdzięcza swój rozkwit potężnym pobliskim pokładom węglowym i żywemu ruchowi okrętowemu na Łabie; jest to największy port rzeczny Czech. Podobny ruch okrętów towarowych, galarów węglowych i drzewnych, pracę potężnych żórawi, żywy ruch pociągów towarowych (na lewym brzegu Łaby), można tylko obserwować we wielkich portach morskich.

Po półgodzinnym postoju ruszamy dalej. Nasza jasna <<Bastei>>, o eleganckim podwójnym pokładzie, zręcznie wymija niezliczone łodzie, parowce, okręty i dumnie pruje już fale środkiem spokojnej Łaby. Okolica w dalszym ciągu górzysta, gęsto zasiana osadami, pokryta winnicami i lasami; od czasu do czasu wzrok nasz sięga w głąb gór, dzięki malowniczym dolinom i szeroko ścielącym się łąkom. Przepływamy obok wyniosłej skały bazaltowej, na której sterczą zwaliska zamku Sperlingsteinu, za chwilę mijamy <<Kamień dziewczęcy>>, na którym sterczą trzy krzyże na pamiątkę walki trzech dzielnych cór rycerza Jaśka ze Sperlingsteinu z rycerzami rabusiami. Nie widząc dla siebie ratunku, wolały rzucić się z tej skały w nurty Łaby, lecz cudownie ocalały i dokończyły żywota w ciszy klasztornej.

Tu rozszerzają się góry, maleją, a nasz parowczyk wpływa w szeroką dolinę Podmokłego (Bodenbach), bogatej miejscowości fabrycznej. Przepływamy pod potężnym, 240 m długim mostem cesarzowej Elżbiety i zarzucamy kotwicę w Jiczynie, głównym porcie drzewnym północnych Czech. Półgodzinny postój wyzyskujemy na zjedzenie podwieczorku, przyczem stwierdzamy zupełne pustki w naszych plecakach.

W restauracji jednak okrętowej baliśmy się nawet pytać o ceny środków żywności, a zaopatrzyliśmy się w nie wieczorem w Pirnie.

Jiczyn, małe, we wspaniałej okolicy położone miasteczko, także stacja żeglugi parowej na Łabie. Z chwilą odjazdu z jego stacji wpływa parowiec w obszar t. zw. <<Saskiej Szwajcarji>>, w romantyczną okolicę nadłabskich gór piaskowcowych. Myśmy za sobą mieli już <<Czeską Szwajcarję>>, obecnie czekała nas jeszcze piękniejsza okolica, słynny przełom Łaby przez piaskowce, z dumą przez Niemców zwany <<Saską Szwajcarją>>.

Po opuszczeniu Jiczyna przepływamy pod wielkim mostem kolejowym i wpływamy między wysokie, bogato zalesione stoki górskie. Dolina Łaby silnie się zwęża, z obu jej stron widzimy strome wyniosłości, przerywane często głębokiemi, cienistemi rozpadlinami. U wejścia do tej uroczej okolicy minęliśmy potężny posąg <<Bohemji>>, tu znowu blisko granicy saskiej mijamy statuę św. Adalberta, patrona żeglarzy, a dwie skalice obok niego oznaczają <<mnicha>> i <<mniszkę>>. Wpływamy w <<Belweder>>, poszarpane i skaliste terasy, za któremi na lewym brzegu Łaby zaczyna się już granica saska.

Zatrzymujemy się w Hranicnej Korzmie (Herrnkretschen), najważniejszym i najliczniej odwiedzanym po Schandau punkcie turystycznym czesko-saskiej Szwajcarji. Tu uchodzi do Łaby dziki potok Kamnica, wzdłuż którego brzegu, w głąb gór, widać liczne domki i wille. Całość otoczona potężnemi ścianami skalnemi, nie pozbawiona leśnej zieleni i romantycznej ciszy, uchodzi słusznie za perłę krajobrazowych widoków. W okolicy słynne miejscowości jak <<Edmundsklam>>, <<Reinwiese>>, <<Prebischtor>>, <<Rosenberg>> - znane i opiewane przez turystów całego świata.

Jesteśmy już na ziemi saskiej; poznać to po cłowym domku i małym, zwinnym statku o banderze saskiej. Granicę przepływamy bez żadnej kontroli. Towarzyszom moim, mimo całej piękności i uroku tej okolicy, podróż zaczyna się dłużyć. Nie ma jednak czasu na znużenie. Za wiele ruchu, za wiele wrażeń, za częsta zmiana krajobrazu.

Kotwicę zarzucamy w Schandau, stolicy Saskiej Szwajcarji, znanem miejscu kąpielowem i kuracyjnem. Łagodne czuby i stoki górskie pokryte lasami szpilkowemi i liściastemi, wśród których skromne domki i wytworne wille zapraszają do odpoczynku; w okolicy wodospady, groty skalne, wysoki szczyt Winterberg, urocze górskie łąki i doliny - to wszystko wyzyskane, jako wartościowe miejsca turystyczne.

Za Schandau zatacza Łaba gwałtowny łuk, opływając zdala bielejącą wyniosłość Liliensteinu. W prostopadłych ścianach tego stoliwa górskiego wybito na rozkaz Fryderyka Augusta Mocnego setki schodów, na szczycie zaś ustawiono obelisk, na którym napis łaciński całemu światu głosi, iż <<król i elektor saski, Fryderyk August, pierwszy wdarł się na te strome ściany skalne z taką samą odwagą, z jaką kierował swym losem. My, Polacy podziwialiśmy nieraz tę odwagę królewską podczas strzelania psów z okien zamku królewskiego, łamania podków lub knucia planów rozbioru Polski, gdy mu Karol dobrze na pięty saskie nastąpił. Lecz dla Sasów jest on <<Wielkim>>.

Koło małego miasteczka Königstein mijamy potężną twierdzę na wyniosłem wzgórzu, wzniesiona na miejscu, gdzie już słowiańscy Serbowie łużyccy mieli swe schronienia w kamiennych grotach. Dziś Königstein odgrywa rolę lwowskich Brygidek.

Okolica, przez którą płyniemy, staje się malowniczą, skały przybierają coraz bardziej fantastyczne kształty i za małą stacyjką Rathen wpływamy w <<perłę saskiej Szwajcarji>> w grupę skał, zwaną <<Bastei>>.

Zaopatrzeni w te cuda natury, siedzimy cicho i nawet o aparatach fotograficznych zapominamy. Teraz dopiero towarzysze moi przestają żałować, iż dzień cały nie <<kręcimy>>, i przyznają naszym doradcom z Litomierzyc słuszność.

Niedaleko już było do Pirny, celu naszej podróży. Mijamy małą stacyjkę Wehlen, która dla turysty z północy stanowi główną bramę wchodową do saskiej Szwajcarji, nasze oko bawią jeszcze oryginalne żółte skalice piaskowcowe, góry zniżają się coraz bardziej, a przed nami otwiera się szeroka dolina. Zdala majaczeją potężne łuki mostu i gęsto zabudowane brzegi Łaby - to Pirna.

Zrywamy się z ław, pakujemy nasze manatki do plecaków, zarzucamy je na grzbiety, a ująwszy nasze żelazne koniki za rączki, czekamy wraz z tłumem podróżnych na przybicie do brzegu. Nareszcie małe szarpnięcie, przyjacielskie <<oparcie się>> wraz z rowerem na swym sąsiedzie czy sąsiadce i za chwilę stopy nasze dotknęły ziemi saskiej, która nas obdarzyła swymi Augustami.

W Pirnie mała narada: czy jechać dalej, gdyż do Drezna mamy zaledwie 38 km, czy też już tu zostać. Najpierw jednak trzeba było głód zaspokoić. Wstępujemy do pierwszej, napotkanej na naszej drodze kawiarni i tu każemy podać sobie mleko i kawę.

Tymczasem niebo ułatwiło nam naszą naradę. Nad miastem przeleciała tak gwałtowna ulewa, iż o jeździe dalszej nie było mowy.

- Zaczyna się - mruczy pod nosem Oleksów - to, co tamtego roku; prało nas z Linzu aż do jeziora Bodeńskiego, a gumy z kół trzeba było wykręcać.

- Zobaczymy jutro - uspokajam mych stroskanych towarzyszy - dziś już tu spać musimy.

Po zaspokojeniu głodu siadamy na koła i kręcimy się po mieście, szukając taniego hotelu. Jest wreszcie jakiś <<Forsthaus>> za 80 fen. od osoby. Dostajemy dwa pokoje na pierwszem piętrze; rowery wynosimy ze sobą mimo protestu gospodarza, który oburzył się, gdyśmy wyrazili obawę kradzieży naszych kół, nie opierał się jednak wkońcu tylko ze względu na <<fremde Gäste>>.

Po zagospodarowaniu się wychodzimy na miasto. Schludne i bogate, o 20.000 mieszkańcach, miasto przemysłowe, znane z handlu doskonałym kamieniem piaskowym, cenionym materjałem rzeźbiarskim. Nad szarość domów miejskich wystrzela zielony dach kościoła, a ponad miastem dominuje wzgórze Sonnestein ze swym zamkiem, z którego terasy roztacza się piękny widok na zieloną, łagodnie sfalowaną okolicę Pirny, na wioski, wille i zameczki - hen wdal - aż do stolicy Saksonji, do Drezna.

Dobry już mrok zapadł - gdy po zwiedzeniu miasta i zakupach żywności wróciliśmy do <<Forsthausu>>. Zaczęło się gotowanie jaj, herbaty, smarowanie chleba i bułek marmeladami rozmaitego rodzaju i równoczesne pisanie pamiętnika i studjowanie dalszej drogi.

- Chwała Bogu - już niema żadnej po drodze jazdy okrętem, musimy jechać na kółkach - mówi uradowany Oleksów.

- Aż do Renu - odpowiadam - tam wam nie daruję i z Moguncji do Kolonji musimy Renem jechać.

- Aha, <<Loreleifelsen>>, ja za te Lorelei, to <<cwajera>> dostałem z niemieckiego - skarży się Rzędowski.

- No - to teraz zobaczysz i poprawisz sobie po wakacjach - docina mu Schneider. Tak gwarząc, wypijając moc mleka i herbat, zajadając chlebem, kładliśmy się do łóżek i wkrótce młode, zdrowe oddechy świadczyły o naszem istnieniu w Pirnie.


Zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999     13.10.99 12:13