[...]
Na rogu alei Changan i ulicy Wangujing natknąłem się na ciżbę
ludzką. Żeby cokolwiek zobaczyć, musiałem wspiąć się na słupek
drogowy, oddzielający pasy ruchu. Protestujących było
niewielu. Poruszali się na rowerach i gdyby nie transparenty i
dłonie wznoszone w geście zwycięstwa, mogliby być nawet wzięci
za jakąś wycieczkę szkolną.
Zainteresowanie, jakie
towarzyszyło ich przejazdowi, było według mojej oceny
niewspółmierne do skali protestu. Wśród widzów wyczuwało się
sympatię, a nawet entuzjazm. Byli nimi głównie pracownicy
okolicznych zakładów, kończący właśnie pracę. Nie spieszyli
się do domów. Uważnie śledzili rozwój sytuacji. Kierowcy
czekali karnie w bocznych uliczkach, odstępując pola
demonstrantom. Kolejne spotykane przeze mnie grupy także
wykorzystywały rowery. Okazało się, że rower trwale wpisał się
w klimat chińskiej ulicy, także w okresie niepokojów. Zdałem
sobie sprawę, że przemarsz kolumny studentów z uniwersytetu na
Tiananmen musi zająć kilka godzin. Rowerowe kolumny natomiast
mogą w krótszym czasie pojawić się w kilku punktach rniasta,
wywołując większy oddźwięk społeczny. Pekin jest miastem
wprost wymarzonym do ruchu rowerowego. Gładki jak stół, nie
stawia przed rowerzystą żadnych wymagań. Niepotrzebne tu ani
przerzutki, ani szerokie koła. W konfrontacji z autobusem,
samochodem czy pieszym zawsze wygrywa, niezależnie od tego, co
pokazują uliczne światła czy policjant kierujący ruchem.
Następnego dnia demonstracje nasiliły się. Przybrały wręcz
formę zbiorowego rajdu kolarskiego. Studenci pokonywali duże
odległości, przedstawiając swe postulaty: w rządowej agencji
prasowej, w siedzibie radia, telewizji, w wydziałach komitetu
partii. Domagali się rzetelnych relacji z ich protestu oraz
gruntownej reformy prasy. Czuli poparcie środowiska
dziennikarskiego. Oczekiwali natychmiast odpowiedzi, ale
ponownie na próżno.
[...]
Manifestacje są coraz potężniejsze. Przekonuję się
o tym na własnej skórze. Następnego dnia chcę się
dostać na pocztę w zachodniej części alei Changan.
Z perspektywy czasu wiem, że ten pomysł
nie należał do najroztropniejszych. Aleją nie kursują
ani autobusy, ani trolejbusy, wypożyczam więc
rower. Im bliżej placu, tym wolniej poruszam się
w rowerowej kawalkadzie. Udaje mi się jeszcze
jakimś cudem poprowadzić rower kilkadziesiąt
metrów, ale na wysokości budynków rządowych
w zachodniej części placu staję w gigantycznym
ludzkim mrowiu. Tu krzyżują się nitki wędrujących
w kierunkach wschód-zachód i północ-południe.
Przeważają jednak manifestujący, dlatego ruch
całkowicie zamiera.
Zajmuję ze swoim rowerem zaledwie centymetry
kwadratowe powierzchni placu, nie mogąc ani
przesunąć się do przodu, ani zawrócić. Ściśnięty i
unieruchomiony przez blisko trzy godziny
przysłuchuję się hasłom walki o demokrację,
wykrzykiwanym w najprzeróżniejszych dialektach
języka chińskiego. Zupełnie czytelne pozostają dla
mnie jedynie obrazkowe transparenty porównujące
rządzących do zwierząt hodowlanych. Nie wyglądam
chyba w tym tłumie najlepiej, gdyż co chwila ktoś
mnie zaczepia, krzycząc: Hello! How are you?
Wieczorem coś się poruszyło. Najpierw powoli, później coraz szybciej, masa ludzka zaczęła unosić mnie w stronę parku Beihai. Na wybór kierunku nie miałem oczywiście żadnego wpływu. Dopiero za Zakazanym Miastem, czyli po jakichś dwóch kilometrach, mogłem jakoś oprzeć się temu prądowi i ponownie wsiąść na rower. Wracając, okrążyłem Tiananmen. O dotarciu do poczty nie było już mowy. Całe śródmieście było zablokowane. Nawet wiadukty i przejścia nadziemne zajęły tłumy obserwatorów. Na ulicach dochodzących do placu co chwila mijam rowerowe kompanie medyczne. Składają się z kilku studentek-pielęgniarek oraz jednego studenta-lekarza. Wyposażeni w wielkie torby z czerwonym krzyżem podążają w kierunku placu.
Tajemnicę tego dnia wyjaśnia mi angielskojęzyczna stacja radiowa z Hongkongu. Liczba głodujących na placu wzrosła do trzech tysięcy, a Tiananmen zgromadził tego popołudnia milion protestujących. [...]
Relacja polskiego lekarza, Mirosława Kowalskiego,
który znalazł się w Pekinie tuż przed masakrą
na placu Niebiańskiego Spokoju.
Krzysztof Łoziński: Nie trzeba obawiać się ofiar.
Magazyn Gazety Wyborczej nr 23 (327), 10 czerwca 1999 r.,
ss. 34-39.
![]() |
Zdjęcia copyright © by Jonthon Annels, BE&W, J. Langevin/Sygma/Free Tekst copyright © 1999 by Gazeta Wyborcza Zeskanował i zoceerował Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999 |
11.10.99 15:02 |