Przygody Spike Bike'a - część II

Biała półciężarówka, widoczna we wstecznym lusterku mojego kasku, zbliżała się złowieszczo. Jej prędkość oraz wyraz twarzy dwóch siedzących w środku mężczyzn nie pozostawiały cienia wątpliwości, co do ich zamiarów. Gdy tylko podjechali bliżej, zobaczyłem, co im chodziło po głowach. Pasażer wystawiał przez okno ponad metrowej długości gazrurę, zamierzając najwidoczniej potrenować polo czaszką niżej podpisanego. Taka sytuacja wymagała - jak zwykle - reakcji szybkiej reakcji i idealnie zgranej w czasie. Odbiłem na prawo, ciężarówka tak samo, w ostatniej chwili jednak, zamiast zjechać z drogi, przechyliłem się ostro w lewo, przemknąłem przed samą maską i zatrzymałem się kontrolowanym poślizgiem w trawie. Kierowca zareagował tak, jak się spodziewałem - szarpnął kierownicę w lewo, wciąż zdecydowany skasować mnie z pomocą swego kumpla, lecz gdy depnął po hamulcach, by uniknąć zderzenia ze słupkiem na poboczu, był już stracony. Samochód wpadł w gwałtowny poślizg, przewrócił się na bok i sunąc tak zatrzymał się jakieś 30 metrów dalej. Podźwignąwszy rower, podjechałem do wraku i przez rozbitą tylną szybę wrzuciłem do środka granat, po czym szybko odjechałem. Wybuch był bardzo widowiskowy; prawdopodobnie od granatu eksplodowała też butla z gazem.

To mnie jednak nie zadowoliło. Ten był dziś już trzeci, a jeździłem ledwie od paru godzin. Jakby czarny obłok z płonącej ciężarówki rzucił cień na mój dobry humor. Kiedy to się skończy? "Spike, mój chłopcze" - powiedziałem sobie - "potrzebujesz urlopu". Pojechałem do domu, spakowałem trochę rzeczy i wsiadłem w najbliższy samolot do Calgary.

Tak czy inaczej, miałem tam kupić parę kompletów Dura-Ace'a. Kanada nie miała Ustawy o Rowerach ani obostrzeń w handlu z Japonią - nie tak jak w Stanach, lub raczej w tym, co z nich zostało - więc z radością wyczekiwałem chwili, kiedy dotrę do mojego letniego domku, a także kilku następnych dni rowerowania po górach bez potrzeby targania ze sobą całego arsenału. Po kilku godzinach darcia w górę i w dół po górskich szlakach znalazłem się na drodze prowadzącej w dół do miasteczka - akurat dojrzewałem do zjedzenia śniadania. Nagle usłyszałem za sobą warkot - niemożliwy do pomylenia z niczym innym odgłos terenowych opon. Obejrzawszy się, zobaczyłem Jeepa Cherokee, na wysokim podwoziu, podążającego za mną krętą, żwirową drogą. "Nie ma się czym przejmować" - pomyślałem - "to w końcu Alberta", ale mimo wszystko, wiedziony instynktem, miałem na niego oko. Gdy tylko przybliżył się dostatecznie, bym mógł rozpoznać rejestrację z Illinois, ruszyłem do akcji, wybierając sobie za cel grupę skałek na poboczu. Jeep minął mnie o włos, a kamień, za którym się schowałem, pozostawił solidne rysy na jego burcie.

W samochodzie było dwóch mężczyzn, Amerykanów. Mój pech. Cholerni turyści, do tego pijani. Nie zatrzymali się nawet, by sprawdzić, co się stało, tylko rzucili w moją stronę niedopałkami i puszkami po piwie, po czym pomknęli dalej drogą. Nie miałem ze sobą nawet głupiej petardy, więc stałem tam bezradny i sfrustrowany, trzęsąc się z wściekłości.

Wkrótce jednak zacząłem na powrót trzeźwo myśleć. W miasteczku u podnóża góry nie było motelu, tylko kilka restauracji i spożywczak, więc mogli się zatrzymać najwyżej na jednym czy dwóch campingach u góry, a zatem niedługo zapewne wrócą. Poczyniłem pewne przygotowania niżej na drodze i pospieszyłem z powrotem do miejsca, w którym się spotkaliśmy. Nie minęło 45 minut, gdy niebieski Cherokee pojawił się znowu, z rykiem silnika podjeżdżając pod górę, najwyraźniej wyładowany żarciem i piwem na następny dzień wybryków. Zważyłem w ręku torbę ze śmieciami, którymi mnie byli obrzucili, i zaczaiłem się za skałą. Gdy mnie mijali, cisnąłem workiem w kierowcę, z okrzykiem: "Hej sk****, to chyba wasze!". Oberwał w czerep.

Zgodnie z moimi oczekiwaniami facet nadepnął na hamulec i, zatrzymawszy się z poślizgiem, zaczął nawracać Jeepa na wąskiej górskiej drodze. Zanim mu się to udało, byłem już jakieś 200 metrów przed nim - wszystko, czego było mi trzeba. Uciekając starą drogą pożarową, z której wcześniej usunąłem szlaban, miałem go cały czas na widoku i pilnowałem, by mnie nie zgubił. Trakt był wyboisty, ledwie obaj byliśmy w stanie kierować, a miało być jeszcze gorzej - dla nich. Dostrzegłem, że się zbliżają, a trzęsło nimi tak, że o mało nie powypadali z siedzeń. Bardzo dobrze, debile, patrzcie na mnie, zamiast na drogę. Jeszcze kawałeczek... Za szczytem niskiego, ale stromego wzniesienia, rozpościerała się rozpadlina, szeroka na jakieś trzy metry, głęboka na około dziesięć. Mostek nad nią dawno się zawalił, ale ja uprzednio położyłem tam deskę. Śmignąłem po niej w chwili, gdy Jeep prawie najeżdżał mi na tylne koło. Gdy tylko przechylił się przez krawędź, deska strzeliła jak drzazga, a Jeep zwalił się na dno wąwozu.

Po chwili wyjrzałem zza krawędzi. Jedynym dźwiękiem dobiegającym z dołu był szum strumyka, który teraz, przetykany czerwonymi strużkami, zabierał puszki po piwie i inne drobne śmiecie. Jak brzydko tak zanieczyszczać dziewiczą przyrodę! Zanim udam się z powrotem do Chicago zawiadomię - anonimowo - odpowiednie służby o tym bałaganie, a tymczasem mam jeszcze kilka dni, aby się wyluzować, pooddychać czystym górskim powietrzem i jeszcze trochę pojeździć. Jednakże, po dzisiejszych wydarzeniach, będę woził w sakwie mojego Browninga kaliber 9 mm - na wypadek, gdybym natknął się na jakieś nieprzyjazne stworzenia, na przykład niedźwiedzie. Albo kolejni turyści ze Stanów.

Bob Fishell


Poprzedni odcinek

Kompletne przygody Spike'a można znaleźć w oryginale na serwerze FTP Draco.


Copyright © 1989 by Robert Fishell (fish@ihlpa.att.com)
Tłumaczenie copyright © 1999 by Marcin "dome" Dąbrowski (dome@pepperoni.fm.pl)
Konsultacja naukowa: magister informatyki i cyklistyki stosowanej Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) ;-))
    10.06.2001 18:25