Przygody Spike Bike'a - część I

Jest rok 1998. Rząd USA jest marionetką w rękach konsorcjum, składającego się z dwudziestu wielkich korporacji. Władze stanowe i lokalne zostały przejęte przez kompanie budowlane, stawiające sobie za cel zamienienie Ameryki w jedno wielkie przedmieście z dzielnicami, osiedlami mieszkaniowymi, centrami handlowymi i kompleksami biurowymi.

Rowery są niemalże zdelegalizowane. Ustawa o Rowerach z roku 1992 zabrania wydawania pieniędzy podatników na budowę dróg i ścieżek rowerowych, oraz zawiera klauzulę stwierdzającą, że "wszystkie osoby poruszające się na rowerach po drogach publicznych robią to wyłącznie na własną odpowiedzialność". Prawo to wydano z myślą o zatamowaniu fali importu japońskich rowerów, zanim całkowicie zaprzestano handlu z zagranicą w roku 1994.

Następstwa tejże ustawy są jednak dużo poważniejsze. Gdy rowerzysta zostanie ranny lub zginie w kolizji ze zmotoryzowanym użytkownikiem drogi, ten drugi nie będzie sądzony, ani nawet pozywany. Sezon polowań na cyklistów trwa. Jeden człowiek stawia zdecydowany opór...

Wzdłuż starej trasy nr 126, jak okiem sięgnąć, rozciągała się chmura kurzu. Z mojego punktu obserwacyjnego za starą stodołą obserwowałem ponury kondukt. Trzeci raz w ciągu niespełna minuty drogą przetoczyła się olbrzymia wywrotka, plując gryzącym, czarnym dymem i podnosząc tumany brązowego pyłu, który opadał na wszystko wokół.

Także i na mnie. Nazywam się Spike Bike. I nienawidzę samochodów.

Załatwienie tira z naczepą nie jest proste. Czasami udaje się wrzucić granat do kabiny, ale jeśli odbije się i wróci, koniec z tobą. Można też spróbować przestrzelić wszystkie opony po jednej stronie ciągnika, wtedy cały wehikuł złoży się i stanie w poprzek drogi, ale potrzeba na to co najmniej pół magazynka i do tego w połowie przypadków nie udaje się trafić wszystkich opon. Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy: pistolet maszynowy MAC-10 i kilka granatów to stanowczo za mało przeciwko tym blaszanym monstrom.

W wyniku mojego cotygodniowego nalotu na stary arsenał w Joliet otrzymałem to, czego mi było trzeba: bazookę i kilka skrzynek rakiet ppanc. Wojskowe półgłówki stojące na warcie jak zwykle niczego nie zauważyły. Wszystkie dojścia do arsenału są całkiem nieźle strzeżone, lecz nikt nie spodziewa się, że gość na rowerze górskim podkradnie się od strony rzeki. Zdobyczną wyrzutnię przewiesiłem przez ramię, do sakw i plecaka napchałem tyle rakiet, ile się dało, i wyślizgnąłem się niezauważony.

W garażu zająłem się przerabianiem bazooki i paru starych rur Reynoldsa w "bikezookę". Po skończonej robocie wyglądało to całkiem jak normalny rower z grubą ramą, tyle że zwyczajne Kleiny i Cannondale nie umożliwiają ostrzeliwania się rakietami przeciwczołgowymi z przodu i z tyłu. Rower prowadziło się trochę dziwnie, ale przecież nie zamierzałem na nim startować w zawodach.

Musiałem przejechać kilka mil drogą 126, zanim nadarzyła się okazja go przetestować. W zasięgu wzroku nie było wprawdzie żadnej wywrotki ze żwirem, ale nadarzył się buldożer, wieziony na olbrzymiej odkrytej platformie. Zarówno ciężarówka, jak i jej ładunek były upaprane, obłocone i obdrapane z farby - to wystarczyło, by krew się we mnie wzburzyła. Kierowca chciał mnie zepchnąć do rowu, ale spodziewałem się tego i tuż przed naszym minięciem zrobiłem prosty unik. Facet puścił tylko parę w syrenę, co miało znaczyć "Dorwę cię następnym razem!"

Nie będzie następnego razu. Zaczekałem, aż oddalił się na jakieś 60 metrów i wypuściłem pierwszą rakietę. Zaliczyła czyste trafienie w środek tylnej osi, odrywając koła. Ciężarówka opadła na drogę, zaś uwolniony nagle buldożer wkomponował się elegancko w kabinę kierowcy. Druga rakieta zapaliła zbiornik z paliwem i obydwie maszyny stanęły w płomieniach. Miałem broń!

Pierwsza okazja do zestrzelenia jednego z moich priorytetowych celów nadarzyła się kilka minut później, gdy zauważyłem wywrotkę jadącą kilkaset metrów za mną. Wyglądała na dużą, szpetną i wyładowaną ziemią - jak tłusta świnia idąca na rzeź. Załadowałem rakietę od przodu i przestawiłem mechanizm spustowy tak, aby odpalić ją wstecz. Poczekałem, aż gość podjedzie bliżej, prawie zbyt blisko. Usłyszałem, jak zrzuca bieg, by mieć więcej mocy, gdy się będzie ze mną rozprawiał. Tyle jego. Pocisk trafił w chłodnicę, tuż powyżej zderzaka. Kabina eksplodowała i odleciała od podwozia. Pozbawiony sterowności wrak natychmiast przekręcił się i przekoziołkował, rozsypując cały swój ładunek ziemi, kamieni i gruzu na poboczu. Pozostawiwszy dymiące zgliszcza, ruszyłem dalej.

Wziąłem ze sobą jedynie cztery rakiety na próbę - miałem nadzieję skasować jeszcze jedną ciężarówkę, ale było już po piątej - większość kierowców pojechała do domów. Ostatni pocisk nie zmarnował się jednak: w drodze powrotnej napatoczył się wielki nowy Pontiac w krzykliwym kolorze; wyjechał z jednego spośród wielu placów budowy usytuowanych wzdłuż sto dwudziestej szóstej. Prowadził chyba jakiś brygadzista - żółty kask, cygaro. Zbliżył się z rykiem silnika, chcąc uderzyć mnie bokiem, ale nie zdawał sobie sprawy, z kim zadarł. Zamarkowałem skręt na zewnętrzny pas, potem odbiłem gwałtownie w przeciwnym kierunku i minęliśmy się. Wypuszczając ostatnią rakietę zobaczyłem tylko, jak przez tylną szybę pokazuje mi środkowy palec - nawet nie zrzedła mu mina, nie miał na to czasu, ale założę się, że zobaczył początek wybuchu, zanim jego bryka rozerwała się na metalowe strzępy. Ze względu na opony musiałem przenieść rower przez pobojowisko.

To był długi dzień. Udałem się do domu i położyłem spać wcześnie. Ekipy budowlane zaczynają pracę o świcie.

Bob Fishell


Następny odcinek

Kompletne przygody Spike'a można znaleźć w oryginale na serwerze FTP Draco.


Copyright © 1989 by Robert Fishell (fish@ihlpa.att.com)
Tłumaczenie copyright © 1999 by Marcin "dome" Dąbrowski (dome@pepperoni.fm.pl)
Konsultacja naukowa: mgr Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) ;-))
    10.06.2001 18:24