Ślad koronki na goleni

Artykuł Tomasza Toszy z Magazynu Gazety Wyborczej (3-4 lipca 1998, ss. 24-26).


Przyszłość należy do kolarstwa górskiego. Jazda po szosie jest monotonna: obrót i równomierne łup, łup, łup. Jak disco polo - mówi Marcin Cisoń, biker z Nowego Sącza.

Czterdzieści kilometrów na południe od Krakowa pagórki zamieniają się w góry. Tutaj, w Myślenicach, zaplanowali spotkanie bikerzy (czytaj: bajkerzy). Tak siebie nazywają: od angielskiego bike, czyli rower. Dokładniej mountain bike - rower górski.

Jest ostatni weekend maja, słońce praży od wczesnego ranka. W Beskidach wyschło już błoto. Wokół kłębi się tłum młodych ludzi na rowerach, wszyscy mają kaski na głowach.

- Niezłe gripy, sram ósemka, atak szift? - ktoś rzuca fachową uwagę. Chodzi o moje obrotowe manetki, amerykańskiej firmy SRAM Co., o nazwie 8.0 Attack.

- Aha - potwierdzam. - Wiesz, ile kilometrów będzie miał ten podjazd? - pytam, bo nie lubię podjazdów. Kiedy są długie, męczę się i bolą mnie nogi.

- Podobno siedemnaście. Najpierw do góry tym zboczem - pokazuje z uśmiechem.

- Bez przesady - dziwię się, bo zbocze góry Chełm jest nachylone ponad 45 stopni i z dołu wygląda jak wysoka zielona ściana. Dobrze, że nie wziąłem numeru startowego. Jak odpadnę gdzieś po drodze, nie będzie wstydu (ani śladu).

Dawno temu w Ameryce

W miesięczniku dla kolarzy górskich Bike Board przeczytałem zapowiedź Giant Bike Festival w Myślenicach: W naszym sporcie na pierwszym miejscu zawsze była zabawa. Początkowo właściciele rowerów na grubych oponach bawili się wspólnie podczas zawodów. Obecnie zawody z zabawą nie mają wiele wspólnego, dlatego coraz większą popularnością cieszą się spotkania zwane festiwalami, na cześć pierwszej tego typu imprezy - Fat Tire Festival, którą dawno temu zorganizowano w USA.

Postanowiłem wziąć udział w imprezie, podobnie jak blisko czterystu innych bikerów.

Jak narciarze

Start do wyścigu na górę Chełm - fot. Sławomir Kamiński [GW] (19 KB) Godzina dziesiąta. Starter macha ręką. Naciskam na pedały. Mkniemy, słychać tylko łoskot redukowanych przełożeń.

Po kilkudziesięciu metrach kręcenia jeden po drugim zaczynamy schodzić z siodełek. Łatwo się idzie po miękkiej trawie. Szkoda tylko, że zbocze Chełmu jest wyższe od hotelu Marriott. Jest nawet jedna dziewczyna. Twarda sztuka.

Za godzinę porozmawiam z bikerami na szczycie i okaże się, że większość z nich jest rówieśnikami rowerów górskich. Mają po dwadzieścia kilka lat, urodzili się wtedy, gdy na wzgórzach Marin w Kalifornii kilku młodzieńców ujeżdżało zespawane własnoręcznie rowery do jazdy w terenie.

Kiedy zaczynali podstawówkę, firma Specialized wyprodukowała pierwsze seryjne rowery górskie.

Byli w trzeciej klasie, gdy Japończycy z Shimano wypuścili specjalne przerzutki do górali.

Kiedy kończyli podstawówkę, Zachód już szalał na punkcie rowerów górskich.

Na początku szkoły średniej zobaczyli pierwsze MTB: były to rowery Mustang z Rometu. Przesiedli się na nie ze składaków.

Przed maturą jeździli już na włoskich albo tajwańskich góralach.

Na studiach oszczędzali na markowe, amerykańskie rowery.

Jakiś rok temu kupili pedały zatrzaskowe, spięli się z rowerem niczym narciarz z nartą.

Puchnę i bulgoczę

Chłopak kilka metrów przede mną chłodzi się wodą z bidonu. Spocone dłonie ślizgają się na chwytach kierownicy. Co chwila słychać cichy zgrzyt: ktoś wrzuca niższy bieg.

Ileż można tak podjeżdżać? Pięć kilometrów, sześć? Jakieś dzieci stanęły przy drodze i poganiają: ap!, ap!!, ap!!!

A mnie omdlewa mięsień trójgłowy, spęczniały łydki. I ten ból w krzyżu. - Co ja tutaj robię? - klnę cicho, bo strużka potu znowu zalała mi oczy.

- Witam w klubie - rzuca chłopak na granatowym treku.

Muszę zrobić przerwę. Wlewam w siebie litr wody. Czuję, jak bulgoczę w środku. Widać już murowany kościółek, to siódmy kilometr, czyli prawie połowa drogi. Jakiś blondyn zjeżdża w dół, zrezygnował z zawodów. Na 51 uczestników, którzy wzięli numery startowe, podjazdu nie ukończyło 15 (drugie tyle bikerów pojechało na trasę - jak ja - bez wpisywania się na listę).

Kamienista ścieżka na grzbiecie Chełmu wspina się płytkim jarem. Wlokę się w ogonie, za mną tylko kilku niedobitków.

Marzenie każdego bikera

Na polanie pod schroniskiem Kudłacze piknik. Bikerzy ściągnęli koszulki i legli w trawie. Tu otwiera się szeroka panorama Beskidów. Jest wysoko, prawie kilometr nad poziomem morza.

- Mogę spróbować twojego mozo? - pyta Michał Woźniak z Jasła, student inżynierii lądowej. (Mozo to amortyzator w moim rowerze).

Michał pompuje widelec teleskopowy. I opowiada, dlaczego zaczął podróżować po górach: - Idąc kontempluje się krajobrazy. podczas jazdy twój mózg notuje impresje. Dopiero wtedy masz wrażenie, że coś przeżywasz.

Z czasów harcerskich została mu miłość do gór. Rower pozwala zobaczyć więcej.

Michał co miesiąc musi odłożyć ze stypendium co najmniej 50 złotych. Na nowy łańcuch, klocki hamulcowe, kasetę wielotrybu. Dużo jeździ, a sprzęt się zużywa. Żeby jazda była bezpieczna, trzeba dbać o rower.

- Im lepszej klasy jest rower, tym bardziej można go katować. Ale później, po powrocie z trasy, pieści się go jak dziewczynę - zapewnia Michał.

Rower marzeń każdego bikera wygląda mniej więcej tak: koła - crossmaksy, najlżejsze na świecie, kosztują 2,5 tys. złotych. Tarczowe hamulce drugie tyle. Aluminiowa, amortyzowana rama to ponad 3 tys. złotych. Widelec Rock Shox za 2 tysiące. Reszta: napęd Shimano XTR (sam mechanizm korbowy 1,5 tysiąca, a tylna przerzutka 400 złotych).

Blizny - powód do dumy

- Prawdziwego bikera można rozpoznać po bliznach - opowiada Michał Szczęsny, kolega Michała Woźniaka ze studiów. - Na prawej goleni, na wysokości kości strzałkowej mają dwie, czasem trzy głębokie kilkucentymetrowe szramy. To od zębów mechanizmu korbowego - tłumaczy.

- Na przykład kajakarstwo jest łatwiejsze, wszystko widać z daleka, trudniej skręcić kark - dodaje Szczęsny. - Ale niebezpieczeństwo jest podniecające. Po upadku najpierw sprawdza się, czy nie stała się krzywda rowerowi, dopiero później ogląda się siebie. A blizny są powodem dumy. Kto jest miękki, ten ich nie ma.

Michała odstręczały podwórkowe gry zespołowe: - Kiedy się kopie piłkę, najwięcej racji ma ten, który najgłośniej krzyczy. A na rowerze jesteś sam ze swoimi słabościami, ze swoją siłą. W pewnym momencie zaczynasz odczuwać przyjemność z pokonywania przestrzeni. Sto, sto pięćdziesiąt kilometrów. Póki masz siłę w nogach, żeby wrócić do domu.

Zjazd bez opony

Zjazd - fot. Sławomir Kamiński [GW] (13 KB) Godzina szesnasta - zawody w zjeździe. Na łączce obok trasy zjazdu z Chełmu leżą dziesiątki rowerów. Chłopcy w obcisłych koszulkach oglądają śmigające zjazdowe bolidy. Co chwila któryś z jeźdźców wywraca się i ryje w trawie. Ktoś rozbił kask, komuś łańcuch zmielił przerzutkę. Ale podnoszą się szybko. I dalej w dół.

Nagle z daleka słychać metaliczny łomot. Kiedy kolarz wyskakuje z lasu, bikerzy zrywają się na nogi i zaczynają bić brawo.

- On jedzie bez opony! - ktoś głośno krzyczy.

- Zaraz za startem strzeliła mi guma - opowiada Marcin Cisoń, maturzysta z Nowego Sącza, który zakłada nowe koło. - Zatrzymałem się i zerwałem oponę, bo przeszkadzała. A zależało mi, żeby ukończyć zjazd.

Późnym wieczorem Marcin zdobył trzecie miejsce w slalomie równoległym: konkurencja polega na tym, że dwóch kolarzy ściga się z wysokiej góry, jadąc obok siebie między tyczkami.

- Jazda po szosie jest monotonna. Obrót i równomierne: łup, łup, łup. Jak disco polo - mówi Marcin odprężony po zawodach. - W górach rytm zmienia się co kilka metrów. Raz jedziesz szutrówką, za chwilę przedzierasz się przez błoto. Potem stromy podjazd, hopka, lecisz, i w dół. To najpiękniejsza muzyka.


Znalazł Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Copyright © 1998 by Gazeta Wyborcza
Foto: Sławomir Kamiński
    12.10.99 15:43