Rozmowa z Markiem Safjanem

Rozmowa Małgorzaty Subotić z Markiem Safjanem (Rzeczpospolita, 19 listopada 1998 r.).

Nie smaruje i też jedzie

Rzeczpospolita Online (3 KB)
Profesor prawa, członek Komitetu Helsińskiego. Był prorektorem Uniwersytetu Warszawskiego. Od jesieni ubiegłego roku sędzia Trybunału Konstytucyjnego. W styczniu 1998 roku prezydent wręczył mu nominację na prezesa Trybunału. Profesor Safjan wspomina: - Aleksander Kwaśniewski zapytał mnie wtedy, czy lubię jeździć na rowerze. Odpowiedziałem, że uwielbiam. Wydawało mi się, że prezydent bardzo się zaniepokoił, bo powiedział: "Niech pan tylko nie przyjeżdża do mnie na rowerze, bo już mam ministra (w rządzie Jerzego Buzka - przyp red.), który to robi".

Jaki był pana pierwszy rower?

- Utkwił mi w pamięci jego niezwykły ciężar. Musiałem go znosić i - przede wszystkim - wnosić na czwarte piętro, bo winda była bardzo mała. Ten ciężar czuję do dzisiaj. Ale jeździłem na rowerach zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Mieszkałem w dzieciństwie na Krakowskim Przedmieściu. Moim obszarem "eksploracji rowerowej" był ówczesny plac Zwycięstwa, teraz plac Piłsudskiego. Wtedy wyglądał tak: zniszczony pałac Kronnenberga, ruiny pałacu Saskiego, budowany właśnie Teatr Wielki z baraczkami, Teatr Żydowski. Było to miejsce wyjątkowo brzydkie.

Wtedy, to znaczy kiedy?

- W latach pięćdziesiątych.

A jak ta topografia dawnej Warszawy ma się do roweru?

- Ma się bardzo, ponieważ na placu Piłsudskiego uczyłem się jeździć. Pamiętam, że moje ówczesne umiejętności pozwalały na przebycie takiej trasy: od linii startowej na wysokości Teatru Żydowskiego do owych baraczków po drugiej stronie placu. Do dzisiaj, gdy przemierzam plac Piłsudskiego, mam przed oczami taki obrazek: moja mama biegnie za moim rowerem, próbując mnie zatrzymać.

Dlaczego usiłowała pana zatrzymać?

- Bo wiedziała, że nie potrafię hamować. Sam z siebie zatrzymywałem się na baraczkach, o których wspomniałem.

A kiedy nauczył się pan hamować?

- Niestety, byłem niezdolnym uczniem, więc trwało to bardzo długo. Przynajmniej ze dwa, trzy miesiące.

Ma pan do tego placu sentyment?

- A mam, bo z placem Piłsudskiego wiąże się także inna historia. Moja żona mieszkała naprzeciwko pomnika Mickiewicza, w domu przy kawiarni "Telimena". Ponieważ jest dokładnie z tego samego pokolenia co ja, też się uczyła jeździć na rowerze na tym placu.

I spotkaliście się?

- To bardzo śmieszna historia. Po latach opowiadaliśmy sobie, jak uczyliśmy się jeździć na rowerze. Pamiętałem, że kiedyś, nie mogąc zahamować, wpadłem na dziewczynkę, która jechała na swoim rowerze. Potwornie ją potłukłem. Moja żona z kolei pamięta, że jakiś chłopak brutalnie wpadł na nią. Być może to było pierwsze nasze zderzenie w życiu?

A może po prostu wielu chłopców potrącało na placu Piłsudskiego wiele dziewczynek?

- Być może. Ale potem na pewno mijaliśmy się z psami.

Kiedy i gdzie?

- To było na skwerku koło hotelu "Bristol". Moja rodzina miała psa, i jej również. Wychodziliśmy w to samo miejsce wyprowadzać nasze czworonogi. Ale nie znaliśmy się do momentu rozpoczęcia studiów. Wtedy zidentyfikowałem ją jako osobę chodzącą z psem. Ona mnie też.

Gdy wynaleziono rower, fizycy udowadniali, że człowiek "nie ma prawa" na czymś takim jeździć. Coś pan o tym słyszał?

- Oczywiście, że słyszałem. I uważam, że przynajmniej na początku ta hipoteza była całkowicie poprawna. Pamiętajmy, że pierwsze rowery były bardziej skomplikowane. Miały bardzo duże koło z tyłu, maleńkie na przodzie i siodełko strasznie wysoko. Gdy dzisiaj ogląda się na zdjęciach te stare bicykletty sunące po Polach Elizejskich, a na nich panów w cylindrach, budzi się podziw, że ci ludzie byli w stanie w ogóle się na tym utrzymać.

Na starych rycinach widać także siedzące na bicyklettach damy w wielkich kapeluszach...

- ...i w długich, koronkowych sukniach. Żeby zobaczyć podobny obrazek, nie trzeba oglądać starych rycin. Moja żona uwielbia długie suknie. I nawet, gdy wybiera się na rower, taką suknię zakłada. Przynajmniej stylem suknia jest dostosowana do jej roweru. Chyba najbardziej anachronicznego, jaki można sobie wyobrazić.

To jaki jest ten rower?

- Jest to rower zbudowany według holenderskiego modelu z 1935 roku. Obecnie jest on produkowany w Indiach. Kupiliśmy go na jakimś targu. Ma bardzo duże koła, doskonale resorowane siodełko i jest zupełnie nieskomplikowany. Składa się tylko z kół, łańcucha, ramy, kierownicy i siodełka. Nie ma żadnych elementów dodatkowych, takich jak hamulec ręczny, światełka; o przerzutkach, których moja żona zresztą nienawidzi, w ogóle nie ma co mówić. Pamiętam, że gdy już mieszkaliśmy w Międzylesiu, wybraliśmy się kiedyś z żoną na sobotnią przejażdżkę. W pewnym momencie ta długa suknia wkręciła się w łańcuch.

Co było do przewidzenia...

- Dla mnie tak, ale niekoniecznie dla niej. A ja nie mam nigdy przy sobie żadnych narzędzi, mój rower zresztą nawet nie ma na nie miejsca. Stajemy przy krawężniku. Próbuję jej pomóc, zaczynam obracać pedałem i... ściągam z niej sukienkę. Żona "uwiązana" do roweru zostaje w bieliźnie na krawężniku dość ruchliwej ulicy. Postanawiam wrócić do domu po jakieś narzędzia, choćby śrubokręt. Wracam po kwadransie, ale sytuacja jest już opanowana. Podczas mojej nieobecności z domu naprzeciwko pospieszył na ratunek jakiś pan. W trzy minuty rozebrał rower i wybawił z opresji moją rozebraną żonę. Ja na nic się nie przydałem.

A nie wpadł pan na pomysł, aby zdjąć z siebie koszulę, przykryć nią żonę i dopiero wyruszyć po narzędzia?

- Byłem tak przerażony, że straciłem głowę. Ale i tak mieliśmy szczęście, bo Międzylesie jest jednak kameralne. Sądziliśmy, że możemy sobie tam pozwolić na spacery w niedbałym stroju i jazdę na rowerze na luzie. Ale kiedyś, w okolicach bagnistego stawku w środku lasu, nagle zza drzew wychodzi grupka młodych ludzi, którzy witają mnie: "Dzień dobry, panie rektorze". To zdarzenie zakłóciło mój spokój. Nie pozwalam sobie już na pełny luz, założenie dziurawych spodni i marynarki.

A ma pan takowe?

- Oczywiście, i dziurawe, i pocerowane.

Kiedyś wystarczyło mieć po prostu samochód. Teraz człowiek dbający o swoją pozycję musi mieć samochód odpowiedniej marki. Czy tak samo jest z rowerem?

- Chyba tak jest, chociaż nie w moim przypadku. Nie ukrywam, że kiedy jeździłem przez parę lat małym fiacikiem, marzyło mi się przesiąść do dużego samochodu. Był to przedmiot mojego pożądania. Pamiętam swój zachwyt, gdy udało mi się przesiąść do starego, dużego fiata. To był przełom w funkcjonowaniu naszej rodziny. A potem już stale dążyłem do utrzymania odpowiedniego standardu samochodu. Zapewne kieruje mną banalny snobizm. Ale zupełnie inne podejście mam do roweru.

Profesor Safjan na składaku - fot. Jakub Ostałowski (13 KB) To jakim rowerem pan jeździ?

- Dramatycznie złym. Jest to stary "Jubilat", składak.

Pewnie w kolorze pomarańczowym?

- Skąd pani wie? Dostałem go na urodziny od swojej mamy w połowie lat siedemdziesiątych. Ma więc prawie ćwierć wieku. Do mojego "Jubilata" jestem tak przyzwyczajony, że nie wyobrażam sobie, bym mógł jeździć na czymś innym. Jedyną rzeczą, którą ciągle zmieniałem w tym rowerze, były siodełka. Miałem ogromne pretensje do producenta "Jubilata", bo każde nowe siodełko po mniej więcej dwóch tygodniach jazdy zaczynało się straszliwie huśtać. W końcu od przygodnych sprzedawców na ulicy Nowowiejskiej w Warszawie... Pani zna to miejsce?

A czemu mam znać? Czy jest "kultowe"?

- Jeśli chodzi o części do rowerów, to tak. Tam właśnie udało mi się kupić włoskie siodełko - wygodne, idealnie pasujące, trwałe. Od tego czasu skończyły się moje kłopoty z "Jubilatem". Zmieniam już tylko dętki. Mamy sympatycznego sąsiada, który raz na pół roku przychodzi do nas i remontuje nam rowery. I jeździmy na tych naszych gratach bez żadnych problemów.

To snobizm czy sentyment?

- Sentyment. Chociaż, gdy byłem dłużej w Kanadzie, chyba w roku 1988, wśród kanadyjskich yuppie były niezwykle modne rozwalające się łady. Zwykli Kanadyjczycy jeździli bardzo dobrymi samochodami, ale jeśli ktoś należał do elity, jechał starą ładą. Wiadomo było, że należy do czołówki młodych gniewnych.

To jeszcze wyrafinowanie, czy już perwersja?

- Chyba to drugie. Bo to aż cud, że te łady zostały dopuszczone do ruchu. Ale wracając do Polski - ja po prostu lubię swój rower. On się sympatycznie trzęsie na tych mazowieckich piaskach, w lasku koło naszego domu. A poza tym nie ma za bardzo w nim co się psuć. Moja obsługa ogranicza się do pompowania i wymiany dętki.

Dętkę potrafi pan wymienić?

- Z prawdziwą satysfakcją stwierdzam, że potrafię. Ale już niewiele więcej.

Nie smarował pan nigdy łańcuchów w rowerze?

- Nigdy. Uważam, że to wszystko są mity.

Nie trzeba w ogóle smarować?

- W ogóle! Łańcucha mojego roweru od dwudziestu paru lat nikt nie smarował.

Zaprzyjaźniony sąsiad też tego nie robi?

- On nie lubi smarowania; wymienia tylko rzeczy mechaniczne. Te wszystkie smarowania, pucowania to są przesądy, przybierające czasami postać sposobu bycia. Mam znajomego, który jeździ na rowerze z początku lat pięćdziesiątych, na takiej kolarce, do której jest szalenie przywiązany. Trzyma ją w salonie swojego mieszkania. Tam, na eksponowanym miejscu, wisi rower. On ten rower w każdy weekend pieści, czyści, smaruje, wymienia poszczególne części. I ze dwa razy do roku uroczyście udaje się na wycieczki. A ten jego rower, który ma tyle lat, co ja, jeździ świetnie. Ja do roweru mam zupełnie inny stosunek, właściwie abnegacji. Mój rower wygląda, jakby był wyjęty ze śmietnika. Ale przestałem mieć kompleksy z tego powodu po kilkumiesięcznym pobycie w Leuven.

Dlaczego pobyt w Leuven tak na pana wpłynął?

- To jest flamandzkie miasto uniwersyteckie, w którym panuje szaleństwo rowerowe. Wszyscy bez wyjątku nimi jeżdżą. Jest tam cudowne stare miasto, po którym nawet nie wypada jeździć inaczej niż rowerem.

Ale jak to się ma do wyzbycia się kompleksów?

- Zauważyłem, że tam nikt nie jeździ nowym rowerem. Po prostu nie wypada. Wszyscy jeżdżą na koszmarach, gorszych chyba niż mój "Jubilat". Zdziwiło mnie też bardzo, gdy zorientowałem się, że wszyscy te rowery sobie nawzajem kradli, a potem porzucali. Można powiedzieć, że jest w tym mieście jakaś wspólna, podlegająca wymianie między rowerzystami, pula rowerów. Spędziłem w Leuven kilka miesięcy w absolutnym komforcie. Gdy wróciłem do kraju, przeżyłem szok. W Leuven wycieczki po laskach wyglądają zupełnie inaczej.

Ziemia, po której się jeździ, jest inna?

- Nie, ale u nas spotykam po drodze tony śmieci wyprodukowanych i wyrzucanych przez ludzi. To jest coś niesamowitego. Dosłownie sto metrów za tymi dzikimi śmietniskami są wspaniałe ogródki, doskonale utrzymane chodniczki i kompletna obojętność na to, co się dzieje parę metrów dalej. Mam zresztą obsesję śmieci. Od czasu do czasu jeżdżę do lasu i je zbieram.

Od czasu do czasu jeździ pan rowerem bagażowym?

- To czynność z gatunku prac Syzyfa. Wiadomo, że za tydzień wszystko wróci do stanu poprzedniego. Oczyszczam więc, egoistycznie, przede wszystkim szlak, którym jeżdżę rowerem. Pamiętam, że gdy zebrałem sporo worków ze śmieciami, a nikt ich długo nie zabierał, zamówiłem samochód, aby je wywiózł. To była dość kosztowna procedura.

Ustalmy teraz, czy zbieranie śmieci jest dla pana przyjemnością?

- Jest. Ale nie mogę się z tym naszym śmieceniem pogodzić. Chciałbym, aby u nas było tak jak w Leuven.

Czy zdarzyło się, że ktoś chciał się skusić na pana rower?

- Mój rower nie jest przedmiotem pożądania. Próbowano okraść mojego syna, który ma rower górski. Usiłowałem na tym rowerze jeździć, ale bez przyjemności. Po co te wszystkie bajery, przerzutki? Uważam, że proste jest piękne.

W Leuven traktował pan rower użytkowo, jako sposób na przemieszczanie się. A w Polsce?

- Traktuję rower jako sposób ucieczki do lasu, a nie środek lokomocji. Zmieniłbym podejście, gdyby w Warszawie były warunki dla rowerzystów, czyli ścieżki rowerowe. Bez nich nie da się jeździć bezpiecznie, nie ryzykując życia.

Jak często pan wsiada na rower?

- Gdziekolwiek jadę, nad morze, nad jeziora, zawsze biorę ze sobą rower. Nie lubię natomiast rowerowych wycieczek z miasta do miasta. Na co dzień staram się - jako absolutne minimum - wsiadać na rower przynajmniej w każdy weekend. Jeżdżę wtedy przynajmniej przez godzinę. Robię to bez względu na pogodę. Może lać deszcz, może być koszmarnie. Po śniegu też jeżdżę.

Jeśli nasi czytelnicy zobaczą kiedyś w pluchę eleganckiego pana na pomarańczowym "Jubilacie" pod parasolem, to będzie pan?

- Z grubsza się zgadza, tylko ten pan będzie całkiem nieelegancki.


Znalazł Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999
Copyright © 1998 by Presspublica Sp. z o.o.
    3.11.99 12:54