Pędzimy wzdłuż aut poruszających się w żółwim tempie. Wpadamy w korek. Łamiemy wszelkie przepisy. Jedziemy pod prąd. Jesteśmy w firmie, zabieramy przesyłkę.
- Jaki ma pan rower? - zapytał mnie człowiek od przyjmowania nowych.
- Górala GT Outpost.
- GT robi fajne sprzęty... Jestem Jacek - uśmiechając się, podał mi rękę nad monitorem. Biuro X-press Bikers wyglądało zwyczajnie. Kilka biurek z komputerami, wykładzina. Przez środek poprowadzono ścieżkę z terakoty, żeby rowery nie brudziły podłogi.
Jacek jest barczystym mężczyzną, na oko po trzydziestce.
- To ciężka praca - zmierzył mnie wzrokiem. - Jeździsz trochę?
- Tak. Sporo jeżdżę.
- Wiesz, tu musisz dziennie przejechać 100-130 kilometrów. Gdy jest obrzydliwa pogoda, całe miasto stoi w korku. Wtedy my mamy najwięcej zleceń. Nie ma tu miejsca dla sofciarzy...
- Nie jestem sofciarzem! - zapewniłem trochę na wyrost.
- Zobaczymy. Musisz przejść test. Przez cały dzień będziesz jeździł za jednym z kurierów. On sprawdzi, czy dasz radę kondycyjnie. Jeśli ci się uda, będziesz musiał zainwestować. Firma pobiera 500 złotych kaucji na sprzęt. Dajemy ci ubranie na każdą pogodę, plecak i radio. Musisz też zarejestrować własną działalność gospodarczą - usługi transportowe. Sam musisz płacić podatki i ZUS. Przynieś zaświadczenie o niekaralności. Potem jeszcze tylko wypełnisz krótki test. Nie ma w nim żadnej filozofii. Dostaniesz ode mnie taką broszurę "Co powinien umieć kurier". Wystarczy raz przeczytać.
W zimny grudniowy ranek przyjechałem na sprawdzian kondycyjny.
- To jest twój dzisiejszy "ogon" - Jacek pokazał mnie chudemu dryblasowi w kurierskim ubraniu. - Przejedź się z nim solidnie i pokaż mu triki.
- Sie masz, jestem Artur - dryblas podał mi rękę. - Zaraz ruszamy, ale najpierw wypijemy kawkę. Co ty na to? - spytał serdecznie.
Schodzimy z Arturem po schodach do pomieszczeń dla bikersów. Wszędzie rowery. Stoją oparte o ścianę lub wiszą przy suficie. Niektóre rozłożone na części. Szatnia bikersów jest wyklejona plakatami punkowych zespołów, komiksami, zdjęciami rowerów i gołych bab. Tuż przy szafkach na ubrania ktoś powiesił kopię fresku "Stworzenie człowieka" z Kaplicy Sykstyńskiej. Ale zamiast Boga, który ożywia Adama, dotykając jego ręki, na rysunku jest bikers w kasku rowerowym, który wręcza pierwszemu człowiekowi kopertę z przesyłką.
Na środku szatni stoi wielki stół. Nad nim wisi instalacja ze starych manetek od hamulców, obręczy kół i wygiętych widelców.
Artur częstuje mnie kawą rozpuszczalną. Zapalamy papierosa. - Szlugi to straszny syf - mówi. - Nawet jeśli palisz pięć dziennie, i tak brakuje ci na rowerze oddechu. Ale jakoś nie mogę rzucić.
Artur jest doświadczonym bikersem. Pracuje już ponad pół roku.
- Da się z tego żyć? - pytam.
- No pewnie. Jak jesteś dobry, możesz wykręcić nawet 3 tys. złotych miesięcznie. Ale prawie nikt tu nie pracuje dla kasy. To raczej pewien sposób na życie.
Przed biurem stoi kilkadziesiąt rowerów przypiętych do metalowej poręczy. - Musisz sobie sprawić lepsze zapięcie - mówi Artur. - To złodziejskie miasto. Najlepiej zapinać rower na sztywną, stalową szeklę, tzw. u-locka. I tak można go przeciąć w trzy sekundy, ale złodziej musi mieć specjalne nożyce na sprężone powietrze.
Jedziemy kilka przecznic pod budynek Marriotta.
- Praca jest banalnie prosta - tłumaczy Artur. - Przez radio dostajesz zlecenia. Dyspozytor wie, gdzie jesteś, więc daje ci jakąś firmę niedaleko ciebie. Odbierasz przesyłkę, wypełniasz kwit przewozowy i zawozisz ją na miejsce. Kursy są płatne w zależności od strefy. Śródmieście jest najtańsze. Wysłanie przesyłki kosztuje 10 zł, ty masz z tego 40 procent. Najdroższe są kursy przez kilka stref. Można zarobić na czysto ponad 15 złotych za każdą przesyłkę. Cała sztuka polega na tym, żeby przez radio pozbierać sobie kilka kursów w tym samym kierunku.
Za chwilę pod Marriotta podjeżdżają inni bikersi. Przybijają piątki. Ktoś puszcza w obieg skręta z marihuany.
- Nie ma za to awantur w pracy? - pytam.
- Nie afiszujemy się z tym specjalnie. Blanty pomagają w pracy. Gdy na dworze jest minus dziesięć, trzeba się znieczulić.
Na placyk pod Marriottem podjeżdżają kurierzy rowerowi z innej firmy.
- To nie ma między nami konkurencji? - spytałem później mojego nauczyciela.
- No co ty? To też są przecież rowersi. Wszyscy jesteśmy kumplami.
Nie ma natomiast wspólnoty zawodowej z rowerowymi rozwozicielami pizzy. To "kelnerzy" - kwituje Artur.
Dostajemy zlecenie. - Nie zbliżaj się do mnie bardziej niż na pięć metrów. Nie możemy na siebie wpadać. O kondycję się nie martw. Jak będziesz zostawał w tyle, to na ciebie zaczekam.
Wypadamy na zakorkowaną ulicę i pędzimy między pasami wzdłuż samochodów poruszających się w żółwim tempie. Artur łamie wszelkie przepisy, ja robię dokładnie to samo. Przeskakujemy przez pasy zieleni, jedziemy pod prąd jednokierunkową ulicą, a gdy po jezdni nie da się jechać dalej - wskakujemy na chodnik. W kilka minut jesteśmy już w firmie, z której zabieramy przesyłkę. Pędzimy dalej, a Artur odbiera kolejne zlecenia.
Już po dwudziestu minutach jazdy jestem cały mokry. Czuję, jak strużki potu płyną mi po plecach.
Zjeżdżamy po schodach przy Ministerstwie Gospodarki i wypadamy na plac Trzech Krzyży. Przejeżdżamy na drugą stronę placu, blokując na chwilę skrzyżowanie. Artur robi głupie miny do trąbiących na nas kierowców.
- Jeśli nie jesteś na rowerze dostatecznie twardy, to ci debile w samochodach mogą ci zrobić krzywdę - komentuje wesoło.
Na łeb, na szyję, z ogromną prędkością zjeżdżamy ulicą Książęcą na Powiśle. Słychać tylko świst szprych.
- Kocham tę robotę!!! - krzyczy mój instruktor, kładąc się na kierownicy.
Gdy zatrzymujemy się przy biurze Nationale Nederlanden na ul. Ludnej, nasze ubrania parują.
Młode sekretarki za kontuarem uśmiechają się do nas od ucha do ucha. Artur wypełnia kwitek, ładuje do plecaka kopertę i puszcza do nich oko.
- Na bikersa czyha dużo pokus - mówi mi przy wyjściu. - Laski na to lecą. Kręcą je te obcisłe spodnie. Ja, niestety, mieszkam z narzeczoną.
Jedziemy z powrotem na górę. Jest ciężko. Stajemy na pedałach. Na górze musimy się zatrzymać, żeby nie wypluć płuc.
- Widzisz, mówiłem ci - Artur ciężko sapie. - To przez te cholerne szlugi.
Jeszcze kilka kursów i zatrzymujemy się w barze mlecznym, żeby coś przekąsić.
- Jak trafiłeś do bikersów? - pytam, wsuwając łapczywie ruskie pierogi.
- Robiłem w życiu różne rzeczy. Pracowałem w knajpach, w sklepie muzycznym, studiowałem... Ale ta robota to po prostu mój żywioł. Inne prace wykańczały mnie psychicznie. Nienawidziłem ich, robiłem dla kasy. A tu kończę i jestem tylko zmęczony fizycznie. To nawet przyjemne.
Gdy wieczorem zjeżdżamy do biura, jestem ledwo żywy. Mam w nogach ponad sto kilometrów pedałowania po mieście.
- Nadaje się - mówi Artur do Jacka.
Następnego dnia rozwiązuję test. Niektóre pytania są naprawdę kretyńskie. "Co zrobisz, jeśli przewieziesz gdzieś przesyłkę i nie zastaniesz adresata?"
I warianty odpowiedzi:
a. Wyrzucę przesyłkę do Wisły,
b. Odwiozę ją z powrotem do nadawcy,
c. Zawiadomię dyspozytora i zostawię awizo.
Rejestruję działalność gospodarczą i podpisuję umowę z firmą X-press Bikers. Jacek wydaje mi sprzęt i ubranie. Pomarańczowy plecak, radio, czarną kurtkę, dwie ciepłe żółte bluzy z lycry, dwie pary krótkich obcisłych spodenek z tzw. pieluchą - specjalną ciepłą gąbką w kroku, i obcisłe długie spodnie. Każda część mojej kurierskiej garderoby jest upstrzona odblaskami, na każdej wypisano rzucające się w oczy logo i telefon do firmy.
Przeglądam się w lustrze w kosmicznym ubraniu bikersa. Jestem już jednym z nich.
Dla nich rower to coś więcej niż pojazd napędzany siłą ludzkich mięśni. To ich ideologia. Są wyznawcami roweru. Znają go świetnie. Potrafią każdy rower rozłożyć i złożyć z zamkniętymi oczami. O każdej, nawet najmniejszej części potrafią dyskutować przez godzinę. Jeżdżenie na rowerze, reperowanie go i oporządzanie traktują jak ćwiczenie duchowe. Oni i ich rowery dopełniają się. Tworzą całość. Nie można tego zrozumieć, nie będąc jednym z nich.
W ulewnym deszczu pedałuję przez Pragę do siedziby koncernu Daewoo.
Zostawiam przesyłkę i pół godziny później jestem już na Mokotowie z dwoma kopertami na Żoliborz.
Co przewożę? Sam nie wiem. Pewnie jakieś dokumenty, zaproszenia, może pieniądze.
Wchodzę do biura jakiejś firmy prawniczej. Wnętrze robi wrażenie. Piękny parkiet, eleganckie biurka, na ścianach obrazy w wielkich ramach. Elegancka blondynka w bardzo drogim kostiumie na mój widok uśmiecha się ze współczuciem. Z mojego kasku ściekają na dywan strużki wody.
- Pewnie panu zimno, może herbaty? - pyta przyjaźnie.
Nie jest mi zimno. Jestem rozgrzany jak kotłownia.
- Czy my się nie znamy? - pyta dziewczyna. - Wydaje mi się, że chodziliśmy razem do liceum. Jestem Basia, a ty chyba... Mikołaj.
- No jasne! Pamiętam - chodziłaś do równoległej klasy. Co u ciebie?
- Świetnie. Skończyłam prawo i kończę aplikację. Robimy obsługę prawną wielkich zachodnich firm. A ty? Widzę, że niespecjalnie ci się udało - mówi z niekłamanym współczuciem. - Nie przejmuj się. W końcu uda ci się znaleźć coś dobrego. Jeszcze kilka lat temu sama musiałam pracować w Londynie w pizzerii.
Basia czarnym wiecznym piórem pisze adres na kopercie.
- Uważaj na siebie. Wczoraj o mało nie potrąciłam takiego kuriera moim renault megane.
Dzielna Basia. Zakuwała w szkole i na studiach, pokonała konkurencję i ma teraz superpracę w pięknym biurze. Zrobiła karierę.
Siedzimy w punkowej szatni bikersów z moimi nowymi kolegami. Nie znam nawet ich imion, bo wszyscy mają ksywki: Szyja, Dziki, Żądło, Kali, Traktor, Słoniu...
Na podłodze nad rozkręconą piastą rowerową siedzi chłopak cieszący się największym szacunkiem rowersów. Przybrał imię Anka. Jest dyspozytorem, ale kiedyś jeździł jako kurier. Anka to rowerowy mistrz zen. Choć jego praca polega na wydawaniu zleceń przez radio, chodzi cały czas w kolarskich spodniach z lycry. O rowerach wie wszystko. Sam złożył ich setki.
- W rowerze najważniejsze są te części, które zwykli ludzie ignorują - mówi Anka, uważnie smarując łożysko. - Przede wszystkim piasty, łańcuch, kaseta z wielotrybem, przerzutka. Niedzielni rowerzyści mają te rzeczy gdzieś. Dla nich jest ważne, żeby rama się świeciła. A przecież na dobrych piastach zupełnie inaczej się jeździ. Rower po prostu płynie.
Do szatni wchodzi spocony Rambo. Rozpina kask i rzuca go na stół.
- No, nie wiem, ile jeszcze z wami pojeżdżę - mówi smutno. - Zrobiłem sobie dzisiaj USG kolana. Jest w strzępach.
Kariera bikersa trwa najwyżej dwa lata. Później zdrowie zaczyna się sypać. Kolana nie wytrzymują. Słoniu przestał jeździć kilka miesięcy temu. - Przesiadłem się na samochód, ale jak się podleczę, wsiądę z powrotem na rower - mówi, kładąc nogi na stole.
Słoniu ma 30 lat, dwójkę dzieci, kolczyki w uszach i w nosie, a na głowie dredy.
- Ty, Słoniu, a nie czujesz się w samochodzie jak cymbał? - pyta go Szyja. W jego pytaniu nie ma agresji, jest troska. Szyja jest bardzo ideowym punkiem. Ma na głowie ufarbowanego na czarno irokeza. Uszy poprzebijał kolczykami od góry do dołu.
- W samochodzie są komfortowe warunki, nie pada ci na łeb, a poza tym można posłuchać muzyczki. Samochód jest OK - odpowiada Słoniu, choć w jego głosie nie ma wiary.
Opowiedziałem chłopakom o spotkaniu z Basią.
Słoniu słucha z obrzydzeniem.
- Gdy wchodzę z przesyłką do takiego japiszońskiego biura, to mam wymiotne odruchy. Nie zamieniłbym się z tymi gośćmi. Nie zazdroszczę im tych garniturów, telefonów komórkowych, gablot, biurowej kariery i kokainy w weekend. Nie mam ochoty się z nimi ścigać, bo nie chcę taki być. Ja jestem z innej bajki.
- Chcesz być kurierem przez całe życie?
- Nie wiem. Nie myślę o tym. Nie chcę robić żadnej kariery. To zajęcie dla palantów. Ja tu po prostu zarabiam na życie i jestem wolny od kariery.
Szyja - przyjaciel Słonia - trafił do bikersów przez przypadek. Szybko zaraził się rowerową pasją.
- Wiesz, takich jak ja raczej nie przyjmują do pracy. Gdy próbowałem gdzie indziej, patrzyli na mnie jak na bandytę. Jestem anarchistą i nie mam zamiaru zmieniać poglądów czy fryzury, żeby dostać robotę. Tu mam swoją firmę i ode mnie zależy, ile zarobię i na co to wydam. Tu przychodzisz do pracy i jesteś sobą.
Słoniu: - No właśnie, są tu różne pozytywne świry: anarchiści, rastafarianie, punkowcy, pacyfiści, ekolodzy... Łączy nas kult roweru. Ja na przykład jestem downhillowcem. Jara mnie zjeżdżanie na rowerze ze stromej góry. Mam do tego specjalny rower.
Trzeciego dnia jazdy na rowerze przechodzę kryzys. Bolą mnie uda i łydki, mam straszne zakwasy i obtarty krok. Siedzę na ławeczce pod Marriottem i słucham radia, żeby załapać się na jakiś bliski kurs. Podjeżdża do mnie wiecznie uśmiechnięty Bedi. Spod kasku wystają mu długie białe włosy do połowy pleców, splecione w warkocz. Nosi też białe bokobrody. Gadamy chwilę o nareszcie fajnej, słonecznej pogodzie.
- Aż się człowiekowi chce pojeździć!
Rano Bedi przyniósł do pracy całą torbę sprzętu rowerowego, który ostatnio kupił: hydrauliczne hamulce, przerzutki, nowe piasty, bardzo wygodne, drogie siodełko wypełnione specjalnym żelem.
- Masz bogatych starych? - pytam Bediego.
- Co ty. Pewnie widziałeś mój rower. Niezły, co? Wygląda niepozornie, ale to fajna zabaweczka. W tym miesiącu włożyłem w niego 1600 złotych, ale nie żałuję.
Być może dla fachowca rower Bediego to rzeczywiście fajna zabaweczka, ale dla laika wygląda po prostu fatalnie. Rama jest pomalowana jakąś akrylową, odłażącą farbą, a na przerzutce widać ślady znaków firmowych startych pilnikiem.
- Rower musi być "no name" - tłumaczy Bedi. - Przerabiasz go tak, żeby żaden pajac w dresie ci go nie rąbnął. Jak się nie świeci, to nie ma na niego amatora. Muszę tylko coś wymyślić na to siodełko. Wygląda za fajnie.
Przez dziesięć minut Bedi pokazuje mi bogate wnętrze swego roweru. Opowiada, jak doskonale chodzi nowa przerzutka, jakie ma genialne, najlepsze na świecie piasty.
- Moi starzy są bardzo ubodzy - mówi w końcu. - Rozwiedli się i mieszkają w Elblągu. Ja się wyprowadziłem z domu, gdy miałem 17 lat. Utrzymuję się sam. Skończyłem ogólniak i zamieszkałem w Łodzi. Młodemu człowiekowi, który nagle jest spuszczony ze smyczy, łatwo odpierdala. Ja staczałem się w ogromnym tempie. Po dwóch latach samodzielności miałem straszne długi, narkotykowe uzależnienie i myśli samobójcze. Wylądowałem w psychiatryku, a później na detoksie i leczeniu w zamkniętym ośrodku. Teraz jestem tu i powoli dochodzę do siebie, fruwając na rowerze.
- Długo chcesz jeździć? - pytam.
- Nie wiem. Może jakieś dwa lata. Później chcę pójść dalej, zacząć studia... Najbardziej chciałbym pracować w radiu i puszczać muzykę.
Naszą rozmowę przerywa Anka apelem przez radio. - Chłopaki, przestańcie się opierdalać. Mam fajne kursy. Może by się któryś ruszył?
Po robocie idziemy z Dzikim na piwo. Znaliśmy się jeszcze wcześniej. On jedyny wśród rowersów wie, że jestem dziennikarzem. Dziki do niedawna pracował jako psychoterapeuta. Posprzeczał się z szefostwem fundacji prowadzącej ośrodek i rzucił pracę.
- W moim zawodzie nie brakuje roboty - tłumaczy. - Ale chcę trochę od tego odpocząć. Dlatego zostałem rowersem.
Dziki różni się od pozostałych chłopaków w X-press Bikers. Ma wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Ale tak jak oni kocha rowery i ma wstręt do krawatowej pracy.
- Bikersi to wszelkiego typu niepogodzeńcy - twierdzi Dziki. - Gdy wchodzisz w świat dorosłych, masz tak naprawdę bardzo ograniczony wybór. Wybrać "życie"? Skończyć szkołę, dobre studia... Poznać wartościowych ludzi? Dostać superpracę? Zrobić karierę? Zdobyć uznanie i szacunek? Kupić mieszkanie, samochód i zajebisty telewizor?
Dziki zaciąga się papierosem, przymyka oczy, by zobaczyć siebie w krawacie od Armaniego.
- Ale co się z tobą stanie, gdy nie potrafisz znaleźć sobie miejsca wśród niewolników pracy, szkoły, koniunktury, sympatii szefa i pieniędzy? Możesz zostać menelem.
We współczesnym świecie jest bardzo mało takich nisz jak nasza, gdzie możesz uczciwie żyć, zarabiać, a jednocześnie pozostać sobą. Może taką niszą są też prace wysokościowe?
- Dziki, ale może ty ich idealizujesz? - zastanawiam się głośno. - Może oni tak naprawdę zazdroszczą rówieśnikom, którym się udało, i chcieliby nosić garnitur, mieć samochód i pracować w takiej firmie, z której biorą przesyłki.
- Pewnie tacy też tam są - przyznaje Dziki. - Łyknęli ten cały szpan rowersów, bo on działa kojąco na kompleksy. Ale na pewno są też tacy, którzy wybrali świadomie.
Pod koniec tygodnia bikersi robią bankiet w pobliskim pubie. Jestem cały w nerwach. Na tym spotkaniu chcę im powiedzieć, że zatrudniłem się w X-press Bikers, żeby napisać reportaż. Biorę na bok Jacka.
- Podejrzewałem, że coś z tobą jest nie tak - mówi. - Nie mam pretensji. Ale teraz będę sprawdzał w dowodzie osobistym stemple o zatrudnieniu - mówi z uśmiechem.
Artur do końca nie może uwierzyć w mój podstęp. - Chciało ci się tyle pedałować dla jakiegoś artykułu? - dziwi się.
- Miło było - odpowiadam.
Artur podaje mi rękę z ironicznym uśmiechem. - Powodzenia w prawdziwym życiu.
Pierwsza w Polsce rowerowa firma kurierska X-press Bikers - powstała cztery lata temu. Założył ją Michael Adam Czartoryski, duński trzydziestolatek polskiego pochodzenia. Wzorował się na firmach działających w Kopenhadze, które od lat wykorzystują rowery do dystrybucji przesyłek w godzinach szczytu. Na początku w X-press Bikers pracowało 20 kurierów, obecnie jeździ ponad 60. Wkrótce inne firmy kurierskie działające w Warszawie również zaczęły zatrudniać bikersów, m.in. Masterlink, Stolica i Syrenka. Z ich usług korzystają agencje reklamowe, wydawnictwa, banki, kancelarie prawnicze. Usługa kosztuje zwykle taniej niż taksówka, a w godzinach szczytu jej przesłanie trwa krócej.
Artykuł Mikołaja Lizuta z Gazety Wyborczej
(5 stycznia 2000, ss. 16-17).
![]() |
Copyright © 2000 by Gazeta Wyborcza | 6.01.00 18:13 |