Pensje wypłacane w rowerach - reportaż z ś.p. bydgoskiego Rometu

Artykuł Cezarego Łazarewicza z Gazety Wyborczej (3 grudnia 1997, ss. 24-25).

Kołem się płaci

Trudno wsiąść do autobusu z rowerem. A z dwoma lub trzema to prawie niemożliwe - skarżą się na przystanku przed bydgoskim Rometem.

Gdy po dniówce podjeżdża miejski autobus, kierowcy krzyczą tuż po otwarciu drzwi: - Najpierw ludzie, potem rowery.

Jest dokładnie odwrotnie. Pierwsze w drzwiach pojawiają się przednie koła, a dopiero później ludzie.

- A jeden taki to nawet powiedział, że nie pojedzie, jak na pasażera będzie przypadał więcej niż jeden rower - żalą się ludzie, którzy czekają z "góralami" na przystanku przy Fordońskiej 246. Do centrum Bydgoszczy jest stąd kilka kilometrów. - A trzeba jakoś zawieźć wypłatę do domu. No nie?

Dwa Orkany na miesiąc

Rowery najlepiej sprzedają się w maju i czerwcu, najgorzej w listopadzie i grudniu. Prezes Rometu Tomasz Zawacki zrobił maj w listopadzie. Zarząd fabryki zdecydował, że od siódmego listopada wszyscy pracownicy Rometu mogą kupować rowery o 40 procent taniej. I nie trzeba płacić za nie od razu w sklepie. Kasa potrąci z pensji na koniec miesiąca.

A jeśli ktoś zechce kupić więcej rowerów, niż starczy mu pensji? Ograniczeń nie ma. Ale wówczas płaci się gotówką.

Mężczyzna w roboczym drelichu, który na chwilę wyskoczył z fabryki do przyzakładowego sklepu z rowerami: - Zaczęliśmy dla żartu przeliczać pensje na rowery. Ja na przykład zarabiam dwa gemini albo trzy turingi.

- Co to znaczy?

- Zarabiam około siedmiuset złotych, a za to mogę kupić dwa gemini z osiemnastoma przerzutkami lub trzy turingi bez przerzutek.

Ryszard Mikołajewski (średnie zarobki - dwie kolarzówki Orkan), kierownik przyzakładowego sklepu, od dwóch-tygodni obserwuje niespotykany o tej porze ruch. Klientów ma tyle, ze zamiast wychodzić o 17 ślęczy nad papierami o dwie godziny dłużej.

- Widać, że pomysł chwycił - ocenia.

W listopadzie zazwyczaj sprzedawał nie więcej niż dziesięć rowerów dziennie. A teraz?

- Jest prawdziwe szaleństwo. O tej porze roku to prawie niemożliwe - zachwyca się.

Przez ostatnie dwa tygodnie Ryszard Mikołajewski sprzedał tysiąc rowerów. Wygląda więc na to, że każdy statystyczny pracownik bydgoskiej fabryki kupił ostatnio rower.

- Najczęściej biorą po dwa lub po jednym, bardzo rzadko ktoś prosi o trzy lub cztery - tłumaczy Ryszard Mikołajewski. - Najlepiej sprzedają się górskie, bo modne, i dziecięce, bo myślą o przyszłorocznych komuniach.

Sklep to przestronna hala pełna rowerów. "Górale" i turystyczne podparte na stopkach stoją po środku. Przy nich dziecięce. Pod ścianą californie i sierra nevady (18-przerzutkowe) ustawiono piętrowo na specjalnych stojakach. Składaki, BMX-y i kolarzówki, które wyszły już z mody, poutykano po kątach.

- Gdy sprzedawca w grafitowym garniturze dostrzeże, że jakiś model zniknął, dzwoni do fabryki i zaraz przywożą nowe sztuki. W drzwiach wejściowych największy tłok: obsługa sklepu wnosi rowery, a klienci wynoszą.

Wewnątrz spaceruje tłum z kalkulatorami. Najczęściej wykonywane działanie to odejmowanie. Mruczą pod nosem: - Orkan - czterysta dziewięćdziesiąt dwa złote minus czterdzieści procent to jest dwieście dziewięćdziesiąt pięć złotych.

Laser (18 przerzutek) kosztuje 596 zł, a na kalkulatorze świeci się 357.

Trekking (też 18 przerzutek) 631 zł - a tak naprawdę 382.

Wezuwiusz Super (21 przerzutek) - 790 zł, czyli 474.

- Nie ma nic dziwnego w tym, że rowery dobrze się sprzedają. Zadziałała zwykła matematyka: lepiej kupować taniej niż drożej - mówi czterdziestolatek upychający dwa "górale" w bagażniku fiata.

Interes na Wezuwiuszu

Leszek Goszczyński, dziewięć lat w fabryce (zarobki: trzy i pół Turinga miesięcznie), gdy przeczytał w zakładowej gazetce o promocji, bardzo się zmartwił. Pomyślał, że skoro sprzedają za pół darmo, to z firmą musi być źle i tonący brzytwy się chwycił.

- Romet płaci nam pensje na raty. Uznaliśmy, że lepiej brać rower, niż czekać na niepewne pieniądze. Kupca zawsze się gdzieś znajdzie i wypłatę ma się w ręce - opowiada.

- Ale jak znaleźć takiego chętnego?

- To bardzo proste. Na początku chłopaki czekali w sklepie, aż ktoś przyjdzie. Facet wpadał i oglądał rowery - widać, że chętny. Wystarczyło podejść i powiedzieć, że zamiast 790 może zapłacić tylko 470. Wszyscy byli zadowoleni.

Po tygodniu cała Bydgoszcz zapragnęła tanich rowerów. Zaczęto wydzwaniać do pracowników Rometu. Znajomi zaczepiali ich na ulicy: - Podobno tańsze rowery tam macie. Chętnie jakiś kupię - proponowali.

I wtedy ceny podskoczyły.

- Ludzie zaczęli kalkulować: skoro Wezuwiusz kosztuje dla nas 470, to można go sprzedać o milion drożej, a i tak będzie tańszy o dwa miliony od tego ze sklepu - opowiada Goszczyński.

Dzięki temu Mirek z zakładowego radiowęzła jednego tylko dnia zarobił pięćset złotych, czyli ponad dwie hybrydy (miesięcznie zarabia około trzech).

- Jak ktoś ma znajomości, to i dziesięć może sprzedać. Rodzina, przyjaciele, koledzy kolegów i jakoś się kręci - mówi Mirek. - A jeden z naszych kierowników ma ponoć pięćdziesiąt na swoim koncie. Ciekawe, gdzie je sprzedał?

- Może wstawił do sklepu.

- Nie da rady. Nie chcą brać bez gwarancji, a kartę gwarancyjną przecież podbijają od razu w zakładowym sklepie.

Dwa "górale" i jedna damka

Z setki rowerów, która stoi w sklepie Ryszarda Mikołajewskiego, wybieram różowego Gemini, model dla czterolatka.

Teraz szukam kogoś, kto kupi go dla mnie. Rozglądam się, jak radził pan Leszek, ale nikt nie podchodzi.

- Ile ten rower kosztuje - pytam głośno. Nic. Zaczynam szukać pośrednika.

Podchodzę do młodego chłopaka w kowbojkach.

- Chciałbym, żeby pomógł mi pan kupić rower - proponuję nieśmiało:

- Za ile?

- No, jakoś się dogadamy.

Oglądamy rower. Dla mnie Gemini kosztuje 250 zł, dla niego 150. Facet mruczy pod nosem: - Za usługę biorę 30.

- Dobra.

A on dalej swoje: - Bo na dziecinnych biznes się nie kalkuluje. Przebitki nie ma. Lepiej przecież sprzedać jeden duży niż trzy małe.

Potem chłopak w kowbojkach biegnie do wielkiego biurowca Rometu, bo w kadrach muszą potwierdzić zatrudnienie. Z tym papierem trzeba przejść do księgowości, gdzie sprawdzają, czy limit rowerów przypadających na pensję nie został już wykorzystany. Jeśli tak, trzeba będzie płacić gotówką.

Bez tej ostemplowanej kartki nie udzielą rabatu w kasie.

Z kasy udajemy się do magazynu. A tam już stoi ogonek. Kolejka posuwa się wolno. Wszyscy biorą po dwa "górale", tylko pani w kożuszku jedną damkę.

- Ja naprawdę kupuję tylko dla siebie - zapewnia.

Tak jak w Amwayu?

Tomasz Zawacki, od pięciu lat prezes Rometu, najpierw mówi, że to klasyczna posezonowa obniżka cen. Potem, że trzeba było opróżnić magazyny i pozbyć się starych modeli, bo wiosną ruszy nowa produkcja.

- Każdy rower, który sprzedamy, blokuje naszych konkurentów. Jeśli my sprzedajemy, oni już nie będą mogli. Walczymy w ten sposób z importem; a muszę panu powiedzieć, że jest to walka bezwzględna - tłumaczy prezes Zawacki. - Sprzedać rower w listopadzie, gdy jest stagnacja, to wielka sztuka. Kto oprócz nas to potrafi?

- Za pół darmo je rozdajecie. A pracownicy nimi handlują.

- I dobrze - mówi prezes, który chciał rozpalić iskrę przedsiębiorczości. - Skoro płace od sześciu lat są u nas niższe niż średnia krajowa, dlaczego nie mielibyśmy dać ludziom zarobić? Dlaczego nie zrobić z nich sprzedawców detalicznych, skoro chcą nam pomóc? Sprzedając rowery swoim znajomym, zwiększają swoje i nasze dochody.

- Tak jak w Amwayu?

- Proszę nas nie obrażać - oburza się prezes. - Ale trzeba przyznać, że sprzedaż bezpośrednia jest najbardziej efektywna.

Prezes Zawacki cieszy się; że rowery sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Jak dalej tak pójdzie, magazyny powinny opustoszeć.

- Interesuje nas też, który z pracowników najlepiej i najwięcej sprzedaje.

- Dlaczego?

- Tym najlepszym chcemy zaproponować pracę w dziale handlowym.


Copyright © 1997 by Gazeta Wyborcza
Zoceerował Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    15.11.99 12:43