Pedal the Peaks

Mieszkam na przedgórzu Gór Skalistych, w Kolorado. Jest to teren idealny do uprawiania kolarstwa. W jedną stronę, na wschód, jest płasko (no, prawie), w drugą zaczynają się góry, im dalej na zachód, tym stromsze i wyższe. Nasze miasteczko, Fort Collins, jest położone na wysokości 1500 m npm., czyli każda przejażdżka na zachód to wspinanie się wyżej i wyżej. Jest jedna wspaniała droga asfaltowa, którą można wyjechać na wysokość 4300 m npm. Czasem wypuszczamy się i na cały dzień, wtedy daje się pokonać do stu i więcej mil. Dobrze świadczy o poziomie amatorskiego kolarstwa to, że wielu pokonuje takie dystanse wielokrotnie w czasie kolarskiego sezonu, który w Kolorado trwa mniej więcej od kwietnia do listopada. Wielodniowe wyjazdy wymagają już jednak większej organizacji - i taki właśnie tygodniowy rajd rowerowy opisuję poniżej.


Pakuję się jak zwykle z trudem. Choć nasze bagaże będą przewożone z miasteczka do miasteczka wielkim truckiem, to zasada omnia mea mecum porto obowiązuje. A może to już bardziej przyzwyczajenie do efektywnego pakowania? W każdym razie wszystko ląduje w przepastnym zimowym plecaku: namiot, śpiwór i cala gama rzeczy do ubrania. W górach nigdy nie wiadomo, jaka będzie pogoda. Znaczy wiadomo - każda może być. Nasz rajd jest organizowany przez małżeństwo z Boulder (pobliskie miasteczko - ok. 100 km od nas). Zaczęli to robić jakieś pięć lat temu. Najpierw przyjeżdżali ludzie z okolicy, a na tegorocznym rajdzie będzie już 600 osób, z 40 stanów i 3 krajów. Liczba osób jest limitowana (to i dobrze, bo chętnych znacznie więcej), więc przyjmują w kolejności zapisów i trochę odstraszają początkujących i kondycyjnie nieprzygotowanych.

Nasz rajd nazywa się Pedal the Peaks i zaczyna się w Gunnison, i kończy też tam. Gunnison to niewielkie miasteczko w środku Kolorado. Otoczone górami, nad sztucznym zalewem, i nieopodal bardzo malowniczego Czarnego Kanionu. Nasza trasa to jedyne cztery asfaltowe drogi naokoło najładniejszego masywu górskiego w Kolorado - Gór San Juan. Wpierw muszę tam jednak dojechać. Mam nadzieję, że mój dziesięcioletni jeep się po drodze nie rozkraczy.


Najpierw jadę na południe, mając góry cały czas po prawej ręce. W Colorado Springs zjeżdżam z autostrady na drogę, która prowadzi na zachód i zaczynam się wspinać. Jadę skrótem przez Cannon City. W pobliżu dwie ciekawostki: most rozpięty nad czeluścią Royal Gorge oraz stanowe ścisłe więzienie dla ostrych kryminalistów. Omijam obie atrakcje i kontynuuję jazdę w stronę przełęczy Wolf Creek (Wilczy Potok). Jeep wspina się żwawo, ale wiem, że na naszej trasie czekają mnie podobne podjazdy do pokonania o moich własnych siłach. Niby trenowałem, ale czy podołam?

Do przejechania w ciągu 5 dni mamy 665 kilometrów, i 7650 metrów wspinania. Co prawda jeżdżę na rowerze do pracy, ale wiedziałem, że to nie wystarczy. W marcu zacząłem jeździć ostrzej, starając się pokonywać te magiczne 100 mil tygodniowo. Jakoś mi to szło aż do końca czerwca, gdy okazało się, że muszę jechać do Polski. Oczywiście z dużą radością, ale trzy tygodnie na nizinach, i bez jeżdżenia na rowerze dobrze na trening nie wpływa, zwłaszcza, gdy piwo w Barze nad Potokiem w Karpnikach smakuje tak wspaniale. Po powrocie do Kolorado miałem niecały miesiąc na powrót do formy. W sumie, od marca do sierpnia, przejechałem dwa tysiące kilometrów (nie licząc normalnych dojazdów do pracy). Wydaje się to może dużo, jak na przygotowanie do zupełnie amatorskiej wycieczki, ale strach przed nieskończeniem rajdu jest wystarczającą motywacją. Nie mówiąc już, że byłoby wstyd sapać i rzęzić pod górę i być mijanym w oszałamiającym tempie przez równie oszałamiające atletyczne panny i panie.

Do Gunnison dojeżdżam późnym popołudniem. Nasze pole namiotowe to boisko do futbolu lokalnego college'u. Słońce zachodzi i nadaje wszystkiemu ciepły żółty koloryt. Niektórzy mają małe namiociki i tylko niezbędne rzeczy, inni przybywają w dużych grupach, rozbijają olbrzymie namiociska, wyciągają krzesła, parasole, stoły i wszystko, co pojemne amerykańskie samochodziska potrafią przewieźć. W rowerach też duża rozpiętość. Mój aluminiowy Trek, kupiony z drżeniem serca w nagrodę po przeżyciu poprzedniego rajdu dwa lata temu, plasuje się prawie na dole technologicznej i cenowej piramidy. Ramy z tytanu i włókien szklanych, kierownice o szalonych kształtach, zmieniacze przerzutek w hamulcach itd. itp. Wszystko to wycackane, lśniące i czyszczone nieomal szczoteczką do zębów każdego dnia. Właściciele i właścicielki tych wspaniałych maszyn prezentują się równie wspaniale. Opalone i sprawne ciała obleczone w obcisłe spodenki i ocieplacze, papuzie koszulki, rękawiczki, specjalne buty. (Sport tutaj nie jest odrębną dyscypliną, jeśli nie wymaga specjalnych butów.) No i wszyscy w kaskach. Nie tylko jest to obowiązkowe na takim rajdzie, ale i już normalnie i bez dyskusji przez wszystkich praktykowane. W czasie niedzielnych przejażdżek ktoś bez rowerowego kasku jest wyjątkiem i zwraca uwagę. Odkąd kaski zaczęły być używane przez wszystkich, liczba urazów głowy, a więc najgroźniejszych kontuzji odnoszonych w wywrotkach, spadła o 80%.


Gwizd zamków w kilku setkach namiotów budzi mnie o 5.30 rano. Jest ciemno i dosyć zimno, kilka stopni powyżej zera. To całkiem normalne w wysokich górskich dolinach - jesteśmy ostatecznie na wysokości Świnicy. Wmuszam w siebie śniadanie, pakuję manele. Wielki "truck" przewiezie je do Lake City, celu pierwszego dnia. Mamy do przejechania 91 km, w tym 1120 m wspinania. To najlżejszy dzień. Jeszcze lekko śpiący włączam się w strumień rowerzystów. Choć słońce wzeszło, trudno się rozgrzać, bo pierwsze 10 mil jest prawie płaskie. Jedziemy w stronę olbrzymiego sztucznego zalewu Gunnison. Przekraczamy początek zalewu wąskim mostkiem i droga zaczyna iść do góry. Nie bardzo stromo, ale podjazd jest długi. Osiągamy szczyt pierwszego wzniesienia (2740 m npm.) i czeka na nas pierwsza stacja z jedzeniem i piciem. Banany, pomarańcze, arbuzy, ciasteczka, bagieły itp. Do picia woda i płyn energetyczny. Nie jest źle. Takie przystanki są co jakieś 30 do 40 km - zależnie od terenu. Jedzenie, i to rzeczy łatwo przyswajalnych, jest konieczne, jeśli chce się uniknąć nagłego opadnięcia z sił (w tutejszym żargonie mówi się na to "bonk"). Potem ostry zjazd w dół, żeby znów się wspiąć na tę samą wysokość, i następny zjazd, tym razem do pięknej doliny, którą nieco po południu dojeżdżam do Lake City.

Dużo czasu na rozbicie namiotu, lunch i gorący prysznic. Z tym prysznicem to ciekawa sprawa. Pierwszego dnia wieczorem przedstawiano nam załogę rajdu, czyli wszystkich "obsługantów". W sumie prawie 80 osób, włącznie z kontyngentem masażystów i masażystek ($25 za pół godziny - chętnych nie brakuje). Na końcu przedstawiono nam kierowcę olbrzymiego trucka z szesnastoma prysznicami w środku. Okazało się, że jest to emerytowany dentysta, który zawsze chciał jeździć taką wielką maszyną, zrobił licencję i będzie przed nami podążał z miasteczka do miasteczka, abyśmy mieli się gdzie wymyć po dniu jazdy. Co też i czynię, po czym z kamerą w kieszeni idę na obchód miasteczka. Choć malutkie, to jednak z ciekawą i bujną historią.

Miasteczko Lake City oficjalnie powstało w 1874 roku. Stanowiło centrum górnicze po odkryciu bogatych złóż złota. W 1875 roku rozpoczęto budowę płatnej drogi z Del Norte do Lake City. Koszt został oszacowany na $5000. Dystans wynosi 81 mil (130 km). Budowę rozpoczęto 19 lipca i zakończono w listopadzie. Załoga wahała się pomiędzy 15 a 18 ludźmi. Końcowy odcinek drogi, z przełęczy Slumgullion, w dół do Lake City był (i jest) najtrudniejszy: karkołomny zjazd z wysokości ponad 3500 m, kilometr w dół na przestrzeni niecałych 13 kilometrów. Nazwa przełęczy bierze się od "górniczego bigosu" - potrawy z wielkiego kotła, zawierającego wszystko, co jadalne.

Budująca drogę ekipa żywiła się głównie fasolą, wołowiną i chlebem, popijanym kawą lub herbatą. Opłata za przejazd wynosiła $2,50 za każdy wóz z parą koni, i 50 centów za każdą dodatkową parę koni. Dystans z Del Norte do Lake City, te 80 mil, pokonywano początkowe w około trzy dni. W 1876 roku drogę ulepszono i czas podroży zmniejszył się do półtora dnia. W tym samym roku zaczęły jeździć dyliżanse, które zabierały 13 pasażerów i były ciągnięte przez szóstkę koni. Co 17-20 km był przystanek - dla pasażerów, i zmiana koni. Z Denver do Lake City pierwsza klasa kosztowała 42 dolary; z Del Norte $16,70. Noclegi i posiłki (75 centów za posiłek) były liczone osobno. Przejazd przez przełęcz Slumgullion wymagał silnych nerwów, silnych koni i doświadczonego woźnicy. W 1885 przejazd przez przełęcz został ulepszony przez wyłożenie drogi poprzecznymi balami o średnicy od 15 do 30 centymetrów. Tak wzmocniona droga wymagała także i wzmocnionych siedzeń i kręgosłupów. Pierwsze auto (Ford oczywiście) przejechało droga z Creede do Lake City w 1912 roku. Dopiero w 1984 roku wyasfaltowano ostatni dwunastokilometrowy odcinek drogi.

Teraz w miasteczku są schludne domki. Główna droga przejazdowa asfaltowa, ale już równoległa boczna - jeszcze szutrowa. Na rogu tej bocznej ulicy odkrywam kafejkę o śmiesznej nazwie Coffeeheads, w której znajduję nad podziw dobrą kawę. Resztę popołudnia spędzam zatem tam, pijąc kawę, słuchając muzyki (Deep Forest) i pisząc swój notatniczek. Obiad jem z sympatycznym i bardzo wysportowanym siwym panem. Ma na imię Bill, jest emerytowanym lotnikiem z aktywną karierą w Wietnamie. Ma 55 lat. Po późnym obiedzie wleczemy się do naszych namiotów. Trzeba się wyspać - jutro oczekuje nas trudniejszy dzień.


Pobudka jeszcze wcześniejsza niż wczoraj, głównie spowodowana niepewnością, jak będzie wyglądać podjazd na przełęcz Slumgullion. Na dystansie niecałych trzynastu kilometrów musimy się wspiąć z 2650 m npm. na 3515 m npm. Do następnego miasteczka, South Fork, mamy 117 km i w sumie 1165 m wspinania. Jem pół banana i popijam herbatą. Już dawno stwierdziłem, że bez dużego śniadania lepiej mi się startuje, zwłaszcza jak jest taki ciężki podjazd.

Wyjeżdżam z miasteczka i po chwili droga staje dęba. Mieszkając w Kolorado mam wprawę w jeżdżeniu po górach jaką taką, ale tak bezlitosnego podjazdu jeszcze nie zaliczyłem. Nic dziwnego, wspinanie się z Lake City na Slumgullion to jedna z dziesięciu najostrzejszych wspinaczek rowerowych w Stanach. Im wyżej, tym mniej powietrza. Z doświadczenia wiem, że do ok. 11 tysięcy stóp (3300 m npm.) jakoś mi się jedzie normalnie, ale powyżej to już żadnych zrywów, stawania na pedałach, mozolnie i statecznie.

Tym bardziej jestem pełen podziwu, gdy mija mnie zbudowana jak nastolatka blondynka, cały czas stojąc, i z partnerem bardziej sapiącym niż ona. Później dowiaduje się, że to Kirstie z Boulder, uczestniczka min. Żelaznego Triathlonu na Hawajach. No więc nic dziwnego, tylko co ja tu robię? Zresztą wspaniale przygotowanych kobiet jest na tym rajdzie całkiem wiele. Życie w Kolorado temu sprzyja.

No i zawsze sprzyjało. Siedząc w Coffeeheads wyczytałem o niejakiej "Poker Alice" - Alice Ivers Duffield. Urodzona w Anglii w 1851, ukończyła szkołę dla dobrych panien w Wirginii i po wyjściu za mąż za górniczego inżyniera pojawiła się w Lake City. Zafascynowana atmosfera górniczego miasta, głównie grami hazardowymi, zabrała się za ten proceder poważnie po tragicznej śmierci męża. Miała szczęście w pokerze i stąd jej przydomek. Wygrywała dużo, jednej nocy nawet pięć tysięcy (czyli tyle ile wyniósł koszt drogi do Lake City). Przepuściła swoje pieniądze w Nowym Jorku, i wróciła do uprawiania hazardu w Colorado, Nowym Meksyku i Arizonie. Nie była sama. W tych niby męskich czasach było wiele równie "męskich" kobiet, o barwnych przydomkach: Latająca Annie, Chińska Mary, Krzywonoga Eva itp. Niejaka Faro Nell zdobyła sławę celnym strzelaniem. Potrafiła podobno wystrzelić kieliszek z ręki i odstrzelić obcasy kowbojskich butów. W ciemnym i pełnym dymu barze była to sztuka z pewnością zwracająca uwagę.

Na przełęczy jest zimno. Wciągam na siebie wszystko, co mam, żeby utrzymać ciepłe mięśnie. Napycham się, ile się da. Łatwo jedzenie na tej wysokości i po takim wysiłku nie wchodzi, ale trzeba. Jem "na rozum", ale i też spiesząc się, bo górska pogoda, choć jeszcze wcześnie - dziewiąta rano, nadciąga. Z przełęczy zjeżdżam już w deszczu. Na całe szczęście szybko przestaje padać i otwiera się wspaniały widok na dolinę rzeki Rio Grande. Dojeżdżamy do następnego historycznego miasteczka górniczego Creede, wciśniętego w wąski boczny kanion. Tu się zatrzymujemy na lunch. Najadam się i idę zdrzemnąć na trawniku w środku miasteczka. Nie tylko ja zresztą.

Tak jak Poker Alice nadawała kolorytu Lake City, tak w Creede "królował" Jefferson "Mydlany" Smith. Na przydomek zasłużył oszukaństwem przy sprzedaży mydła (sic!), a równocześnie fascynował się Szekspirem, którego potrafił deklamować podobno godzinami. Zainicjował też zbiórkę na pierwszy kościół w Creede oraz na ochronkę dla bezdomnych psów. Burzliwe życie zaprowadziło go aż na Alaskę, gdzie szefował bandzie oszustów i rozbójników. Zginął w 1898 roku w strzelaninie w barze, w Skagway, Alaska. Miał 38 lat.

Zjeżdżamy coraz niżej, aż wreszcie rzeka przebija się przez barierę skalną w miejscu nazwanym Wagon Wheel Gap (Przerwa na Powozowe Koło). Stad już tylko trzydzieści parę kilometrów łagodnego zjazdu w dół do South Fork. Dopędzam dwa tandemy jadące w dodatku razem. Tandem, czyli podwójny rower, najczęściej na bazie górskich rowerów, z mocniejszymi kołami, wzmocnioną ramą i innymi ciekawostkami jest dosyć popularnym urządzeniem na tych rajdach. Pozwala parom jechać razem. Ciekawe, że są to zazwyczaj pary niemłode. Widać trzeba przeżyć ze sobą trochę, aby zdobyć się na wielogodzinne oglądanie spoconych pleców partnera. Tandemy maja tę zaletę, że w dół jadą jak burza, dzięki większej masie, natomiast płacą za to ślamazarnym wspinaniem się na wysokości. Ale tu Ameryka, wszyscy wiedzą, że na przyjemności trzeba zapracować i widać taki układ niektórym odpowiada. O ile nasze drogowe rowery można porównać do sportowych, zwinnych autek, to tandem jest jak wielki TIR, włącznie z tarczowymi hamulcami (inaczej trudno takiego rozpędzonego potwora zatrzymać). Przyczepiony do tylnego kółka ("ssąc koło", jak się to mówi w tutejszym rowerowym żargonie) dojeżdżam za tandemami do South Fork.

Gdy dotaczamy się do South Fork, z gór zaczynają napływać ciemne, burzowe chmury. Rozbijam szybko namiot, lecę pod prysznic i potem już powolnym krokiem idę szukać piwa. Nagle zaczyna padać gwałtownie, po chwili dołącza się grad. Drogą płynie potok, a ja myślę jak się sprawuje moje szmaciane domostwo. Wreszcie przestaje padać na tyle, że mogę wrócić. "Wodne" sandały, wymyślone zresztą przez przewodnika spływów tratwowych przez Wielki Kanion, i noszone tu przez wszystkich (takie obuwie "apres bike"), pozwalają brodzić swobodnie. Mój namiot pływa statecznie na poduszce wodnej utworzonej pod podłoga. Przestawiam go w inne miejsce.

Na obiad idę z czwórką z Vail. Okazują się być sympatycznymi kompanami, aczkolwiek przesiąkniętymi specyficzną atmosferą Vail - nowobogackiego ośrodka narciarskiego, gdzie jakby nikt nie pracował, a wszyscy jeżdżą wciąż na nartach i rowerach; wszyscy są piękni i młodzi i słone zawsze świeci... Prawda jest nieco inna, ale mimo wszystko jest w tych ludziach coś innego, mimo że sympatyczni i całkiem milo nam się je i gawędzi, zwłaszcza zważywszy, że nigdy ich przedtem na oczy nie widziałem. Ale tak to tu często jest. Może i pozostałość pionierskich czasów, a na pewno wpływ współczesnego trybu i stylu życia. Kontakty i znajomości nawiązuje się tu szybko; równie szybko je traci. O głębokie przyjaźnie trudniej, choć też się je znajduje, i w moim doświadczeniu, tak samo często jak w Polsce. Mieliśmy - i mamy - mit wyjątkowej duszy słowiańskiej, ale w ciągu ostatnich pięciu lat ta wyjątkowa dusza przeszła niezwykle gwałtowną metamorfozę. Dostawy są ważniejsze niż długie nocne Polaków rozmowy. I słusznie... I czy w ogóle ta dusza kiedykolwiek istniała?


Objedzony i dobrze napity (nawodnienie ważne jest) zasypiam łatwo. Budzę się o piątej rano. Jest względnie ciepło. Zły znak. Ciepłe poranki w górach zwiastują wczesne burze, a przed nami wysoka przełęcz - Wolf Creek Pass (Wilczy Potok) - nieco ponad 3300 m npm. Dziś też najdłuższy etap - z South Fork do Durango mamy 176 km i w sumie 1630 metrów wspinania. Dobrze przynajmniej, że do przełęczy tylko 32 kilometry. Jest nadzieja, że po drugiej stronie pogoda będzie nieco lepsza, ale i tak przełęcz trzeba przeskoczyć jak najwcześniej się da. Mam awersję do burzy i piorunów w górach w ogóle, a na wysokościach w szczególności.

Jeszcze po ciemku pakuje swoje tobołki i ruszam, gdy ledwo świta. Większość zdaje się myśleć w ten sam sposób - wyścig z pogodą. Chmury zakrywają wschodzące słońce i jest chłodno, wkrótce jednak droga staje dęba i trzeba się rozdziewać. Droga, którą jedziemy, wiedzie najpierw przez wąską i ładnie zalesioną dolinę, jest też niestety jedna z głównych dróg transportowych ze wschodu na zachód w tej części stanu. Na wąskiej drodze wyprzedzają nas zatem wyraźnie poirytowane ciężarówy, irytację demonstrując precyzyjnym wymijaniem, jakieś pół metra od mojego lewego łokcia. Miłe to nie jest, wymaga uwagi, więc się wreszcie budzę na dobre.

Im wyżej, tym bardziej rozległe widoki. Przejeżdżamy obok ośrodka narciarskiego, też nazwanego od Golf Creek Pass. Choć nie największy i nie najbardziej popularny w Kolorado, bo leży trochę na uboczu, to jednak ma rekordowe opady śniegu prawie każdej zimy - około 8 metrów. Dopiero jeżdżąc na nartach w Kolorado poznałem, co to jest prawdziwy puch, taki w którym się tonie, z którego po upadku trudno się wykopać, który wręcz dusi, gdy uderza w twarz, gdy się jeździ w nim po kolana, a czasem i w takim sięgającym ud i bioder. Dopiero w tych okolicach doceniłem potrzebę długich linek pozwalających na znalezienie zgubionej narty. To wszystko się odnosi do wyjątkowych warunków w ośrodkach narciarskich, bo wielkie opady świeżego śniegu są natychmiast zajeżdżane ratrakami i tysiącami par nart. Ten sam puch potrafi się za to utrzymać dniami w dzikich okolicach - i dlatego przerzuciłem się zupełnie już na jeżdżenie na dziko. Gdzie wola, tam droga. Wolna pięta, foki i tyle zjeżdżania, ile się podejdzie... Ale teraz podjeżdżam, sapiąc pod przełęczą na rowerze. Do zimy daleko, aczkolwiek ogólna kondycja zdobyta na tych wysokościach przenosi się z lata na zimę i odwrotnie.

Dojeżdżamy na przełęcz. Chmury dalej wiszą i nawet zaczyna siąpić. Zjeżdżać trzeba będzie ostrożnie, a szkoda bo zjazd stromy i kręty dosyć. Na takich zjazdach nierzadko osiąga się prędkości do 80 km/h, ale na mokrej nawierzchni trzeba będzie bardzo uważać. Lotnik Bill prosi o pamiątkowe zdjęcie. Robię mu kilka zdjęć; wmuszam w siebie jakieś banany, ciasteczka, miód; zakładam na siebie wszystko, co mam od deszczu i dla ciepła - ciepłe rękawice w środku lata są na tych wysokościach absolutną koniecznością, zwłaszcza jeśli chce się hamować... - i ruszam w dół. W ciągu następnych 12 km, spadamy (dosłownie prawie) kilometr w dół, aż w uszach zatyka. Trudno podziwiać widoki, bo trzeba się skoncentrować na zakrętach, kamieniach na drodze i innych rowerzystach. Widzę jak przed kogoś jadącego przede mną wyskakuje z lasu jeleń (dokładnie to jeleń mułowy - mule deer - tych tutaj pełno). Na cale szczęście dla obu, a zwłaszcza dla rowerzysty, żadne z nich nie zawahało się. Jeleń przeskakuje na drugą stronę.

Ogólnie, jak na taką liczbę jadących (prawie 600) i tak trudny teren, naprawdę wymagający skupienia, ilość wywrotek i wypadków jest mała. Dotychczas zdarzyły się tylko dwa. Jeden to wywrotka z ogólnym, ale niegroźnym, podrapaniem, drugi gorszy - złamana noga przy upadku, spowodowanym nieumiejętnym przejazdem przez tory kolejowe. Porównuję to z moim poprzednim rajdem rowerowym, Ride the Rockies, dwa lata wcześniej. Tam było więcej ludzi, i ich umiejętności były jednak niższe, było więc kilka do kilkunastu wypadków dziennie. Nie chodzi tu o jakieś super umiejętności, ot, trochę sensu, zdrowego rozsądku i obycia na rowerze, zwłaszcza gdy się jedzie w większej grupie i współpracuje (tzn. ssie kółko).

Golf Creek Pass leży na dziale wodnym, zjeżdżamy więc na stronę Pacyfiku. Dolina jest szeroka i zielona. Pogoda się poprawia, słońce i ciepło. Po 70 km od startu dojeżdżamy do Pagosa Springs. Znowu owoce, ciastka, picie. Znowu obnażone ciała. Coraz bardziej brązowe. Niektóre nawet warte oglądania. Niektóre nawet bardzo.

Zawsze mi się jedzie ciężko po przystanku i posiłku. Z Pagosa stromy wyjazd pod górę. Na grafiku (mamy rożnej maści mapki, pokazujące, co nas czeka) pierwszy kawałek narysowany jest prawie pionowo. Żart, ograniczenie skali czy ponura prawda? Po chwili się okazuje, że pionowo nie jest, ale z pełnym brzuchem robi mi się niedobrze, gdy usiłuje dotrzymać tempa Billowi-lotnikowi. Jadę za nim ukradkiem, bo chcę zobaczyć, w jakiej jest formie. Bill pedałuje pod górę ostro i w równym tempie, wyprzedzając dwa razy od niego młodszych. Gdy dojeżdżamy wreszcie na szczyt wzgórza, mówię mu, że chciałbym być w takiej formie nie za dziesięć lat (bo taka jest miedzy nami różnica), ale teraz. Resztę drogi przebywamy razem, aż do postoju na lunch, który wypada niecałe 100 km od wyruszenia z South Fork.

Jest gorąco. Jeść się nie chce, ale trzeba, więc wmuszam w siebie: pieczonego ziemniaka, fasole, trochę spaghetti, chleb, kilka plastrów żółtego sera, i indyka, melona kawałek, pomarańcze, banana, ciasteczka, miód, dużo wody, trochę płynu energetycznego. Z doświadczenia wiem, że jeżeli tak zjem, to nie będę miał problemów w drugiej połowie dnia. Choć człowiek tego nie czuje, traci siły, a jak już poczuje, jest za późno, żeby taką utratę uzupełnić. To samo odnosi się do jedzenia, jak i nawodnienia, chociaż to drugie jest nawet ważniejsze. Najedzony dobrze usiłuję znaleźć miejsce w lesie na sjestę. Las jest rozgrzany jednak okropnie, więc siedzę i czekam, aż będę mógł jechać. Nieopodal jest Chimney Rock (Skalny Komin) - formacja skalna, która rzeczywiście zwieńczona jest wysmukłym skalnym kominem. Jest to święte miejsce w kulturze Indian Ute. Ich rezerwat jest niedaleko i obejmuje ten południowo-zachodni skrawek stanu. Rezerwaty rządzą się własnymi prawami. Ta autonomia została ciężko wywalczona w układach z rządem federalnym. Choć tu akurat okolica piękna, to ogólnie rezerwaty, ziemie indiańskie, są ponurym dowodem mierzalnych i niemierzalnych krzywd, wyrządzonych przez białego tubylcom tych ziem. I nie chodzi mi wcale o łzawą i łatwą egzaltację. Rzeczywistość była (i często nadal jest) wystarczająco okrutna, że nie wymaga podkolorowywania. Wystarczy pomyśleć o przymusowym przesiedleniu całego szczepu Cherokee, czy też zastanowić się na "genialnym" rozwiązaniem odwiecznego konfliktu pomiędzy Navajo a Hopi, poprzez umieszczenie rezerwatu Hopi w samym środku rezerwatu Navajo. Widać "Batiuszki" są tak samo ojcowsko troskliwe o niewygodne szczepy na całym świecie - czy to Łemkowie, Tadżykowie czy Hopi...

Wreszcie ociężały wsiadam na rower i ociężale toczę się w dol. Wkrótce jednak dopędzają mnie ludziska, z którymi jadłem obiad poprzedniego wieczora, no i nie wypada odstawać. Pedałuję w ich tempie, a lunch staje mi w gardle. Wreszcie wymuszona równowaga ustala się pomiędzy nogami i żołądkiem i jakoś zaczyna mi się jechać. Droga wiedzie przez pagórkowaty teren - więc na przemian zjazdy i podjazdy. Następny punkt żywieniowo-odpoczynkowy jest na sto dwudziestym siódmym kilometrze, po przejechaniu Yellow Jacket Pass (2775 m npm.). Pierwszy raz na tym rajdzie widzę, że ktoś ma dość i wsadza rower na dach specjalnego samochodu pomocniczego. Takie samochodziki jeżdżą pomiędzy punktami odpoczynkowymi i bez pytania podwożą każdego, kto potrzebuje pomocy. Lepsze to niż padnięty i wyczerpany klient na poboczu drogi.

Jest druga po południu. Zacząłem jechać o siódmej rano. Zaczyna dokuczać kark i ramiona. Siedzenie jest w porządku, bo zaprawione, ale ogólne zmęczenie i specyficzne bóle zaczynają się dawać we znaki. No cóż, nie ma rady, piję, podgryzam co mam w kieszeni i staram się utrzymywać równe tempo. Do przejechania jeszcze niecałe 50 km.

Ostatni przystanek jest na 155 kilometrze. Zajadam się pomarańczami i winogronami. Nie mogę już w siebie wmusić nic bardziej solidnego, ale to powinno wystarczyć na ostatnie dwadzieścia parę kilometrów. Pod koniec toczymy się ostro w dół. Durango leży na dnie szerokiej doliny, na wysokości nieco poniżej 2000 m npm. Jest to najniższy punkt na naszej trasie. Na pole namiotowe dojeżdżam kilka minut przed czwartą po południu. Dziewięć godzin na rowerze. Jestem zmęczony. Dzwonię do Boba i Hazel i uciekam w komfort ich nowego domu w górach ponad Durango.


W Durango mamy dzień odpoczynku. Przyda się. Nie tylko dlatego, że przejechaliśmy już 385 kilometrów, ale czeka nas poważny etap z Durango, na druga stronę gór, do Ouray. Ale to pojutrze. Na razie marzy mi się normalne łóżko, gorący prysznic i piwo.

Durango to sympatyczne miasteczko; teraz nastawione na turystów i szaloną młodzież rowerowo-kajakowo-narciarską. Kiedyś było to centrum ekonomiczne całego regionu. Tu była, i nadal jest, główna stacja kolei zbierającej urobek z górskich kopalń. Kolej jeździ dalej - do Silverton - ale wozi tylko turystów. Natomiast znakomite tereny do uprawiania górskiego rowerowania, które to, jak łatwo się przekonać, mało ma wspólnego z jeżdżeniem rowerem po normalnych drogach, przyciągają rzesze górskich rowerzystów, w tym także gwiazdy tego sportu. Trzy super-gwiazdy - Julie Furtado, John Tomac i Ned Overend właśnie tu mieszkają. Tak jak Boulder jest centrum kolarstwa szosowego, tak Durango jest stolicą (w USA) rowerów górskich.

Następny etap, przez Silverton, do Ouray, to jedna z ładniejszych dróg w Kolorado (a może i poza) i niemała gratka dla rowerzysty. Do Ouray mamy 115 km, ale do pokonania trzy wysokie przełęcze - Coal Bank (3243 m npm.), Molas (3325 m npm.) i Red Mountain (3358m npm.). W dodatku zaczynamy z 1980 m, tak że wspinania będzie do bólu, dosłownie i w przenośni. W sumie 2250 m do wdrapania się, każdy metr mozolnie wykręcony własnymi nogami.

Pierwsze 17 km jest prawie płaskie, ale znam tę dolinę z poprzednich wypadów rowerowych. Poranną "ciekawostką" do zwalczenia jest silny i stały wiatr czołowy. Przyczyną wiatru jest strumień chłodnego powietrza, spływający z wysokości w dolinę. Wieje całkiem mocno, a jeżdżenie pod wiatr jest wyczerpujące, co wcale mi się nie uśmiecha, zwłaszcza gdy trzeba to robić przed tym całym wspinaniem. Szukam kogoś, z kim mógłbym dzielić wysiłek pedałowania pod wiatr. Na całe szczęście zbiera się nas trójka (a potem piątka) i całkiem żwawo posuwamy się do przodu. Ostro pracuje sympatyczna blondyna, okazuje się, że prawniczka z Boulder (bliskie miasteczko pod górami, oddalone od mojego Fort Collins o 80 km). Jedziemy wzdłuż toru kolejowego, prowadzącego wzdłuż rzeki Animas w stronę Silverton. Co roku odbywa się na tym odcinku wyścig pomiędzy kolarzami a pociągiem. Zazwyczaj rower wygrywa.

Wspólna praca kończy się w miejscowości Hermosa (dwa domki na krzyż). Zaczynamy ostry podjazd. To tylko wstęp do tego, co będzie. Przynajmniej jest czym oddychać, ale stromo jest na tyle, że nikt się nie śmieje. Dobrze, że odpocząłem. Chociaż dowiaduję się w czasie jazdy, że wczoraj znalazły się gieroje (i gierojki oczywiście), dla których dzień odpoczynku był zbędny i zrobili dodatkowe 180 km i 2400 m wspinania, aby dojechać do Parku Narodowego Mesa Verde - miejsca, gdzie dziewięć wieków temu, w naturalnych kawernach w pionowych zboczach przepastnych kanionów, mieszkali Indianie Anasazi.

Po 28 kilometrach dojeżdżamy do pierwszego dziś przystanku. Pogoda jest śliczna, ale to dopiero rano. Po prawej głęboka, rozległa dolina; po lewej szaroróżowa bariera skalna. Wciskam w siebie jakieś banany, piję kawę (jakieś dziwne smaki zaczynam mieć), i kontynuuję wspinaczkę. Jakoś to idzie, może dlatego, że jadę już tą drogą trzeci raz na rowerze, i udaje mi się, przynajmniej na początku, rozkładać wysiłek tak, że czuję się całkiem OK. Zobaczymy, czy uda mi się tak do końca. Wyjeżdżamy na wysokość 2700 m, gdzie droga idzie niewielkim płaskowyżem u podnóża stoków małego ośrodka narciarskiego - Purgatory (Czyściec).

Ano, czyściec to jest, bo zaraz za Czyśćcem droga skręca w pierwsza agrafę, a następnie staje dęba i nie popuszcza aż do Węglowej Przełęczy (Coal Bank Pass). 1200 m w pionie na dystansie niecałych 10 km. Na całe szczęście jest bezwietrznie i nie za gorąco. Na Coal Bank dojeżdżam w całkiem dobrym stanie i robię sobie w nagrodę odpoczynek zakrapiany dużą ilością płynów, winogron i ogólnie wodnistego pożywienia. Polubiłem też rurki wypełnione miodem. W czasie jazdy wystarczy odgryźć jeden koniec i można sączyć miód bez zdejmowania rąk z kierownicy. Mam jeszcze jeden dobry powód dla ociągania się. Czeka mnie stromy zjazd w dół, po to tylko, żeby znów wspinać się do góry, nawet wyżej niż jesteśmy na Coal Bank. No cóż - trzeba.

Na Molas Divide (Molasowy Przedział) stajemy, choć nie ma punktu żywieniowego, bo jest to jeden z piękniejszych widoków w okolicy. Prawdziwie górska panorama. Przypominają mi się tatrzańskie panoramy sprzed wielu, wielu lat. I choć to co przede mną jest piękne, jak piękne są każde góry, to tych tatrzańskich widoków i mgiełek nic nie już nie zastąpi. Wiem to; wiedzą to też moi przyjaciele, którzy oglądali wszystkie wspaniale góry świata, z Everestem włącznie. No cóż, dla każdego taki Everest na jaki go stać i zasłużył...

Przede mną znów zjazd w dół. Przystaję tylko, żeby złapać kilka herbatniczków i jakąś pomarańcze (co niedługo się okaże dużym błędem) i zjeżdżam do Silverton. Po drodze staję wiele razy, aby zrobić zdjęcia doliny pod i przed nami, a także, by dać odpocząć zmęczonym rękom i plecom. Zjazd jest podobny do tego z Golf Creek Pass.

Silverton leży na dnie starego wulkanu, którego ściany zapadły się miliony lat temu. Jak nazwa wskazuje, były tu kopalnie srebra, także i złota, żelaza, i węgla. Ostatnia z kopalń została zamknięta siedem lat temu, głównie z powodu powodowanego przez nie zanieczyszczenia środowiska. Ślady tego widać w wielu miejscach: dziury w zboczach, pod nimi stożki żółtych, rudawych wysypisk, jakby wyrzuconych przez krety. Wcale to nie było dalekie od rzeczywistości.

Silverton, choć leży na głównym szlaku turystycznym, zachowało jednak swój oryginalny urok. Wystarczy zboczyć z głównej ulicy (jedynej o twardej nawierzchni) i widać stare wiktoriańskie domeczki obok murowanych kamienic, świadectwa bogactwa uzyskanego z kopalni. Jest też więzienie sprzed stu lat - zbudowane z desek położonych na płask, które w ten sposób tworzyły grubą ścianę trudno do przebicia byłe czym. Znam te zakamarki z naszych rodzinnych wycieczek samochodowych w te okolice. Dzieciaki kochają przeraźliwie gwiżdżący parowóz i sklepy z łakociami.

Tym razem jednak nie ma czasu na powolne przechadzki. Dojeżdżam do miasteczka, i dopiero teraz się orientuję, że ubzdurałem sobie, iż tu powinien być przystanek z jedzeniem, więc lekko głodny (zły znak) i dosyć zmęczony, zamiast po prostu odpocząć i się najeść gdziekolwiek, zaczynam pedałować na Red Mountain Pass. Zaczynają się zbierać chmury i robi się chłodno. Opadam z energii i sił i jedzie mi się fatalnie. Zakładam ocieplacze i jest trochę lepiej. Wreszcie docieram na przełęcz - głodny, zmęczony i zziębnięty. Rzucam się na lunch (meksykańskie placki z fasolą, mnóstwo innych rzeczy) i trochę mi lepiej. Niestety, grzmi i zaczyna padać drobny deszczyk, a przed nami zjazd do Ouray.

Na południe urobek jechał koleją do Durango. Na północ, poprzez Czerwoną Przełęcz (Red Mountain Pass) prowadzi najdroższa droga w okolicy. W tym samym czasie, gdy droga do Lake City została wybudowana za pięć tysięcy dolarów, znacznie krótszy odcinek z Silverton do Ouray kosztował milion dolarów, stąd też nazwa - Million Dollar Highway. Cena świadczy o trudnościach tej drogi, poprowadzonej w zboczu skalistego, przepastnego kanionu narażonego na lawiny. W jednym miejscu jest nawet nowoczesny, "sztuczny" tunel mający na celu przerzucanie lawin ponad drogą w przepaść po drugiej stronie.

Jadę ostrożnie, ale mimo wszystko dopędzam Kirstie. Ta, co tak potrafi grzać pod górę, jest jednak bardzo ostrożna na śliskiej drodze w dół. Podoba mi się to. Jedziemy właściwie razem, raz ja szybciej, raz ona, ale gdy droga się wyrównuje, nie potrafię za nią nadążyć.

Dojeżdżam do Ouray w mżawce. Staram się jak najszybciej rozbić namiot, co mi się udaje zrobić przed deszczem. Niestety, powracające burze powodują, że nie możemy wskoczyć do miejskiego basenu, zasilanego przez naturalne gorące źródła. Biorę prysznic i wlokę się z Billem lotnikiem do najbliższego baru. Jak Silverton, Ouray żyje teraz głównie z turystów. Z zamknięciem kopalń zniknęli górnicy, zostali tylko ci, którzy potrafili sobie stworzyć źródło dochodu w sezonie turystycznym. Krótki to sezon, od maja do października, więc trudno zarobić na cały rok. Tego się właśnie ze szczegółami dowiaduję od sympatycznej barmanki. Miasteczko nazywa się od wodza Indian Ute, Ouray, który zasłużył się niesłychanie we wprowadzeniu pokoju pomiędzy białymi i ludnością tubylczą w Kolorado. Teraz na Ouray mówią niektórzy "mała Szwajcaria". Miasteczko jest wciśnięte pomiędzy pionowe skały i otoczone z trzech stron wysokimi górami - White House, 4114 m; Hayden, 3994 m i Cascade, 3690 m npm. Jedna główna przelotowa ulica, przy niej hoteliki i restauracyjki; wiele stylizowanych na niemieckie i szwajcarskie. Na ile prawdziwe - nie wiem; pewnie mało, ale turystom to specjalnie nie przeszkadza.

Po obiedzie szukam zacisznego miejsca, żeby się napić herbaty. Włażę do jakiejś kafejki i tam znajduję gazetowe dziwo. Gazeta San Juan Horseshoe, wydanie z sierpnia 1994, założona w 1977. Motto: Twoja Kulturalna Zasłona Prysznica. Okładka: rysunek łączący scenę z księżyca - astronauci, księżycowy pojazd, flaga na patyku (tak jak naprawdę to wyglądało) z okładką Abbey Road, oczywiście z Paulem kroczącym po białych pasach na bosaka... Niby nic wielkiego, taka sobie głupota, ale tym bardziej surrealistyczna, gdy zważymy, gdzie wydawana. Obejmuje swoim zasięgiem powiaty ledwo zamieszkałe, górnicze i farmerskie. Skąd więc gazetka, która sama w dodatku opisuje się w ten sposób: "Ten wspaniały szmatławiec możecie znaleźć w Ouray, Gunnison, Delta, i w innych powiatach, w wykwintnych i nie tylko miejscach"? Ano pewnie jakieś stare hippisy, wykurzone z wielkich miast, zaszyły się w tych pięknych okolicach i mącą wodę. Wolny rynek daje im pole do popisu, wolny rynek też w dużym stopniu ignoruje.

Wlokę się do namiotu, kładę żeby jeszcze trochę poczytać, i... budzę w ubraniu w środku nocy. Zimno jest, więc włażę do śpiwora, który mi towarzyszy (puch przynajmniej) od 24 lat. Pierwsze wcielenie tego puchu to był "super" śpiwór uszyty przez Pana Radonia w Krakowie. (Alpinexu wtedy jeszcze nie było...). W Ouray mamy następny dzień odpoczynku. Nie bardzo wiem, co z nim zrobię, ale cos wymyślę rano.


Wyłażę z namiotu zupełnie zaspany o 7.30. Wierzchołki gór naokoło w złotym poblasku słońca, ale na dole w kanionie mroczno i zimno. Pamiętam, że śniadanie dają do ósmej, więc człapię, żeby coś załapać i wleźć do śpiwora jeszcze, ale dowiaduję się zupełnie przypadkiem, że autobusik rajdowy ma coś tam przewieźć do Gunnison i może zabrać kilka worów. Decyduję się błyskawicznie, choć nie wiem, czy dobrze robię, że zamiast obijać się po Ouray, ostatni etap i dzień przejadę sam, w ciszy i spokoju, bez nieustannego chrzęstu dziesiątków łańcuchów przede mną, za mną i koło mnie. Wrzucam wszystko na łapu capu do plecaka; kieszenie napycham bananami, batonikami, czym się da - dzisiaj będę zupełnie na swoim. Dobrze, że znam tę trasę sprzed dwóch lat. Mam do przejechania 165 kilometrów i w sumie ok. 1500 m wspinania. Kłopot z tą trasą jest taki, że zaczyna się od sześćdziesięciokilometrowego łagodnego zjazdu w dół, do rolniczej doliny, leżącej na wysokości nieco ponad 1700 m npm. Jest to najniższy punkt na naszej trasie. W środku rozległej doliny leży miasteczko Montrose. Postanawiam tam zrobić pierwszy odpoczynek.

Wyruszam sam. Dziwne uczucie. Już się chyba przyzwyczaiłem, że ktoś jedzie przede mną lub za mną, a teraz zupełnie cicho i samotnie. Pozostawiam wysokie góry za sobą, a spływające z nich poranne powietrze popycha mnie w stronę Montrose. Dojeżdżam tam dobrze przed południem, i szukam sensownego jedzenia. Chociaż mam straszna ochotę na soczystego hamburgera, to wiem, że ciężkie, tłuste jedzenie dobrze na jazdę nie wpływa. Najlepsze są mączne rzeczy - kluski, placki, chleb. Znajduję Taco Bell, gdzie dają takie sobie meksykańskie jedzenie. Tylko okienko samochodowe jest otwarte, więc podtaczam się tam na rowerze i zamawiam, ku niewielkiemu tylko zdziwieniu panienki w okienku, jakieś "taco" z fasolą, burritto i dużą coca-colę. Napycham się tym i dodatkowo "power" batonikiem, który wygląda jak język krowy, smakuje chyba podobnie, ale ma maksymalna ilość pożywki w minimalnej objętości. Przeżuwam to wszystko i patrzę na grafik drogi przede mną.

Z Montrose muszę się wspiąć na Cerro Summit (2380 m npm.), stamtąd ostry zjazd do malutkiej miejscowości Cimarron, skąd następny podjazd na Black Mesa (2650 m npm.). Mesa to płaskowyż - a po łacinie stół. Krajobraz zachodniego Kolorado, Utah, Arizony to właśnie takie poziome linie, nakładające się na siebie, niknące na horyzoncie; jak gdyby ktoś wziął czerwone, rude, niebieskie, fioletowe kredki i zapełnił horyzont poziomymi kreskami o tych właśnie kolorach. Gdzieniegdzie wyrastają z tych płaskowyżów góry; wiele z nich przyprószonych przez większa cześć roku śniegiem. "Mesa" są też często poprzecinane malowniczymi kanionami. W pobliżu Montrose jest taki wspaniały kanion, niezwykle wąski i głęboki, o ciemnych ścianach, które jeszcze pogłębiają wrażenie czarnej czeluści. Kanion ma zatem odpowiednia nazwę - Black Canyon of the Gunnison, czyli Czarny Kanion. W najgłębszym miejscu głębokość sięga 820 metrów i skaliste ściany kanionu są znakomitym terenem wspinaczkowym.

Ostatni dzień tej wyrypy to właśnie wspinanie się na kolejne stoki prowadzące z powrotem do sztucznego jeziora Gunnison i do naszego startu sprzed tygodnia. Trawię jeszcze lunch i zaczynam się wspinać na Cerro Summit. Nawet to mi idzie jakoś, chociaż zauważam, że samotnie lepiej się jednak jedzie, gdy teren nie spowalnia do żółwiego tempa 10 kilometrów na godzinę. Ale pogoda jest sprzyjająca, nie ma przeciwnego wiatru, tego przekleństwa wszystkich rowerzystów, i choć jest dosyć ciepło, jakoś się daje wytrzymać. Na szczycie Cerro jest wręcz chłodno. Stąd karkołomny zjazd w dół. Chociaż mógłbym jechać dalej, to jednak staję w Cimarron - jeden mały sklepik połączony ze stacją benzynową, i wypijam najpierw jeden, a zaraz drugi, litr Gatorade (taka lemoniadka kwaśno-słona - dobrze się pije w spragnionym stanie).

Przejechałem już 90 km, ale najdłuższy podjazd właśnie przede mną. Dziesięć kilometrów męczącego, wijącego się podjazdu na Blue Mesa. Drapie się powoli i myślę o wielu rzeczach, ale jak to już wiele razy zauważyłem, zupełnie nie pamiętam, o czym myślałem. Może właśnie dlatego to długodystansowe jeżdżenie jest takim odpoczynkiem i relaksem? Bez dodatkowych zorganizowanych przystanków zaczynam mieć niedobory w piciu. Racjonuję płyny tak, żeby mi starczyło do Sapinero, gdzie - jak pamiętam - jest tawerna i w niej mam nadzieje uzupełnić wodę. Wyjeżdżam wreszcie na pierwsze wzniesienie. Szybki zjazd w dół i znów wspinanie się na drugi wierzchołek i wreszcie mam za sobą ostatni duży podjazd. Reszta to już pagórki.

Jeszcze trochę pedałowania i odsłania się widok na olbrzymi zalew - rezerwuar Gunnison. Do Sapinero jeszcze z 10 kilometrów, ale już łatwo. Nagle daleko przed sobą widzę rowerzystę. Zbieram się w sobie i zaczynam gonić. Doganiam go po kilku minutach, i widzę, że nie tylko ja miałem taki pomysł, żeby jechać samotnie i jeden dzień wcześniej. Okazuje się to być sympatyczny chłopak z Illinois, zachwycony Kolorado i też szukający spokoju ostatniego dnia. Razem dojeżdżamy do Sapinero.

Właścicielka, i chyba jej córa, siedzą przed przydrożnym sklepikiem. Przejechaliśmy już prawie 120 kilometrów, przed nami jeszcze trochę, ale prawie już płaskie, tylko kilka niewielkich wzniesień. Siadamy na werandzie. Greg kupuje colę dla wszystkich, ja się dzielę z nim moim jedzeniem. Dokupujemy jeszcze trochę w sklepiku. I siedzimy tam przez dobrą godzinę, głównie gadając o rowerach, rajdach, górach i okolicy. Wreszcie pora na ostatni odcinek. Ostatni odcinek dzisiaj i ostatnie czterdzieści parę kilometrów. Jedzenie i odpoczynek dobrze nam zrobiły i prujemy wzdłuż rezerwuaru w całkiem porządnym tempie ok. 40 km na godzinę. Dojeżdżamy wreszcie do mostu, od którego zaczęła się nasza droga do Lake City pięć dni temu. Stąd jeszcze nieco ponad 5 kilometrów do końca, i chyba ta świadomość powoduje, że nagle zaczyna nas wszystko boleć, nawet nie z wysiłku, tylko z siedzenia na rowerze przez tyle godzin.

Wreszcie dojeżdżamy do Western State College, gdzie zostawiliśmy nasze auta. Bierzemy długi prysznic i szukamy znanej mi z poprzedniego rajdu pizzerii. Dużo pizzy i piwa. I potem już długa i męcząca, po takim dniu, jazda do domu.


Copyright © 1994 by Jacek Walicki (jsw@fc.hp.com)
Znalazł Alfer (alfer@mp.pl)
Spolszczył i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999
    21.09.99 10:29