Jak to w Wyścigu Pokoju bywało...

Artykuł Radosława Leniarskiego z Gazety Wyborczej (9-10 maja 1998, s. 37).

Za banany i pół kilo cukru

Po zmianie formuły na open (czyli dla amatorów i zawodowców), po krótkotrwałym upadku na początku lat 90., Wyścig Pokoju odrodził się dzięki staraniom byłego czeskiego kolarza Pavla Doleżela i czterokrotnego zwycięzcy Ryszarda Szurkowskiego. Dzięki nim odbędzie się znów w trzech krajach i w pełnym wymiarze, ale do dawnej świetności nadal mu wiele brakuje.

Prolog, czyli huśtawka historii

XXX Wyścig Pokoju (12 KB) "IX Wyścig Pokoju - największa amatorska impreza kolarska świata - został zakończony. Przez 14 dni miliony ludzi z zainteresowaniem śledziły walkę kolarzy 23 państw na ponad 2000-kilometrowej trasie z Warszawy przez Berlin do Pragi. Każdego dnia miliony radiosłuchaczy i czytelników gazet z zapartym tchem uczestniczyły w zmaganiach kolarzy o laury przodowników wyścigu. Każdego dnia setki tysięcy liczyły czasem sekundowe różnice dzielące poszczególnych zawodników i drużyny" - pisała "Trybuna Ludu" 16 maja 1956 roku we wstępniaku.

Wyścig miał swoje góry i dołki, które przeżywała cała Polska. Tak było w latach 1956-57 lub w etapach do słynnych Karlovych Varów. One stanowią historię wyścigu.

Etap 1., czyli Królak z cylindra

Polskie szaleństwo zaczęło się od VIII etapu wyścigu w 1956 roku. Trasa wiodła z Lipska do Karl Marx Stadt. Z tego etapu wzięła się legenda o kolarzu Stanisławie Królaku, o którym myślano, że jest Aurelio Cestarim. Wszystko przez polskie radio.

- Jechaliśmy na metę, minęliśmy uciekającego Włocha Cestariego, który jechał w chabrowej koszulce - wspomina radiowiec Bogdan Tuszyński, który relacjonował wyścig od 1954 roku.

Niestety, zwyczaj zrzucania meldunków z trasy w formie ulotek przez samoloty zginął wcześniej i aż do przyjazdu kolarzy nie było wiadomo, co się dzieje na trasie. Helikoptery zaczęły latać nad trasą rok później.

Opowiada Królak: - Wiedziałem, że z przodu jest Włoch. Nie sądziłem, że go dojdziemy. Wyskoczył Amell. Niech idzie, pomyślałem sobie. Sam się ugotuje. Wyprysnął Krivka. To już za wiele, pomyślałem i zrobiłem skok. Jakoś łatwo poszło.

Redaktorzy Tuszyński i Witold Dobrowolski, którzy mieli praktycznie monopol informacyjny, byli już wtedy na stadionie: - Nadajemy, że Włoch ucieka, że pewnie dojedzie do mety. No i wjeżdża na stadion niebieski zawodnik. Robi rundę, redaktor Dobrowolski krzyczy do mikrofonu "Cestari, Cestari", a ja patrzę i patrzę i coś mi się nie zgadza. Niby ta sama koszulka [Polacy jechali wówczas w niebieskich koszulkach liderów drużynowych - przyp. rl], ale jakieś takie łydy wielkie, jakaś taka postać większa. No, to chyba Królak, ale nie śmiałem redaktorowi zwracać uwagi. Dopiero gdy się zbliżył tak, że byłem pewny, krzyknąłem "To Królak!".

Królak wygrał cały wyścig. Potem powstała legenda o słynnej pompce Królaka. Że niby załatwił nią Cestariego w tunelu wjazdowym na stadion. Nie znajduje ona jednak potwierdzenia wśród świadków. Marian Więckowski, który ścigał się z Królakiem i startował z nim w Wyścigach Pokoju, również w 1956 roku, mówi: - Nigdy nie było tak, żeśmy się z premedytacją bili podczas wyścigu. Owszem, czasem, gdy droga wąska albo meta blisko, gdy był boczny wiatr, to się kolarze barażowali. Ale inaczej nie.

Po etapie do Karl Marx Stadt kolarze dostali swoje nagrody. Więckowski odebrał kilo bananów i pół kilo cukru. "Prowiant" na drogę z mety do hotelu. Dowiózł i - jak donosiła "Trybuna Ludu" - zjadł wszystko przed kolacją.

Po zwycięstwie Królaka na drogi wyległy setki tysięcy kibiców. Kolarze słabsi byli przez nich tak samo witani jak najlepsi. Podczas jednego z etapów, Szwajcar Visenti złamał pedał, ale dojechał, pedałując jedną nogą. Na mecie wspominał, że ludzie pchali go pod górkę, dawali wodę, coś krzyczeli. Ludzie wiedzieli o peletonie wszystko dzięki stronom poświęconym w gazetach i długim relacjom w radiu. - Wysłali mnie na przykład do Błonia, żebym relacjonował sytuację. To śmieszne. Błonie jest zaledwie kilka kilometrów od Warszawy, gdzie był start - mówi Tuszyński.

"Trybuna" donosiła, jak rośnie entuzjazm w narodzie dla kolarzy: "Peleton jechał przez lasy między Radomskiem a Częstochową. na brzegu drogi gromadka dzieci szkolnych, w rękach chorągiewki, buziaki aż zaczerwienione z emocji. Pytam, czy poznają polskich kolarzy? Odpowiedź natychmiastowa. - Jakżeby nie? Więckowski ma numer 71, Królak 70. Chłopcem jest uczeń IV klasy szkoły podstawowej z Jedlna, powiat Radomsko, Marek Szwed".

Etap 2., czyli tajemnicza operacja NRD

30. Rocnik Zavodu Miru - Berlin (15 KB) 1957 rok to apogeum popularności wyścigu. - Po zwycięstwie Królaka nigdy już nie było większego zainteresowania - twierdzi Tuszyński. Polacy prowadzili w najważniejszej dla socjalistycznego państwa klasyfikacji drużynowej. Najlepszy kolektyw - oto był cel, do którego dążyły wszystkie drużyny. Np. komentator sportowy powiedział, że "...Bułgarzy nie wyglądają na drużynę, która wygrała klasyfikację zespołową w tegorocznym wyścigu Dookoła Egiptu".

Ostatni etap wyścigu 1957 roku prowadził z Łodzi do Warszawy. Była środa, na ulicach Warszawy dziewięć kamer telewizyjnych, trzy punkty sprawozdawcze. Stadion Dziesięciolecia, gdzie była meta, otworzono dla publiczności o 11 rano. "Pobyt na trybunach uprzyjemni muzyka z płyt". O 17, kiedy wyznaczono przyjazd, było 105 tys. ludzi, w tym I sekretarz Władysław Gomułka, ośmiu członków Biura Politycznego, trzech sekretarzy, w tym młody Edward Gierek, członkowie Rady Państwa i rządu. Poza stadionem stali ludzie, którzy się nie zmieścili. Stali i słuchali megafonów. - To był etap, który najbardziej zapadł mi w pamięć. Nie Karlovy Vary, lecz ten, na którym w 30 kilometrów przegraliśmy cały wyścig - mówi Tuszyński.

Jeszcze w Łodzi, przed startem, Polska miała pięć minut przewagi nad Niemcami, drugą drużyną w klasyfikacji zespołowej. Trener Trochanowski udzielał wywiadów "Trybunie Ludu" - Do przodu jedzie Niemiec, obok niego ma jechać nasz. Jeśli dwóch Niemców, ma być też dwóch naszych.

Niestety, Niemcy uciekli pod Sochaczewem, 40 kilometrów przed metą. "Sytuacja wyścigu z Sochaczewa dotarła na stadion z 40-minutowym opóźnieniem" - grzmiała "Trybuna Ludu", sugerując w komentarzu poważne uchybienia organizatorów.

Co się stało? Gdy z przodu uciekało trzech Niemców, byli obok nich Bugalski i Więckowski. Wtedy defekt miał Bugalski. - Niech to szlag trafi - powiedział tylko przejeżdżającym reporterom radia.

Była to jedna z najbardziej tajemniczych operacji niemieckich na terenach Polski. Niemcy zapewniali wówczas samochody serwisowe. Były prowadzone przez niemieckich kierowców. Bugalski przebierał nogami na poboczu, a polski samochód serwisowy nie przyjeżdżał. Jakimś zbiegiem okoliczności też miał defekt. Bugalski dostał rower od Jugosłowian, ale czołówka była daleko.

"Gdy z helikoptera dobiegł głos, z niezrozumiałych dźwięków wydobywających się ze źle przygotowanych megafonów publiczność instynktownie wyczuła, że z polską drużyną źle" - pisała "Trybuna Ludu".

Na stadion wjechał samotnie Rosjanin Czerepowicz. - Stadion był cichy - wspomina Tuszyński. Jednak wbrew temu, co mówi redaktor Tuszyński, na stadionie nie było cicho. "Kibice nie potrafią ani przegrać, ani wygrać. Zachowywali się skandalicznie" - ganiła "Trybuna Ludu". 105 tys. widzów gwizdało, że uszy towarzyszowi Wiesławowi pękały. "Publiczność gwiżdże, bo jest zła, że nie wygraliśmy, jak sobie tego życzyła. Bardzo to brzydko wyglądało. Pamiętam, jak gwizdano na Sidłę, gdy nie rzucił, gdy nie mógł rzucić 80 metrów" - pisał w oficjalnym organie partii E. Trojanowski.

Etap 3., czyli windujemy się!

Karlovy Vary są przekleństwem Wyścigu Pokoju. To zwykle najtrudniejszy etap. Góry niby nie są wysokie, takie czeskie "kopce", ale w zestawieniu z majową, zmienną pogodą mogą stworzyć dramat.

W 1957 roku dramat miał happy end, przynajmniej jeśli chodzi o Polaków. Dla kolarzy radzieckich wyglądało to zupełnie inaczej. Padał deszcz i śnieg, temperatura ledwo stopień, dwa powyżej zera. Mimo to kibice na trasie byli; zapłonęły setki ognisk, przy których Czesi się dogrzewali.

"59 kilometrów przed metą ucieczka. Dwóch Polaków w przodzie, w drugiej grupie Grabowski i Chwiendacz, a więc jeśli nic się nie zmieni - hurra! Wygrywamy etap, windujemy się w górę" - pisała "Trybuna Ludu".

- To był straszny dzień. Tym, co jechali w grupie, było jeszcze jako tako, ale jak ktoś się oderwał, przenikliwy wiatr paraliżował mu mięśnie i po paru minutach miał dość - wspominał Bugalski.

Po przejechaniu linii mety wielu kolarzy umorusanych błotem nie zeszło, ale spadło z rowerów "w dosłownym tego słowa znaczeniu" - jak zapewniali korespondenci. Paradowski: - Miałem ciemno przed oczami. Gdyby nie [trener] Napierała, wylądowałbym w trawie. Podczas kąpieli w hotelu asystowało mi dwóch lekarzy.

Polacy wygrali etap, Rosjanie doznali klęski, bo zajęli siódme miejsce. Po tym etapie kolarze dostali moc depesz z podziękowaniami za doznane wzruszenia. Między innymi długi list od górników z kopalni węgla Thorez.

Etap 4., czyli z szosy w trawę

XXV Wyścig Pokoju (16 KB) Ćwierć wieku później te same Karlovy Vary były klęską. Znowu deszcz, śnieg, wiatr, dotkliwe zimno i góry. Później okazało się, że to najtrudniejszy etap w historii wyścigu.

Najpierw defekt - już na dziewiątym kilometrze - miał Kluj. Gonił przez 25 km. Gdy dogonił, gumę złapał Szurkowski. Dostał rower od Labochy, który już nie dogonił głównej grupy.

Gdy peleton zobaczył, że Szurkowski ma kłopoty, nacisnął na pedały. Rosjanie, Czechosłowacy i Niemcy w sojuszu zgubili po drodze Krzeszowca i wreszcie Polewiaka. - Nigdy nie było tak, że kolarze budowali stałe sojusze, np. Niemcy z Polakami, a Czechosłowacy z Rosjanami - twierdzi Więckowski. - Zawsze to zależało od sytuacji w klasyfikacji, od sytuacji w peletonie.

Tak też było w Karlovych Varach w 1972 roku. Polacy przegrali, bo stworzyła się korzystna sytuacja dla ich rywali i oni to wykorzystali. Polscy kolarze stracili 40 minut i 40 sekund, ale żaden się nie wycofał.

"Dlaczego - pytała "Trybuna Ludu". - By odpowiedzieć, trzeba będzie, aby szkoleniowcy PZKol dokładnie prześledzili cały tok przygotowań".

W ten jeden dzień wycofało się 27 kolarzy, najwięcej w 25-letniej wówczas historii wyścigu. Jeżeli można mówić o jakichś spięciach w peletonie, to mogły się zacząć od tamtego wyścigu.

Kolarz Tadeusz Mytnik wspominał późniejsze wyścigi: - Do dziś pamiętam moje starcia z Wiaczesławem Gorełowem czy Aavo Pikuusem. Kiedyś tak się mocowałem z Jurijem Awierinem, że w czasie jednego etapu dwa razy leżeliśmy w trawie. Innym razem przed ostatnim etapem do Pragi byłem trzeci, mając 23 sekundy przewagi nad Czechem Jirzim Skodą. Czechosłowacy chcieli mnie zepchnąć do rowu. Dzięki pomocy Niemców, którzy razem z kolegami z drużyny bronili mnie przed ich atakami, utrzymałem miejsce na podium.

Więckowski, który zaprzecza, jakoby w peletonie toczyła się wojna, wspomina tylko: - Stanisław Szozda bardzo ostro jeździł. Pamiętam jeden przypadek, ale i on był spowodowany taktyką. Szozda z Jewgienijem Lichaczewem ścigali się pod Szczecinem. I było tak: Lichaczew był szybki na finiszu, więc siedział na kole, aby wypaść zza pleców w najbardziej korzystnej sytuacji. I Szozda dał po hamulcach, tak że się sczepili.

Etap 5., czyli wyścig żyje

Żaden kolarz, który jeździł w wyścigu, nigdy się o nim źłe nie wypowiedział. - Na żadnym nie było takiej organizacji. Mieliśmy wszystko, o o co tylko poprosiliśmy. W sklepach były pustki, a my zajadaliśmy szynkę prosto z puszki. Przed etapem masażysta w wiadrze mieszał jajka i wszyscy jedliśmy kogel-mogel - wspominał Lech Piasecki, najlepszy polski kolarz w latach 80., zwycięzca z 1985 roku.

- Tym wyścigiem autentycznie żył cały kraj. Zachodni kolarze otwierali szeroko oczy, zdziwieni oprawą. Po etapach na wszystkich czekały upominki: obrusy, krawaty, chusteczki. Za zwycięstwa dostawaliśmy zegarki, odkurzacze, radioodbiorniki - mówił kolarz Wojciech Matusiak. - Do dziś spotykamy się z zawodnikami z byłych krajów socjalistycznych. Organizujemy sobie nawet wspólne weekendy - mówił Szurkowski.

I właśnie Szurkowski, kolarz, który wygrał wyścig cztery razy i który najwięcej mu zawdzięcza, jest głównym organizatorem ze strony polskiej. Wczoraj bowiem wyścig wrócił chyba do Polski na dobre. Choć niektórzy - ci, co uważają, że była to najbardziej socjalistyczna i internacjonalistyczna ze sportowych imprez - mogą uważać, że na złe.


Znalazł i zoceerował Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Artykuł copyright © 1998 by Gazeta Wyborcza
    19.10.99 13:22