Życie po siedemdziesiątce

Reportaż Hanny Wilczyńskiej-Toczko z Radia Gdańsk, zamieszczony w Rejsach - dodatku do Dziennika Bałtyckiego z dnia 26 listopada 1999 r.

Oryginalnie jest to reportaż radiowy - nadała go Trójka 1 grudnia 1999 r., a ponieważ dzięki sprawnej akcji oddawania głosów przez rowerzystów zdobył miano reportażu tygodnia, więc wyemitowano go ponownie w niedzielę 5 grudnia. Na tym nie koniec, bo zdobył on także tytuł reportażu miesiąca!

Posłuchajcie sami, bo warto, tym bardziej, że jest obszerniejszy niż tekst drukowany... Do wyboru są dwie różne jakościowo wersje trwającego 14,5 minuty pliku MP3: gorsza (16 kbps, 1,7 MB) i lepsza (32 kbps, 3,5 MB).

"A ty czemu o dziesięć lat nie prosisz?"

- Staruszka... Przejechała ponad sto szesnaście tysięcy kilometrów. Specjalnie dla niej wybetonowałem podłogę piwnicy, żeby jej ciepło było i wygodnie. Mówię "ona", bo to Gazela, taśmowiec kupiony jeszcze za Gierka. Jedenaście i pół tysiąca za nią zapłaciłem.

Rower wygląda niepozornie. Na damskiej ramie i bagażniku skórzane, sfatygowane sakwy. Trudno uwierzyć, że ten niedzisiejszy wehikuł przejechał tyle kilometrów.

Składaczek na rozruszanie

Pan Mieczysław Parczyński na Gazeli (26 KB) Wszystko zaczęło się od rutynowej kontroli u lekarza. Pan Mieczysław Parczyński był retuszerem fotograficznym, całe dnie pracował na siedząco. "Niech pan sobie kupi rowerek i troszeczkę rozrusza nogi. W starszym wieku może panu grozić niedowład" - usłyszał od doktora. Miał wtedy pięćdziesiąt jeden lat. Żona czym prędzej kupiła mu składaczek. Początkowo jeździłem dziesięć, dwanaście kilometrów dziennie. Dla zdrowia. Ale rozochociłem się... Potrafił na składaku pokonać trasę z Gdańska do Żarnowca i z powrotem. Zaczął kupować przewodniki i mapy. Zwiedził na rowerze każdy zakątek dawnego województwa gdańskiego. - Żona nie podzielała mojego rowerowego entuzjazmu. Mimo to kolejny rower - Jubilata, także dostałem od niej w prezencie. Nie miał przerzutek, za to koła były trochę większe - wspomina pan Mieczysław. - A potrafiłem już wtedy przejechać sto pięćdziesiąt kilometrów dziennie. Trzeci rower kupił sobie sam. To była właśnie Gazela, której jest wierny do dziś.

Wstęga "Jadzia"

Na szafce, tuż przy biurku leżą opasłe albumy oprawione w skórę. Na każdym z nich napis "Moje drogi rowerowe". Albumów jest dziewięć, ważą w sumie pięćdziesiąt kilogramów. Pan Mieczysław sięga po jeden z nich. - Cztery i pół kilograma. To opis rajdu "Jadzia". Ta myśl powstała na pogrzebie żony. Pani Jadwiga zmarła w osiemdziesiątym szóstym roku. - Los bardzo dotknął mnie tym wdowieństwem - mówi cicho pan Mieczysław. - Rower uratował mnie wtedy od rozpaczy, od pustki. Bóg wie, jak by się to mogło skończyć. Dzieci są dorosłe, mieszkają osobno, zostałem zupełnie sam. Zaraz po śmierci żony, żeby zagłuszyć ból, pojechałem w trasę dookoła granic Polski. Rajd trwał trzy miesiące. Pierwszy raz odważył się na tak długą wyprawę. Udało się. Był gotowy, żeby odbyć rajd poświęcony żonie. W albumie na pierwszej stronie czytamy słowa pisane starannym pismem:

"Ten rajd to spełnienie postanowienia. To wstęga przez całą Polskę z imieniem >>Jadzia<<, kaligrafowałem kołami roweru, po drogach wybranych tak, by litery tego hasła były czytelne. Zrobiłem wszystko, by zachować kształt każdej litery. Często brakowało dróg, musiałem zadowolić się ścieżkami biegnącymi wśród lasów, moczarów i bagien. Skromny ten pomnik wystawiłem w trzecią rocznicę jej śmierci. Może dziwić swoją odmiennością, ale tak postanowiłem i zamiar urzeczywistniłem. W ciągu dziewięćdziesięciu czterech dni przejechałem pięć tysięcy siedemset trzydzieści kilometrów. Dobrze byłoby teraz zjawić się nad jej grobem".

Obok zdjęcie Gazeli przy nagrobku Jadwigi Parczyńskiej i mapka Polski z wypisanym imieniem. Litera "J" zaczyna się w Koszalinie, litera "A" kończy w Przemyślu. Sama litera "D" ma ponad tysiąc kilometrów.

Jeszcze 50 000

- Tak naprawdę rozpędziłem się po śmierci żony. Rower to był sposób na życie - mówi pan Mieczysław, przeglądając albumy. - W roku, kiedy Jadzia zmarła, miałem już za sobą obwód Ziemi, około czterdzieści tysięcy kilometrów. Wyjmuje mapę z zarysowaną na niej pajęczynką dróg. - Najpiękniejsza chwila dnia to moment, kiedy wieczorem mogę tu zaznaczyć nową, przejechaną trasę. Te ciemne linie to odcinki, które mam już za sobą. Sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów po Polsce. Chciałbym przejechać dwieście tysięcy. Zostało mi jeszcze małe pięćdziesiąt tysięcy!

Zwiedził wszystkie osiemset siedemdziesiąt trzy polskie miasta. Zawsze ma ze sobą aparat fotograficzny, każdy przejechany odcinek drobiazgowo opisuje.

Dymnąć rowerek

Wycinek z Gazety Morskiej - 31.03.2000 (22 KB) - W ubiegłym roku omal nie straciłbym mojej Gazeli - pan Mieczysław zdejmuje okulary. - To było pod Lesznem. Połowa października, wracałem już powoli do domu. W przydrożnym barze jadłem jakieś flaczki, gdy nagle wysuwa się do mnie ręka szara jak ziemia. "Szefie, grabula". Cóż było robić? Uścisnąłem. Jegomość zerknął na moją czapkę z herbem Gdańska. "To pan z Gdańska?", zagadnął od niechcenia. "Z Gdańska", odparłem. "Ale mam za sobą ponad trzynaście tysięcy kilometrów, bo wyjechałem w kwietniu". Drab zastanowił się i mówił: "Bo my chcielim ten rowerek dymnąć". Włosy stanęły mi dęba, usiłowałem wytłumaczyć mu, że nie miałbym czym wrócić do Gdańska. Jegomość wyszedł przed bar i przekonywał swoich kamratów, żeby dać spokój, że ja - to nie taki sobie zwykły turysta. W międzyczasie dałem dyla i tyle mnie widzieli.

Jakoś wyschnę w drodze

Mieczysław Parczyński stara się jeździć mniej uczęszczanymi drogami, ale nie zawsze jest to możliwe. - To okropne. Z każdym rokiem mija mnie coraz więcej samochodów. Jeżdżą coraz bliżej, coraz szybciej. Nie czuję się bezpiecznie. Stale patrzę w lusterko. Oddycham z ulgą dopiero wtedy, gdy zjeżdżam z magistrali na boczną drogę. Starszy pan swoje przeżycia opisuje podwójnie. Jeden opis to - jak mówi - dziennik pokładowy: sucha relacja z godzinami odjazdów, postojów, temperaturą powietrza, siłą i kierunkiem wiatru, nazwami mijanych miejscowości i czasem przejazdu. Drugi to komentarz dnia. Teraz opisuje trasy przebyte w roku dziewięćdziesiątym siódmym. Iława i okolice: "Mimo straszenia w telewizji brzydką pogodą - pięć minut przed siódmą wyjechałem do Śliwic (...) Zaczęło intensywnie lać. Jako że byłem w kawalkadzie pojazdów, nie chciałem się zatrzymywać i tak porządnie skropiony dojechałem do granic miasta. O ironio losu! Deszcze minęły, ja mokry, a peleryna upchnięta na podorędziu - sucha. >>Nic to<< - jak mawiał pewien pułkownik od szabli. Jakoś wyschnę w drodze. A tu nagle Gazela zastrajkowała i nie chce słuchać pana. Tak wiało, że musiałem podpychać ją, aż na równiejszą drogę. Z Bożą pomocą, dopiero o siódmej wieczorem postawiłem rower przy OSiR".

Jak czterdziestolatek

Opisom w albumach towarzyszą nie tylko zdjęcia i mapki, ale także różnorodne rysunki, znaki graficzne wykonane z dużym zacięciem artystycznym. I niebywałą dokładnością. - Staram się nie zniechęcić potencjalnego czytelnika - śmieje się pan Mieczysław. - Na przeczytanie jednego tylko tomu tych moich rowerowych opowieści trzeba przeznaczyć co najmniej tydzień.

Jeździ dwadzieścia cztery lata. - Czuję się jak czterdziestolatek, choć mam, co tu ukrywać siedemdziesiąt pięć lat. Kostucha mnie goni, a przecież muszę to moje dzieło dokończyć. Więc czasem sunąc szosą albo polną drogą, między jakimś miasteczkiem a wioską, o której tylko Pan Bóg pamięta, tak sobie z nim rozmawiam: "Ulituj się, Boże, i daj mi jeszcze pięć lat życia na jazdy. A jeszcze by się zdało drugie pięć na opisanie zaległości". I słyszę tubalny głos: "A ty czemu od razu o dziesięć lat nie prosisz?". "Skromny jestem" - mówię na to. "Jeśli powiem dwa razy pięć, to tak jakbym o mniej prosił".

Żaden "góral"

Rok pana Mieczysława dzieli się na dwie części. Sześć miesięcy wiosny i lata to jazdy po Polsce, od października zaczyna się spisywanie wrażeń i tworzenie kolejnych tomów. - Obliczyłem, że opisanie wszystkich zaległości zajęłoby mi dwa lata. Sypia najczęściej w schroniskach młodzieżowych. Żeby było taniej, wozi ze sobą pościel. Obładowana Gazela waży ponad dwadzieścia kilogramów. Trudno uwierzyć, że pan Mieczysław - drobny, niewysoki - sam wnosi ją czasem na piętro. - Ach, jak ona wtedy rży z radości, że wreszcie zamieniliśmy się rolami - śmieje się.

Sam mówi o sobie, że nie wygląda na turystę z prawdziwego zdarzenia. - Jestem szary, ten mój rowerek byle jaki, żaden "góral"... Ludzie biorą mnie często za domokrążcę. "Czym pan handluje?", pytają. "Turystyką", odpowiadam. Patrzą na mnie z niedowierzaniem. "A kto panu płaci?". "Sam płacę, z emerytury". "Panie! Za swoje pieniądze tak się męczyć?!". Gdyby to była męczarnia, siedziałbym w domu i hodował brzuszek przed telewizorem. A dla mnie to jest - pan Mieczysław urywa na chwilę i głaszcze skórzany grzbiet jednego z tomów - dla mnie to jest sens życia.

Fortel Zagłoby

Do wiosny Gazela będzie spać w piwnicy. Pan Mieczysław tymczasem zabiera się do pracy. Każdy dzień to jedna stronka kroniki. - Wstaję o piątej, kładę się po jedenastej, a i tak dzień dla mnie za krótki - uśmiecha się łobuzersko. - Najważniejsze to uciekać przed kostuchą. Ta bestia wyostrzyła kosę i czyha na mnie. Ale ona nie wie, że ja przed nią rowerem umykam. A jeszcze fortel Zagłoby stosuję! Wieczorem mówię, że jadę w jedno miejsce, a rano cichaczem zmieniam plany i ruszam zupełnie gdzie indziej. I tak udaje mi się ją przechytrzyć. - Pan Mieczysław patrzy na zdjęcie żony wiszące nad biurkiem. - A Jadzia na mnie poczeka. To przecież tylko dziesięć lat.


Copyright © 1999 by Dziennik Bałtycki (?)
Znalazł i wklepał Jarek Kisiel (jarki@free.koti.com.pl)
Wersję radiową nagrał i zempetrzył Wojtek Deneka (devix@dumb.iinf.polsl.gliwice.pl)
    4.04.00 21:40