Kulinarna rozmowa z Lechem Piaseckim

Artykuł z magazynu dla smakoszy Kuchnia, wydawanego przez Prószyńskiego i S-kę. Numer 11/97, strony 72-73.


Kostka cukru na ratunek

Portret z solniczką (6 KB) Wśród sportowców popularnie nazywany "Piaskiem". Jest jednym z nielicznych kolarzy, którzy zdobyli dwie tęczowe koszulki - trofea dwukrotnego mistrza świata. W 1985 roku wygrał wyścig szosowy amatorów w Montello we Włoszech, a w 1988 roku triumfował w klasycznej konkurencji mistrzostw świata zawodowców - wyścigu torowym na dochodzenie.

Sześć lat uprawiał kolarstwo zawodowo, startując w ekipach włoskich. Fascynacja naszego gościa tą dyscypliną sportu zaczęła się od emocji towarzyszących niegdyś Wyścigowi Pokoju. Lech Piasecki poszedł w ślady swych idoli: Szurkowskiego oraz Szozdy i w 1985 roku dołączył do grona polskich zwycięzców Wyścigu Pokoju. Sześć lat temu zakończył karierę sportową, angażując się w dziedzinę związaną z... gotowaniem i jedzeniem. Przyjacielskie kontakty nawiązane we Włoszech zaowocowały założeniem polsko-włoskiej firmy produkującej sztućce oraz naczynia z powłoką nieprzywierającą.


Tryb życia sportowców jest podporządkowany rygorom niezbędnym do utrzymania doskonałej kondycji. Zapewne i sposób odżywiania im podlega. Porozmawiajmy zatem o kulisach sportowej kuchni, o której nawet kibice śledzący kariery swych ulubieńców wiedzą niewiele.

- Z czasów mojej kariery w peletonie zawodowym najbardziej utkwiły mi w pamięci śniadania przed wyścigami klasycznymi, czyli jednoetapowymi. W ciągu dnia pokonuje się wtedy nawet ponad trzysta kilometrów. Posiłek trzeba zjeść trzy godziny przed startem, aby organizm zdążył przetworzyć jedzenie w energię, a żołądek nie był już zbyt obciążony. Ponieważ wyścig rozpoczynał się o ósmej rano, wstawaliśmy o wpół do piątej i pół godziny później, jeszcze na wpół śpiąc, zasiadaliśmy przed dużym talerzem spaghetti, uzupełnionym solidną porcją pieczeni.

Lech Piasecki (9 KB) Na jak długo taki zapas musiał wystarczyć?

- Praktycznie do kolacji, bo wyścig kończył się około piątej-szóstej po południu. W czasie jazdy kolarze odżywiają się tylko małymi bułeczkami z miodem, dżemem i roztartym na pieczywie bananem oraz innymi owocami. Na trasie są dwa bufety, w połowie etapu i na krótko przed metą, gdzie masażyści podają woreczki z jedzeniem i płynami. Oprócz wspomnianych bułeczek są w nich również batony i napoje energetyczne, produkowane specjalnie dla zawodników uprawiających sporty wytrzymałościowe. Mieliśmy też zawsze na podorędziu parę kostek cukru "na ratunek". Zdarza się bowiem, zwłaszcza pod koniec wyścigu, że przychodzi moment gwałtownego wyczerpania, kiedy dosłownie nie jest się w stanie ruszyć nogą. Wtedy kostka cukru zagryziona bułką i łyk wody z bidonu ratują sytuację. Cukier daje niemal natychmiastową energię, która starcza wprawdzie na bardzo krótko, ale jeśli trzeba, powtarza się taki zabieg. Oczywiście ten sposób uruchamiania rezerw nie jest korzystny dla organizmu. Później potrzebuje on więcej czasu na regenerację sił.

Czy równie obfite jak śniadania były kolacje po wyścigach?

- Dieta kolarzy jest dość jednostajna. I to niezależnie od tego, czy wyścig trwa jeden dzień, czy trzy tygodnie, podczas których zawodnik pokonuje pięć tysięcy kilometrów. Jeśli na śniadanie było spaghetti, to wieczorem podawano ryż. Urozmaicenie polegało na sposobie doprawienia podstawowej porcji węglowodanów i gatunku mięsa, którym się ją uzupełniało. I tak co trzeci dzień menu się jednak powtarzało. Wytchnieniem od tej jednostajności posiłków byty tylko surówki, komponowane z większą fantazją. Na trasie natomiast jadało się niezmiennie te same bułeczki, z takim samym miodem i bananem. Po paru etapach miałem ich serdecznie dość. Ale - co ciekawe - o ile na początku wyścigu trzeba jeść bardzo dużo, żeby zachować kondycję, o tyle po przejechaniu trzech-czterech tysięcy kilometrów więcej na trasie się pije, niż je. Organizm, choć wyczerpany, jest już tak rozpędzony, że potrzebuje mniej kalorii, by utrzymać siły wystarczające na pokonywanie nawet górzystych terenów.

Trenował pan i startował zarówno w Polsce, jak i we Włoszech. Czym różni się menu kolarzy u nas i tam?

- Sportowa dieta nie odbiega specjalnie od kulinarnej tradycji kraju. U nas kolarz zje jajecznicę, bigos czy młode ziemniaki z kapustą, i jedzie na trasę, funkcjonuje normalnie, osiąga dobre wyniki. Tyle tylko, że dystanse, które pokonywaliśmy w Polsce, były o połowę krótsze. W latach, kiedy ja startowałem, polski rynek był jeszcze dość ubogi. Batony i napoje energetyczne zastępowaliśmy wówczas na co dzień "Visolwitem" lub multiwitaminą, a przywożone z wyjazdów zagranicznych oryginalne specyfiki tego typu oszczędzaliśmy na wyścigi. Przykładem na względność teorii dotyczących żywienia sportowców mogą być... gruszki. U nas zalecano wystrzeganie się tych owoców jako ciężko strawnych, Włosi natomiast przedkładają je nad jabłka.

Czy trudno przyszło Panu przestawić się na włoską kuchnię?

- Bardzo. Sam zapach parmezanu, który Włosi sypią do każdej niemal potrawy, przyprawiał mnie o mdłości. Nie zapomnę posiłku na pierwszym zgrupowaniu po przejściu na zawodowstwo. Krewetki, ośmiornice, małże, kraby, wszystko wymieszane z ryżem i przyprawione jakimś ostrym sosem. Czterdziestoosobowa ekipa zajadała się owocami morza, a dla mnie przygotowywano coś innego. Przyzwyczajałem się stopniowo do włoskich smaków, trwało to dość długo. Dzisiaj jednak, kiedy odwiedzam Włochy, tamtejsze potrawy jem z przyjemnością. Do naszej rodzinnej kuchni na stałe weszło spaghetti, które żona przyrządza z różnymi sosami. Bardzo dobrze jej to wychodzi.

Czego nie wolno było jeść zawodowym kolarzom?

- Słodyczy, ciast, lodów. Czasami, kiedy byliśmy na kolacji czy przyjęciu, sponsor prowokował nas: "Zamówcie sobie lody". Wiedzieliśmy, że ten deser uważa za szczególnie niewskazany i odmawialiśmy grzecznie, udowadniając, że przestrzegamy reguł gry. Poza wyścigami nie odmawiałem sobie jednak niczego, na co miałem apetyt. Podjadałem po cichu czekoladę. W wolnym czasie szliśmy z kolegami do jakiegoś baru na uboczu na lody czy ciastka. Po zakończeniu kariery sportowej przytyłem siedem kilogramów i od lat utrzymuję już stałą wagę, choć w niczym się nie ograniczam. Przepadam za ciastami, zwłaszcza za szarlotką i drożdżowym z owocami i posypką.

Okładka 'Kuchni' 11/97 (19 KB) Startując w wyścigach, odwiedzał pan wiele krajów. Było więc chyba sporo okazji do korzystania z kulinarnego bogactwa świata?

- Niestety nie. Jeździłem przede wszystkim z włoską ekipą, a Włosi są wręcz fanatykami swojej kuchni i na wielkie wyścigi zabierają własnego kucharza. Towarzyszący ekipie samochód, który wiezie sprzęt, ubrania, części zamienne do rowerów, wyładowany jest również oryginalnymi makaronami, sosami, przyprawami i naturalnie zapasem parmezanu.

Proszę na zakończenie naszej rozmowy zdradzić, czy lubi pan gotować.

- Uwielbiam smacznie zjeść, gotować nie znoszę. Kiedy żona wyjeżdża, najchętniej jem na mieście, choć potrafię i sam coś przyrządzić. Dobrze wychodzi mi pieczeń ze schabu. Mięso starannie oprawiam z tłuszczu, obtaczam w ziołach, szpikuję ząbkami czosnku. Tak przygotowane obsmażam szybko na rozgrzanym tłuszczu i potem wolniutko duszę. Jest kruche, soczyste i bardzo aromatyczne. Z "szybkich" potraw najchętniej robię spaghetti a la alio-olio: na rozgrzany olej wrzuca się 2-4 zmiażdżone ząbki czosnku i jedną pokruszoną małą, bardzo ostrą papryczkę, miesza się składniki, chwilę podgrzewa i tym sosem okrasza ugotowany na półtwardo makaron. 10 minut roboty i duża frajda dla podniebienia.

Rozmawiała Halina Mamok


Znalazł i zoceerował Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Artykuł copyright © 1997 by Prószyński i S-ka
    25.10.99 14:56