Pani N.

Ech, to nasze polskie lato... Przed obiadem Pani Natura zarządziła podlewanie świata, więc można było poleniuchować, ale teraz zrobiło się tak ładnie, że wymówek brak, a czasu w sam raz, żeby spokojnie pojeździć, pogapić się na góry i jeszcze zdążyć z piwem przed telewizor na mecz Brazylijczyków.

Dobrze po szóstej wieczorem ruszam zatem z Salmopola grzbietem w stronę Klimczoka. Chłopi grabią siano, rozpylają wokół kumarynę, a ja rozkręcam się z wolna na pustawym szlaku. Mijam dwóch chłopaków mozolących się z rowerami na leśnej dróżce, część dystansu pokonuję gawędząc z przygodnie spotkanym bikerem; na zjazdach on jest szybszy, ja za to wygrywam pod górę. Choć od pewnego czasu słychać z oddali dziwnie przeciągłe pomruki, żaden z nas za bardzo się nimi nie przejmuje. W połowie męczącego podejścia na Klimczok zostawiam jednak swego towarzysza i pędzę po stromiźnie, bo czuję, że wieczór nadciąga zbyt szybko, a podejrzane dźwięki bynajmniej nie ustają. Jeszcze ostatni odcinek stromego spaceru wzdłuż wyciągu i wyludniony szczyt - już prawie ósma wieczorem!

Pełen głupawej nadziei, że nawałnica przejdzie bokiem i uda mi się spokojnie zjechać w doliny, puszczam się w dół, delikatnie omijając co większe kamienie. Jeszcze spłoszona sarna zwiewa przez las z jednej strony grzbietu na drugą i dopada mnie charakterystyczny, szybko rosnący w siłę szum deszczu. Gdy po pięciu sekundach jestem przemoczony, Pani N. robi pstryk! i odpala ładunki gradu; jego lodowe igły kłują w nagie ręce. Momentalnie robi się mroczno, a ja walczę na wyboistym podjeździe przez pusty, ponury, bukowy las (brrr, po coś chłopie oglądał tyle horrorów?) i tylko czekam, kiedy strzeli...

Nagle błysk, nie gdzieś wysoko na niebie, tylko tuż tuż, między drzewami, tam gdzie prowadzi moja droga... i ułamek sekundy później łubudu!!! Mimo wysiłku i zimna czuję, jak ciarki rozbiegają mi się po całym ciele, a adrenalina wali do wszystkich arterii. Lewa, prawa, lewa, prawa, Polar wybija prawie dwieście, czekam na następne uderzenie, czując na sobie oczy Pani N. spoglądającej z nieba na małą, przestraszoną mrówkę, zaskoczoną daleko od bezpiecznego mrowiska. Znowu błysk i łup! - tym razem gdzieś z prawej - i znów ten pierwotny lęk.

Nareszcie koniec górki, zesztywniałymi kciukami wgniatam przesiąknięte wodą Rapid Fire'y i lecę w dół błotnistym potokiem, zwanym jeszcze niedawno żółtym szlakiem. Wyładowania zostają nieco z tyłu, ale ulewa jest teraz dotkliwsza, bo wydostaję się na otwartą przestrzeń. Nie czas ani miejsce na zastanowienie, na techniczne sztuczki - byle dalej stąd, byle niżej, byle w dół rzeki. W brutalnym pędzie mijam skryte w deszczu schronisko na Błatniej...

...I w obniżeniu terenu grzęznę w jeziorku głębokim do pół łydki. Śmieję się z tego, bo już wiem, że to starcie powinienem wygrać. Podkręcam hamulce i puszczam się po kamolach potokiem - przepraszam, szlakiem - do Brennej. W zębach piasek i smak błota, o tym, co się dzieje w plecaku, wolę nie myśleć. Czuję, jak ścierna pasta wżera się w obręcze, jak oblepia sworznie w łańcuchu, wkrada się do łożysk - ale z tyłkiem wypiętym na stromiźnie mam to głęboko gdzieś i rozkoszuję się tą szczególną wolnością, spotkaniem potężnej przyrody i małego człowieczka. Ponad Brenną przystaję na chwilę, żeby popatrzyć, jak kolejna fala piorunów wali w widoczne po przeciwnej stronie doliny schronisko na Równicy.

Na dole cywilizacja, muzyka, wesele w wiejskiej knajpie - paru podpitych gości wyskoczyło na papierosa i teraz gapią się na mnie z pobłażliwymi minami. Szosą w dół, byle prędzej... ale Pani N. nie myśli jeszcze skapitulować i zlewa mnie z góry na dół kolejnymi wodospadami. He he, pewnie nie wie, jak miło obmyć się z błota! Auta mijają mnie ostrożnie, szkoda, że nie mogę dostrzec wyrazu twarzy ludzi skrytych za szczelnie zamkniętymi szybami. Tak, to jest prawdziwa wolność.

Raptem deszcz zostaje za mną, od północy ścieli się lazur, powietrze wysycha i zaczyna lśnić jak po wiosennym sprzątaniu. Znajduję mój skręt - bałem się, że go przegapię, bo nie byłem tu trzy lata - i na przekór nieubłaganie nadciągającemu zmrokowi wznoszę się niespiesznie leśną drogą, która już naprawdę wiedzie do domu. Pani N. żegna mnie spomiędzy koron drzew pomarańczowymi chmurami, jak z "Pikniku pod wiszącą skałą". Pa pa.

Ustroń - Kraków, czerwiec - lipiec 1998


Copyright © 1998 by Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)     1.10.99 14:29