Pamiętnik wariata

Przez ostatnie kilka lat wiodłem skromny, kawalerski żywot, ciężko pracując. Dorobiłem się w ten sposób niewielkiej kawalerki i czegoś, co może nie było w opinii ludzkiej rzeczą godną podziwu, ale dla mnie stanowiło powód do dumy. Pewnego pięknego dnia poszedłem mianowicie do sklepu rowerowego z calutką premią, jaką dostałem za ukończenie projektu, i wybrałem to wspaniałe cudo, na którym spędzam każdą wolną chwilę (tzn. dojazd i przyjazd do i z pracy). Ach, popatrzyłem na stojak w sklepie i od razu wzrok mój przykuł piękny, metalicznoniebieski kolor ramy. Sam rower, jak rower - tylko rama w nim była coś warta (solidne, pancerne, niecieniowane, pełne Cr-Mo). Reszta to zwykłe farfocle produkcji japońskiej, wykonane z blachy, którą odrzucono z powodu jej nieprzydatności do produkcji konserw warzywnych. W porównaniu jednak do włocha, na którym jeździłem wcześniej, było to coś pięknego. Niewiele się targując, wydałem wszystko, co miałem przy sobie wiedząc, że do domu wrócę rowerem - nawet na bilet autobusowy już nie starczyło. Jechało się wspaniale. Rower wręcz płynął po kocich łbach. A jakiż leciutki i filigranowy, a mimo to wytrzymały i sztywny! I tak się rozpoczęło TO.

Dzień był zimowy i mroźny. Wróciłem do domu jak zwykle późnym wieczorem (żeby nie napisać - w nocy), powiesiłem mój rower na hakach wkręconych w sufit przedpokoju, a odzież - jak zwykle - na wieszaku poniżej kół. Wprawdzie na buty pod wieszakiem już miejsca nie było, ale zawsze mogłem je trzymać w łazience. Tam też się udałem i potem chyłkiem przemknąłem się pod rowerem do kuchni. Wyjąłem z lodówki resztki pizzy pozostałej po wczorajszej balandze (siedzeniu do ranka i gapieniu się w gwiazdy przez lornetkę - to jest wspaniałe!) i wrzuciłem je do mikrofalówki. Z plecaka wyciągnąłem nektar bogów (czyt. Żywczyka) i w tym momencie mikrofalówka dała znać swoim subtelnym brzęczeniem awaryjnie hamującej lokomotywy, ze to-to w środku jest już cieplejsze niż reszta otoczenia. Ze zlewu spod sterty naczyń wyciągnąłem talerz, który jako tako można było po opłukaniu wodą uznać za czysty i siedząc przed ostatnimi wiadomościami TV zatopiłem zęby w drugim posiłku dzisiejszego dnia. Spiker coś gadał i nawet nie wiem, co, ale od tego, co docierało do mojej podświadomości zaczynał się mi buntować żołądek. A może to od wczorajszej pizzy? Nie zdążyłem się dowiedzieć, bo wnet wszystkie rozterki zostały utopione w zawartości butelki zwrotnej z kolorową etykietką, przedstawiającą tańczącą parę w ludowych strojach. Siedziałem w fotelu i ogarniał mnie ni to sen, ni jawa. Przez drzwi do pokoju widać było koło roweru.

- Ej, Pokręć, słuchaj, musimy pogadać! - usłyszałem piękny, aksamitny głos.

Co jest? Przestraszyłem się nie na żarty i pomyślałem, że trzeba zacząć przestać pić piwo. Z drugiej strony od jednego piwa dziennie nie dostaje się delirki, a tym bardziej schizy.

- Uuuu! Śpisz? - znowu ten wspaniały głosik w uszach zabrzmiał słodko jak miód (kiedy ja ostatnio jadłem miód?).

Byłem solidnie zdezorientowany, ale postanowiłem odpowiedzieć.

- Nie. Nie śpię. A wogóle kto tu jest?

- To ja, twoja Bici, Mongusia! - słodycz dotarła do moich uszu ponownie.

- Ach, to tak masz na imię? Ale czemu nazwałaś się po włosku - Bici? - inteligentnie zapytałem.

- Bo po polsku rower jest rodzaju męskiego, a ja jestem "ona".

- Rety! To dlatego tak nam się wspaniale jeździło! - wykrzyknąłem odkrywczo - wiesz, miałem przed tobą jednego włocha... - to był mój pierwszy błąd, natychmiast go pożałowałem.

- Wiesz, a jakbym ja tobie opowiadała ile łapsk mnie przed twoimi obmacywało, to jakbyś się czuł?

- Przepraszam, Mongusiu, już nigdy nie będę Ci opowiadał takich historyjek. Wybacz, proszę, to tak z rozpędu... - zacząłem się mitygować.

- Dobrze, już, dobrze. Tylko chciałam Ci powiedzieć, że chyba mam wyciągnięty łańcuch, na liczniku już dobre 3000 km, a ty mi smarujesz go raz w roku tym ohydnie śmierdzącym łojem z grafitem.

- Ależ czym innym można łańcuch potraktować? - zdziwiłem się niepomiernie.

- Wiesz, są takie sklepy, ekskluzywne drogerie z kosmetykami, częściami...

- Och, Mongusiu, wiesz, że nie jestem zbyt bogaty... - próbowałem usprawiedliwiać swoje karygodne niedbalstwo. Poszedłem do przedpokoju i na rurze sterowej zobaczyłem dwie wielkie jak grochy krople oliwy. Wziąłem chusteczkę i czule je wytarłem.

- Obiecuję, ze jutro pojedziemy do najlepszego sklepu i zobaczę, co się da zrobić - przyrzekłem i jakoś oliwa przestała wyciekać spod sterów - a tymczasem idź już spać, bo jutro nas czeka ciężki dzień. Dobranoc.

Zwaliłem się na łóżko stojące w rogu pokoju i zasnąłem jak kamień.

Rano zerwał mnie z wyra dźwięk strażackiego dzwonu alarmowego. Właściwie nie był to ordynarny łomot, ale wyrafinowany dźwięk budzika pamiętającego jeszcze czasy, kiedy ZSRR było potęgą zegarmistrzowską w naszej części Europy. Inna sprawa, że to dzięki niemu byłem w stanie z grubsza nie spóźnić się do pracy. Przeczołgałem się półprzytomny do łazienki i spojrzałem w lustro. To był błąd. Co gorsza popełniam go codziennie z uporem maniaka, choć wiem, że to, co w zwierciadle zobaczę wpędzi mnie w dołek. Tak też było i dziś, za każdym razem jednak, kiedy sobie uświadomię, ze pojadę do pracy na rowe... ee, z Mongu...

- O, kurczę, śpię jeszcze, czy nie?! Uszczypnąłem się z całej siły aż wrzasnąłem. A może w tym piwie wczoraj coś było? Nieee, w Żywczyku? - Doobra, Pokręć, weź się w garść! I tak zdecydowanym ruchem w wziąłem w garść maszynkę do golenia. Po ucywilizowaniu conieco swojego wyglądu i potem zapachu za pomocą środka znanego jako woda z mydłem polazłem zgięty w pół pod rowerem do kuchni. Otworzyłem lodówkę - pusta.

- O, nie, znowu pojadę do roboty na czczo - załamałem się. Tylko rower jakoś dziwnie zabrzęczał. Pewnie znowu przeciąg. Ubrałem się i zdjąwszy rower z haków wyszedłem z domu. Jadę sobie standardową trasą (via Lunga) i w momencie mijania Pędzichowa łańcuch mi zaczął mocno skrzypieć. Zatrzymałem się i znowu usłyszałem ten aksamitny głosik:

- Obiecałeś...

- O, cholera - pomyślałem - już jest aż tak źle? Doobra, jak zabawa, to zabawa! - Odparłem więc:

- Ależ Mongusiu, jakżebym mógł zapomnieć - paliłem Niemca równiutko. Przechodnie jakoś dziwnie się na nas oglądali, ale wtedy tego nie zauważałem. Poprowadziłem Mongusię na Pędzichów. Akurat wiedziałem, że była tam jedna z lepszych drogerii w Krakowie. Tyle, że za ladą stał mocno podejrzany, wyglądający na troglodytę, i jak się chwilę potem okazało, mocno mrukliwy gość.

- Dzień dobry - pozdrowiłem owego osobnika - chciałem coś na łańcuch, bo strasznie skrzypi... Subiekt spojrzał zza lady na opartą o poręcz - półkę z oponami Mongusię i zapytał:

- Hmm, a ile ten łańcuch już przejeździł?

- Eeee, coś ze 3000 km - odpowiedziałem.

- Nic ci nie pomoże żadna oliwa. Musisz kupić nowy łańcuch, a i tak będziesz miał szczęście, jeśli jeszcze się ten łańcuch w miarę na trybach da radę ułożyć - usłyszałem i nie pytałem więcej o nic, choć nie miałem zielonego pojęcia o układaniu się łańcucha na trybach. Po krótkiej dalszej rozmowie kupiłem butlę Finiszlajna i nowy łańcuch. Tylko, ze pojawił się kolejny problem: do południa, kiedy to dostanę nową wypłatę nie zjem nic. Wyszliśmy ze sklepu i odkręciwszy na ulicy butle z oliwą skropiłem każde ogniwko łańcucha. Miałem potem wrażenie, ze oprócz oczywiście cicho pracującego łańcucha sama Mongusia jakoś raźniej, weselej jedzie naprzód.

- Warto było się spłukać - pomyślałem zadowolony. Dojechaliśmy do pracy przez Rynek, na którym zawsze się coś ciekawego dzieje; bardzo lubię tamtędy jeździć, nawet, jeśli musze nadłożyć te 2 km. Ma to miejsce swoją atmosferę...

- Ech, jak tu dziś pięknie, i ten wspaniały puch pod kołami, cisza, nieskazitelna biel... - usłyszałem znajomy, piękny głos.

- No... - elokwentnie odparłem niewiele myśląc zauroczony nastrojem chwili.

W pracy jak zwykle nic ciekawego, robota posuwała się w rytmie marsza żałobnego granego przez orkiestrę symfoniczna moich kiszek z wątrobą jako dyrygentem. Wreszcie na koniec dnia podszedłem do okienka kasy i pobrałem głodowe. Wróciwszy do pokoju powiedziałem do Mongusi:

- Mam kasę. Jedziemy do warsztatu założyć łańcuch.

W tym momencie znowu na sterach zobaczyłem kroplę oliwy.

- Co ja znowu powiedziałem, Mongusiu? - spytałem przerażony klnąc w duchu jeden ze swoich licznych charyzmatów - ten do popełniania solidnych gaf.

- I ty chciałbyś, żeby mnie jakieś cudze łapska obmacywały? Miałbyś odwagę oddać mnie jakiemuś obleśnemu facetowi? - płaczliwy ton, co dziwne, nie osłabił ani o jotę melodyjności głosu Mongusi.

- Eeeee, myślałem, że fachowiec zrobi to lepiej - paliłem po raz kolejny tego dnia cegłę.

- Fachowiec, fachowiec, ale ja chcę, żebyś to zrobił TY! - ton płaczliwy przeszedł w stanowczy.

- Dobrze - skapitulowałem wzruszony - jedziemy na Pędzichów i zobaczę, co się da.

Powrót był wspaniały - świeciły latarnie, puch pokrywał wszystko piękną pierzyną, bowiem w ciągu dnia napadało jeszcze trochę śniegu, nawet z asfaltu koła samochodów nie zdążyły usunąć pięknej bieli. Na Pędzichów zdążyliśmy w ostatnim momencie. Kudłacz już zamykał, ale że na moim zegarku była jeszcze minuta przed szóstą, postanowił mnie obsłużyć. Dowiedziałem się, że potrzebny jest skuwacz do łańcucha. Kupiłem więc takowy i podjechałem do spożywczaka, żeby wreszcie uciszyć Wielką Orkiestrę Symfoniczną Kiszek pod dyrekcją maestro von Tróbki, bowiem o ile rano jeszcze dało się słuchać arcydzieł światowych kompozytorów w jej wykonaniu, to obecnie jej twórczość ograniczała się do czegoś w rodzaju disco-polo.

- Całe szczęście, że jutro nie ma szefa i będę mógł przyjechać później - pomyślałem i obiecałem sobie, że z samego rana założę nowy łańcuch. Przyjechałem do domu, Mongusię powiesiłem na hakach pod sufitem - zasnęła natychmiast - miała dzień pełen wrażeń, podobnie, jak ja, tyle, że jeszcze musiałem cokolwiek przekąsić (to, co docierało z brzucha, to chyba już odgłosy bójki muzyków z dyrygentem). Po sniadanioobiadokolacji jeszcze postanowiłem się umyć i walnąłem w łóżko zasypiając jak po narkozie.

Z rana jak zwykle poszedłem do łazienki po drodze pozdrawiając Mongusię. Jakoś mój nastrój był dziwnie podejrzany - moje odbicie w lustrze nie wpędziło mnie dziś w depresję. W radosnym nastroju gwiżdżąc pod nosem radosne melodyjki poszedłem do kuchni i w miarę szybko zjadłem tak zwane śniadanie. Wyciągnąłem spod zlewu stare gazety i dawaj do pokoju rozkładać je na dywanie.

- Mongusiu - powiedziałem - już czas!

- No, to dawaj, do roboty, na pewno ci się uda - bici podtrzymała mnie na duchu i dodała wiary w mizerne (jak wtedy sądziłem) umiejętności.

Rety! Ale ja nigdy nie używałem skuwacza - pomyślałem przerażony, ale skoro się rzekło, to trzeba być mężczyzną. Zdjąłem Mongusie z haków i położyłem na gazetach. Wziąłem skuwacz do ręki i trochę bezradnie się mu przyglądałem.

- Ej, Pokręć, nie patrz tak, tylko chwyć ogniwko w te wyżłobienia i zakręć motylkiem tak, żeby stalowy trzpień wypchnął nit - zaszeptał cichy, piękny głos.

Czerwony jak burak zrobiłem, co bici kazała.

- Tylko nie wyciskaj nitu do końca! - w ostatnim momencie usłyszałem ostrzeżenie.

- Uff, dziękuje - nieśmiało wyjąkałem nieporadnie kręcąc śrubą wyciskacza. W końcu nit na tyle wyszedł z ogniwka, że dało się rozpiąć łańcuch.

- Ale czekaj, Mongusiu, przecież twoje zębatki są brudne jak nieszczęście! - wykrzyknąłem po zdjęciu starego łańcucha - Chyba to by się dało naftą, nie?

- No widzisz? Jak chcesz, to potrafisz - pochwaliła mnie bici i poszedłem pod zlew do kuchni szukać odpowiedniego węglowodoru. W miarę jak grzebałem w szafce, na podłodze rosła sterta przeróżnych szpejów, słoików, butelek i śmieci. Po dłuższej chwili sapiąc wykrzyknąłem - mam! - i pobiegłem do pokoju trzymając w ręku butelkę z zawartością, co do której istniało uzasadnione podejrzenie, iż jest to nafta. Wziąłem starą szmatę i nasączywszy ja wspomnianą zawartością (faktycznie, to była nafta) wyszorowałem trybik po trybiku.

- Ślicznie - anielski głos skonstatował - a teraz załóż łańcuch, dokładnie tak, jak zdejmowałeś poprzedni, tylko wciskaj nit, nie wyciskaj.

- Ale, ale, śmiało zauważyłem - chyba muszę policzyć wpierw ogniwa i ewentualnie go skrócić? Miałem wrażenie, że Mongusia zadrżała.

- Dokładnie - przytaknęła - i nie zmywaj tej mazi z nowego łańcucha, to jest bardzo dobry smar. Zetrzyj go jedynie szmatą z wierzchu.

Założyłem łańcuch i wytarłem go z wierzchu dokładnie. Stary łańcuch wyczyściłem zużytą szczoteczka do zębów i naftą, po czym - skuwszy go - zostawiłem na pamiątkę. Mongusię postawiłem na koła i usłyszałem coś, co wprawiło mnie w najwspanialszy nastrój od bardzo, bardzo dawna:

- Pokręć, wspaniale mechanikujesz, a tak się bałeś...

- Dziękuję, a ty swoją wyrozumiałością, dobrocią i wspaniałomyślnością mnie zawstydzasz... - odparłem nieśmiało.

- Eeee, przestań gadać głupoty! - wesoło powiedziała Mongusia i zacząłem się ubierać, bo jednak do roboty trzeba kiedyś iść, nawet, jeśli nie ma szefa.


Copyright © 2000 by Piotr "Pokręć" Struski (fizyczny@www.kki.net.pl)
Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    5.07.00 21:03