Czar dwóch kółek i... dwóch wioseł

Okładka książki (10 KB) Cóż to za wspaniała rzecz - rower! Dwa kółka, kilka stalowych rurek, kierownica, siodełko, pedały - i oto świat dla ciebie otwarty. Wszystkie szosy przed tobą, polne drogi, ścieżki leśne, a nawet miedze.

Brak silnika - to najważniejsza zaleta roweru. Dzięki niej możesz jechać w ciszy. Możesz podsłuchiwać przyrodę, nie schodząc z siodełka. Cieszy cię śpiew ptaków w leśnej gęstwinie, porykiwania bydła na pastwiskach, szum wiatru, bulgot strumyka skaczącego po kamieniach tuż przy drodze. Słyszysz szum górskich rzek, dalekie "jukanie" pasterzy, turkot drewnianych młynów, skrytych w zieleni nad potokami, gęganie gęsi, a jeśli masz czułe ucho, to możesz złapać od czasu do czasu plusk ryby w jeziorze, obok którego przejeżdżasz...

Tego wszystkiego pozbawia cię motor, płoszący wszystko, co żyje w promieniu co najmniej kilometra. W piekielnym warkocie, w kłębach spalin - gnasz motocyklem przez krajobraz, nie mogąc się z nim zżyć, zaprzyjaźnić, muskając go tylko przelotnie okiem zmuszonym do czujnego spoglądania na drogę.

Nie odmawiam piękna odrzutowcom. Ale wolałbym podróżować balonem, jak bohater uroczego filmu Lamorisse'a.

Żeby zdobyć krajobraz, nie wystarczy go posiąść. To gwałt, nie mający nic wspólnego z miłością. Miłość wymaga czasu, ciszy i pewnej dozy subtelności. Jazda na rowerze daje przeżycia znacznie głębsze niż jazda na motocyklu czy w samochodzie. Oczywiście za wszystko trzeba czymś płacić. W tym wypadku za prawo współżycia z przyrodą, za przyjaźń z krajobrazem - trzeba płacić powolnością jazdy, rezygnacją z pokonywania wielkich przestrzeni, z euforii, którą daje szybkość. Ale to się opłaca w ostatecznym rachunku. Pośpiech jest największym wrogiem naszych nerwów. Mamy go dość na co dzień. Po cóż zarażać pospiechem czynnosć tak przyjemną jak wycieczkowanie? Wycieczka to przecież własnie sposobność do zwolnienia tempa, do odprężenia.

Jest w rowerze jakaś szlachetna staroświeckość, coś, za czym coraz bardziej tęskni dzisiejszy człowiek, przesycony nowoczesnością, wyzwolony z sentymentów, uformowany przez sztancę.

Rower, na którym przejechałem wiele tysięcy kilometrów, nie ma nazwy. Nie wiem, kto go wyprodukował, skąd pochodzi. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przypuszczać, że mój poczciwy włóczęga ujrzał światło dzienne w Niemczech; przypomina bowiem rowery, używane przez Wehrmacht. Kupiłem go tuż po zakończeniu wojny, na tandecie, nie zwracając uwagi na brak firmowego znaczka. Rower był solidny i tani. Przyjechał z Zachodu, na wierzchu ciężarówki wyładowanej różnymi sprzętami. Po krótkim targu zmienił właściciela.

Biedaczyna, nie wiedział, w jakie ręce się dostał! Nie wiedział, że będzie zmuszony do jeżdżenia po bardzo złych drogach, po przeróżnych wertepach i scieżkach. Nie były mu pisane asfalty miejskich ulic, ale powiatowe i gromadzkie drogi, którym wówczas - w roku 1945 - dużo jeszcze brakowało do doskonałości. Trzeba jednak przyznać, że swoje obowiązki wykonywał sumiennie i z dobrą wolą. Nie narzekał na błoto i wyboje, nie strajkował, nie domagał się dodatków za pracę w ciężkich dla zdrowia warunkach. Z pokorą łykał swe porcje oliwy i towotu, kładł po sobie uszy kierownicy i jechał. Jechał bez względu na stan nawierzchni i pogodę. Ileż to razy zmuszałem go do przebywania w bród różnych Sanów, Rab czy Dunajców, do wdrapywania się na gorczańskie przełęcze, do forsowania torfiastych łąk czy pokonywania niezwykłych wzniesień. Nie buntował się. Słuchał rozkazów. Miał w sobie wiele z wojaka wdrożonego do dyscypliny.

Niewątpliwie był to rower wojskowy - inny dawno by już odmówił posłuszeństwa, decydując się raczej na dożywotnie dogorywanie w lamusie.

Myliłby się jednak, kto by sądził, że to jest wciąż ten sam rower. Zdaje się, że tylko rama pozostała oryginalna. Nowa jest bowiem kierownica, nowe obręcze, nie mówiąc już o wielokrotnie zmienianych oponach, nowe są pedały, ośki, a nawet siodełko! Ale jego psyche nie uległa zmianie. Nadal jest chętny, posłuszny i wytrwały. Zżylismy się jak ułan z koniem. I tak jak oni stanowimy już parę do pewnego stopnia anachroniczną. Nie zwracając uwagi na sznury wartburgów, fiatów czy trabantów, suniemy po szosach całej Polski, gwarząc po przyjacielsku. Chętnie zjeżdżamy na boczne drogi, zaglądamy do cichych miasteczek, odpoczywamy nad brzegami rzek i jezior.

Mój rower, wiedziony chyba jakimś zwierzęcym instynktem, wie, którędy jechać, w jakim miejscu przeciąć stojącą na drodze kałużę, w którą stronę skierować się w zaroślach nadbrzeżnych wiklin. Docenia też wygodę asfaltowych dróg, pozwalających mu na rozwinięcie szybkości, z życzliwością wita rosnące przy drogach drzewa, udzielające mu cienia.

Zwiedziliśmy już razem wiele pięknych okolic. Przemierzyliśmy w pełnej zgodzie całe wybrzeże od Świnoujścia po Krynicę Morską. Innym razem spenetrowaliśmy Warmię i Mazury, poznając ten uroczy kraj od strony szos, a nie od strony jezior. Wędrowaliśmy wzdłuż Sudetów i Karkonoszy, odwiedzaliśmy wielokrotnie Bieszczady i Beskid Niski, włóczyliśmy się po drogach Wielkopolski i Kujaw, po nieznanych zakątkach Ziemi Kieleckiej czy Lubelskiej. Widziały nas także drogi Bułgarii, wijące się przez ten kraj od Riły do Achtopolu, od Starej Płaniny do Rodopów i od Złotych Piasków po Piryn.

Od czasu do czasu mój poczciwy przyjaciel zapadał na zdrowiu. Korzystaliśmy wtedy z przypadkowych poradni w postaci najbliższego POM-u czy też prywatnej inicjatywy kowalskiej. Zdarzało się niekiedy, że musiałem go brać na ramię i przenosić przez zbyt niebezpieczne miejsca. Cierpiała wówczas jego ambicja, ale nigdy nie okazał z tego powodu niezadowolenia.

Niejednokrotnie wędrowaliśmy po górskich bezdrożach, wywołując zdumienie przypadkowych widzów. Z zamiłowaniem uprawialiśmy jazdę terenową, sunąc, a raczej podskakując po pastwiskach, szczególnie w mało zaludnionych okolicach Bieszczadów. Zwiedziliśmy razem dolinę Sanu od żródeł po ujście do Wisły, zapuszczaliśmy się w doliny jego dopływów: Caryńskiego, Wołosatego, Solinki, Huczewki, Osławy i tylu innych. Razem wypoczywaliśmy nad brzegami rzek lub w przydrożnych rowach, razem wspinaliśmy się na niewysokie przełęcze jak para świetnie zgranych, doskonale się rozumiejących przyjaciół. Gdyby mój "bezimienny" (tak go ochrzciłem w książce Raj na kółkach) mógł opowiadać, słuchalibyśmy jego gawęd przez długie wieczory. A wieczory takie należałoby spędzać tylko w namiocie, albo ostatecznie na progach przypadkowych stodół, pachnących sianem.

Stodoły i stodółki... To znów osobny temat do gawędy spod znaku Wielkiej Niedźwiedzicy. Wonne azyle, wspaniałe sypialnie z najlepszą na świecie klimatyzacją. Jak świetnie śpi się w ich zaciszu, na miękkiej pościeli siana lub mierzwy, pod dachem, na którym od świtu słychać delikatne stąpanie ptasich nóżek. Przez szpary przeciska się rzeźwe powietrze łąk i lasów, czasami szum morza lub plusk rzeki. Wokoło pachnąca ciemność, a w niej ty - rzucony na samo dno ciszy, sycący się blaskiem jednej jedynej gwiazdy, widocznej w szparze między belkami. W żadnym hotelu świata - choć znam ich sporo nie spało mi się tak dobrze jak w polskich, małych stodółkach wysuszonych przez słońca wielu lat, przewianych wiatrami, sczerniałych od deszczu i śniegu. Stodoły - to najlepsze i najprzyjemniejsze schroniska. Nie wypełniasz tu kart meldunkowych, nie stoisz w kolejce po wrzątek lub zupę, nie budzi cię niczyje chrapanie, nie słyszysz trzaskania drzwiami lub gwizdanych po nocy szlagierów. Rankiem idziesz do pobliskiego strumyka z bieżącą (i to jak!) wodą, myjesz się przy akompaniamencie ptasich rozhoworów, zaś w braku potoku korzystasz z podwórkowej studni.

Owe hotele "Pod piejącym kogutem", budzącym cię o świcie zamiast "staruszka-portiera", nie posiadają kolorowych nalepek ani umundurowanych chłopców do windy. Nie spotkasz tu podejrzanych typów o przebiegłym spojrzeniu, wymiętych po przehulanej nocy młodzieńców, zarozumiałych snobów czy znudzonych globtroterów. Gdy odjeżdżasz, żegna cię serdeczny uścisk dłoni gospodarza, nie mogącego pojąć, ze przeniosłeś spanie na sąsieku nad noc spędzoną w izbie, pod pierzyną. Po wielu godzinach wędrówki czeka na ciebie nowa stodółka w nie znanej ci jeszcze miejscowości, nowa studnia na podwórzu, nowy gospodarz. [...] (1965)

Stanisław Pagaczewski: Znów idę na południe. Warszawa: Wyd. "Sport i Turystyka", 1979, ss. 131-135.


Znalazł, zoceerował i przeglądnął Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Tekst copyright © 1979 by Wydawnictwo "Sport i Turystyka"
    11.10.99 11:52