Notki z jazdy rowerem nad Pacyfikiem, przez północną i południową Kalifornię

Dlaczego i dokąd

Jeszcze na wiosnę zacząłem myśleć, jak by tu połączyć rodzinne wakacje w San Diego z jazdą rowerem nad Pacyfikiem, jednak okazało się to zbyt skomplikowane. W sierpniu pojechaliśmy do San Diego i już sobie dałem spokój z pomysłem na ten rok, ale gdzieś we wrześniu zacząłem o tym znów myśleć, i gdy zacząłem pytać swoich ludzi na zachodnim wybrzeżu, jakiej można się spodziewać pogody w październiku, to się dowiedziałem, że październik jest nadal dobrą porą. No to zacząłem znów myśleć o jeździe...

We wrześniu kupiłem bilety na samolot i wtedy już klamka (prawie) zapadła. Jeszcze tylko musiałem odwiedzić Paryż i Wrocław, i zaraz po powrocie zacząłem się pakować i przygotowywać do wyjazdu. Łatwe to nie było, bo nie mam wprawy w pakowaniu się na długi wyjazd na rowerze, i to z namiotem itp. W piątek, 9 października, poleciałem do San Jose z wielkim pudłem, w którym był rower i trochę innych rzeczy. Odebrał mnie Corey, z którym (i jego żoną) pojechałem w sobotę na północ, do mojego punktu startowego. Wybrałem mieścinkę Leggett, bo tam właśnie droga nr 1 odchodzi w stronę oceanu. Wyliczyłem, że przez 10 dni powinienem dojechać do San Louis Obispo. Dalej nie warto było jechać i tak, bo droga odchodzi od oceanu i zaczyna zdążać w stronę molocha Los Angeles.


 Niedziela, 11 X - pierwszy dzień jazdy
 Poniedziałek, 12 X - przez Fort Bragg do Point Arena
 Wtorek, 13 X - z Manchester Beach na południe
 Środa, 14 X - do Bodega Bay i dalej
 Czwartek, 15 X - z Sam Taylor State Park do Half Moon Bay
 Piątek, 16 X - z Half Moon Bay do Santa Cruz i dalej
 Sobota, 17 X - do Monterey i dalej
 Niedziela, 18 X - przez Big Sur do ...?
 Poniedziałek, 19 X - ze wzgórz w dół do Morro Bay
 Wtorek, 20 X - z Morro Bay do San Louis Obispo i do domu

Niedziela, 11 X - pierwszy dzień jazdy

Motelik w Leggett był cichy i bardzo przytulny. Gdy Corey odwiózł mnie z obiadu, zastałem swój pokoik ogrzany i przygotowany do snu. Jak na miejsce za całe $35, to obsługa klasy Ritza. No, prawie, ale to ostatnia noc w łóżku, więc trzeba cenić. Obudziłem się przed siódmą, i zrobiłem kawę. Słońce było schowane za wzgórzami. Założyłem ciepłe rzeczy. Para szła z ust. Zacząłem się toczyć. Pierwszy zjazd, do Leggett, wycisnął mi łzy z oczu (z zimna).

Zaraz potem zaczął się podjazd opisany w książce jako coś trudnego i ciężkiego. I rzeczywiście czułem się jak w Colorado. Przez jakieś 2 godziny ślimaczym tempem wspinałem się w ślicznym lesie, gdzieniegdzie były olbrzymy (redwoods). Musiałem się przedostać przez dwa pasma wzgórz, żeby dojechać wreszcie do oceanu. Na podjeździe się zgrzałem, a kolejny zjazd mnie wyziębił, ale droga była śliczna i prawie zupełnie pusta, no bo niedziela, drwale śpią, a nielegalni "farmerzy" marihuany pewnie też.

Wreszcie w oddali zobaczyłem ocean, i to taki jak z obrazka - skaliste wybrzeże, skały wystające z oceanu. Jeszcze kilka zakrętów i nagle droga wyjechała na ocean, i poczułem jego zapach, i było słychać szum fal. Toczyłem się powoli, bo na przemian były krótkie zjazdy i podjazdy. Podjazdy z ciężarem są zawsze wolne i ślamazarne. Zatrzymałem się na kilku punktach widokowych i leniuchowałem.

Gdzieś po dwunastej dojechałem do malutkiej mieściny Westport. Miała być restauracja, ale była zamknięta. W sklepiku były kanapki i coś do picia, więc z tego zrobiłem sobie lunch. Posiedziałem trochę, pooglądałem lokalny folklor i potoczyłem się dalej. Droga robiła zygzaki, a ja z nią - w lewo, w prawo, w górę i w dół. Oj, nawspinam się jednak.

O drugiej dojechałem już do parku stanowego, gdzie zgodnie z planem miałem się zatrzymać. Nie podobało mi się jednak - duży kamping, ludzie i daleko od oceanu - więc po wypytaniu się o kierunki postanowiłem pojechać dalej i zatrzymać się w następnym parku stanowym. Chciałem też pojechać coś zjeść w Fort Bragg, który jest po drodze i niedaleko. Jedzie się tam boczną drogą, która okazała się śliczna i spokojna (auta tam nie mogą wjechać).

Teraz siedzę w Carine's (włoska rybna restauracja). Jedzenie takie sobie, ale dużo; no i obok stolika dwa kontakty, więc ładuję telefon i piszę te notki. Robi się chłodno znów i słońce coraz niżej. Dochodzi piąta. Wsiądę na rower i wrócę nieco na północ. Nie będę jechał dalej. Już nie zdążę. Zamierzam znaleźć ciche miejsce nad oceanem na dziko, na tej bocznej drodze.

Znalazłem płaski kawałek trawy na samym końcu cypelka. Poniżej ocean wali w czarne skały. Zachodzące słońce oświetliło skały i mój namiot. Teraz już robi się szaro. I w ten sposób mogę siedzieć na dworze i pisać koniec opisu dnia. Mam niesamowity widok, piszę te notki, przed chwilą zadzwoniłem do dzieci i powiedziałem im dobranoc. Ciekawe połączenie natury z techniką.

Poniedziałek, 12 X - przez Fort Bragg do Point Arena

Noc była długa i zimna. Gwiazdy i księżyc. Budziłem się kilka razy i usypiał mnie szum fal. Rano czekałem na słońce. Niestety, przyszły chmury i koło 7.30 zdecydowałem się wyleźć ze śpiwora. Nie było już tak zimno. Złożyłem namiot i spakowałem rzeczy. Pojechałem znów do Fort Bragg, gdzie wczoraj upatrzyłem sobie miejsca na śniadanie. Okazało się, że wybór był dobry. Miejsce nazywa się "Eggheads" i serwuje znakomite śniadania. Tak dobre jak carvers w Durango. Breakfast burrito było tak obfite, że nie mogłem go skończyć. Po kilku kawach, espresso i rozmowie z emerytowaną nauczycielką (z sąsiedniego stołu, i z Fort Bragg) zacząłem się toczyć dalej.

Śliczne widoki, ale ten odcinek drogi 1 jest dosyć ruchliwy, włącznie z niezwykle szybkimi i agresywnymi ciężarówkami, co wiozą całe drzewa do okolicznych tartaków. Kilka razy zjechałem w bok, żeby odpocząć, nie tyle od jazdy, co od drogi. Wreszcie dojechałem do Mendocino. Iście kalifornijskie (surfery, sklepy z kamyczkami i kryształami), ale zabudowa z Nowej Anglii. Duży ruch, dużo lokalnej młodzieży. Akurat była pora lunchu, i miejscowa piekarnia i kawiarenka była okupowana przez rówieśniczki mojej Hani. Zjadłem jakieś słodycze, popiłem kawą i pojechałem dalej. Jak tylko wyjechałem poza miasteczko, otworzył się uroczy widok na miasto, zatokę, zbocza, kościółek. Z daleka wygląda to miejsce bardziej sympatycznie niż w środku.

Aż do Navarro River droga była ruchliwa. Zaraz po przejechaniu mostu na rzece zaczyna się długi podjazd. Jak na Colorado to ani długi, ani bardzo stromy, ale autor książki - według której jadę - musiał być chyba bardzo zmęczony, bo opisuje ten podjazd w najgorszych barwach. Po wyjeździe na górę i na płaskowyż zawieszony między oceanem i wzgórzami zrobiło się spokojnie, cicho, i znów niezwykle widokowo. W dole (ale naprawdę w dole - kilkaset metrów w dół!) były olbrzymie skały w oceanie, i wiele z nich jest w postaci mostów, pod którymi przelewają się całkiem potężne fale. Na poboczu jakieś różowe duże kwiatki. Przed miasteczkiem Elk bardzo ładny cmentarz katolicki, a zaraz obok (odgrodzony stalową siatką) cmentarz "druidzki". Hm...

Dojechałem do Elk. Niby pięć domków na krzyż, ale też i kilka nieźle wyglądających oberż (zajazdów, auberges, bedbreakfast). Pierwszy był taki "dobry", że pokręcili nosem na mój łapserdacko-rowerowy wygląd i polecili następny zajazd w miasteczku. Ten okazał się być malutki i przytulny. Był też tam pilsner urquell z beczki, więc zostałem - na chili, ziemniaka, no i tego pilsnera. Koło swojego stolika znalazłem też kontakt, więc ucieszony od razu włączyłem telefon i moje czarne pudełeczko, na którym piszę te notki. Zjadłem, popisałem trochę (to co wyżej) i pojechałem dwa kroki do sklepiku, gdzie kupiłem sobie "samolotowe" winko (tego rozmiaru, co dają w samolotach), które piję zresztą teraz, kończąc opis tego dnia.

Wyjechałem za miasteczko, a widoki w przepaść po prawej były niesamowite. Kilka miejsc wyglądało znakomicie na rozbicie namiotu, ale powiedziałem sobie, że byłoby to za wcześnie i za blisko. Jak się potem okazało, trzeba było tam zostać, bo dalej były krowy i pola, i zaraz za miasteczkiem tak potworny podjazd, jakich w Colorado mało. Mój przewodnik opisuje to jako najbardziej stromy podjazd na całej drodze nr 1. Chyba prawda. Dobrze, że w miarę krótki, bo wymagał ekstremalnego wysiłku, zwłaszcza po chili, pilsnerze i z rowerem, co waży i jedzie jak czołg.

Jakoś się wydrapałem na górę i wtedy patrząc wstecz stwierdziłem, że tam było ślicznie, a przede mną jest nieco gorzej. No, ale wracać już nie było sensu. Dojechałem do miejsca przeznaczenia - Manchester State Beach, która okazała się być nie plażą, ale polem z krowami obok. Była już 18.30 i do zmroku miałem jakieś 30-45 minut, pojechałem więc w stronę oceanu. Okazało się, że drogę oddzielają od niego duże i rozległe wydmy.

Zawziąłem się i postanowiłem spać na dziko. Popchałem rower piaszczystą ścieżką prowadzącą do plaży i oceanu. Urobiłem się jak wół, bo pchanie czołgu po piachu nie jest łatwe. Wreszcie "zjechałem" na plażę. Zapadał już zmrok. Ocean huczał. Plaża była rozległa i pokryta olbrzymią ilością wyrzuconego drzewa. Całe pnie wybielone słońcem i oceanem. Wyglądało to groźnie i ładnie jednocześnie. Plaża była w miarę płaska, a wydmy poza mną były oddzielone stromą skarpą. Nauczony przypływami w San Diego, zacząłem szukać, gdzie jest granica wysokiej wody, ale w zapadającym zmroku nie byłem pewien, czy dobrze oceniłem przypływ. Nagle stwierdziłem, że dużą głupotą byłoby, gdyby w nocy ocean zaczął zalewać namiot i rower, więc zawróciłem i najszybciej jak mogłem (tym czołgiem po piasku) zacząłem wracać. Do ubitej drogi dotarłem już zupełnie po ciemku. Gdy zacząłem jechać, wystraszyłem kilka saren, które wielkim susami wskoczyły w las obok. Wróciłem na kamping cały zziajany i pokryty piachem. Rozbiłem namiot już przy świetle latarki.

Na całe szczęście jest ciepło. Przyszły chmury i jest zupełnie inaczej niż przez poprzednie dwa dni. Piję więc "samolotowe winko", siedzę na śpiworze i kończę te notki. Gdzie dojadę jutro, to już zupełnie nie wiem, bo niby mam długi dzień przed sobą, ale może zatrzymam się wcześniej.

Wtorek, 13 X - z Manchester Beach na południe

Dobrze, że wróciłem na kemping. Przynajmniej miałem ustawiony namiot porządnie. W nocy zaczęło mżyć, a potem padać. Gdy wyjrzałem na zewnątrz, naokoło była nieprzenikliwie gęsta mgła. O siódmej zmusiłem się do pakowania rzeczy, najpierw w namiocie, a potem sam mokry namiot. Pół godziny później zaczęło z góry prześwitywać słońce. Była więc nadzieja na to, że słońce przepali mgłę.

Zacząłem jednak jechać w zupełnej mgle. Mokro i trochę strach, bo znów na drodze ciężarówki z drzewami. Skręciłem do latarni w Point Arena. Nikogo na drodze, więc miło, tylko droga z okropnymi dziurami, i na końcu nie dojechałem do latarni, bo brama była zamknięta. Ale i tak nic nie było widać przez mgłę. Tylko gdzieś poniżej groźnie huczał ocean.

Wróciłem na główną drogę i dojechałem do miasteczka Point Arena. Droga do Point Arena kręta i bez pobrzeża, ale za to pod olbrzymimi cyprysami, które we mgle, i w prześwitującym słońcu tworzą gotycką aleję nad drogą. Wreszcie słońce przepaliło mgły i nade mną było ślicznie niebieskie niebo. Wypytałem tubylców, gdzie kawa, gdzie śniadanie. No i zjadłem śniadanie w sympatycznej kafejce, a te notki piszę w jeszcze bardziej sympatycznej, gdzie jest dobre espresso i kontakt do włączenia telefonu i komputerka. Czego do szczęścia więcej trzeba?...

Dalej było ślicznie. Pchany północnym wiatrem jechałem nawet szybko. Droga prowadzi wysoko nad oceanem i co chwila odkrywają się przepastne zatoczki, a nad nimi wiszą domki. Domków nawet jest czasem dużo, albo i wręcz za dużo (jak np. w Sea Ranch). Dojechałem do mieścinki Gualala i zaraz na początku było sympatyczne miejsce z sałatkami, domowym chlebem, serami itp. Zjadłem, a na "obiad" wziąłem brie, kawałek chleba i buteleczkę zinfandela. (Teraz siedzę w namiocie - w śpiworze, bo zimno - i to właśnie wszystko jem i piszę opis reszty dnia.)

Potem było równie pięknie. Droga wiła się nad brzegiem oceanu i co chwila zjeżdżałem i wjeżdżałem. W Colorado przynajmniej jest jeden porządny morderczy podjazd i już. A na drodze nr 1 jest setki podjazdów i zjazdów. Problem w tym, że obładowany rower traci rozpęd pod górę bardzo szybko i wtedy pozostaje tylko ślimacze tempo aż wjadę na górkę, i z niej szybko w dół, i znów powolne i mozolne wdrapywanie się.

Niebo zrobiło się zupełnie czyste i zachodzące powoli słońce oświetlało ocean na srebrno, a wysuszone wzgórza na złoto. I jechałem mila za milą, i koło czwartej wiedziałem już, że chyba nie dojadę do Bodega Bay. Zatrzymałem się jeszcze, żeby zobaczyć Fort Ross - stary fort założony przez Rosjan, którzy tu się osiedlili na początku imigracji.

A potem był morderczy i długi podjazd na samą górę wzgórz oddzielających ocean od doliny Sonoma. I nagle na poboczu leżała cała i zdrowa pomarańcza. Stwierdziłem, że to pewnie znak, żebym coś zjadł, i zatrzymałem się w osłoniętym od wiatru miejscu, i zjadłem znalezioną pomarańcze i "power bara" jakiegoś. Dobrze zrobiłem, bo dalej było jeszcze dużo wspinania, a potem karkołomny zjazd do Jenner i rosyjskiej rzeki. W zimnym wietrze spocony zacząłem się trząść z zimna, więc założyłem kurtkę, no i oczywiście zaraz znów był podjazd i się spociłem jak chluszcz. Wszystko i tak jest lekko wilgotne po nocy spędzonej w deszczu i mgle.

Słońce wisiało już tylko o palec nad horyzontem, więc pędziłem, żeby dojechać do najbliższego kempingu. Dojechałem, jak już słońce zaszło. Znalazłem miejsce na uboczu i rozbiłem szybko namiot. Ocean jest o jakieś 100 m, więc słyszę huk fal. Wiem, że pomoże mi to zasnąć (no i zinfandel też - tylko go muszę skończyć).

Środa, 14 X - do Bodega Bay i dalej

Zmusiłem się do wstania po 6-tej. Ciemno, mokro i zimno. Gwiazdy i czyste niebo. Powoli ubierałem po jednej rzeczy i ogrzewałem się w śpiworze. Wypraktykowany w jaskiniach sposób suszenia wilgotnych rzeczy przydał się i w słonecznej Kalifornii. Pakowanie do worków już mam opanowane, nawet po ciemku. Namiot w dwóch częściach z tyłu - sucha w worku, mokry tropik luzem. "Liz" (lizard - jaszczureczka od Natalii) na śpiworze i mogę jechać. Wyruszyłem o 7.30.

Dojechałem do Bodega Bay. Śpiąca portowa wioska. Zawsze pytam tubylców, gdzie jeść. Polecono mi miejsce w porcie, do którego prowadził skrót - droga jednokierunkowa pod prąd stromo w dół. Teraz siedzę już najedzony (Telefonik i Komputerek też są karmione; uwielbiam miejsca, które mają kontakty przy stolikach).

Przede mną jazda nad oceanem do Point Reyes. Zamierzam tam znaleźć lokalne sery. Okaże się, jak to będzie.

A dalej było tak: z Bodega Bay droga wyprowadziła mnie w pola i farmy. Z daleka od oceanu i w upał i suszę. Naokoło krowy i owce. Potem droga nr 1 miłosiernie skręciła w stronę oceanu, ale tak naprawdę to przez prawie 30 kilometrów jechałem po wschodniej stronie zatoki Tomales. Śmieszne uczucie, bo pachnie oceanem, a wygląda jak szeroka rzeka.

W Point Reyes Station rzeczywiście były sery i kilka miejsc do jedzenia. Szukałem znów chleba, sera i wina, i gdy podszedłem do lokalnego sklepiku, zauważyłem rower obładowany jak mój, a obok drugi z przyczepką jeszcze. W sklepiku był Kanadyjczyk, co już w podróży był dwa miesiące. Po krótkiej rozmowie okazało się, że teraz podróżuje z poznaną Niemeczką, która zaczęła od Seattle i zdąża do San Francisco. Porozmawialiśmy i pojechałem, bo chciałem dojechać gdzieś na drodze 1, a książkowe propozycje spania w oddalonych kempingach jakoś mi nie odpowiadały.

Zasięgnąłem języka w lokalnej informacji, i sklepiku też, i w obu miejscach odradzono mi stanowczo jechanie o tej porze drogą 1, więc postanowiłem pojechać na kemping położony na północ od Point Reyes. Gdy jednak zacząłem jechać w tamtą stronę, północny zimny wiatr, który mnie od dwóch dni popychał na południe, okazał się na tyle nieprzyjemny, że odechciało mi się jazdy na północ. Zawróciłem na południe i zrezygnowany zacząłem się toczyć w stronę Samuel Taylor State Park.

Droga mi się nie podobała, bo wiodła w dół doliny jakiejś, a mój plan był i jest taki, żeby wrócić na drogę 1, czyli będę musiał się wspinać, żeby wydostać się z doliny. Ale park okazał się bardzo ładny, bo położony wśród potężnych redwoodów. Namiot rozbiłem w środku kółka utworzonego przez takich pięć olbrzymów i mam nad sobą drzewną katedrę.

Gdy dojechałem do miejsca dla "pieszych i rowerzystów" (większość parków stanowych na wybrzeżu ma takie miejsca), krzątał się już tam Japończyk, który - jak się okazało - jest już w podróży ponad trzy miesiące, bo zaczął w Anchorage (Alaska). Potem dojechał Kanadyjczyk z Niemką i mieliśmy międzynarodowy wieczór. Były opowieści o napotkanych "długodystansowcach", co jadą od miesięcy lub i więcej, np. z Bostonu do Seattle i na południe wybrzeżem do Meksyku. Przy tym moja 10-dniowa wyprawa to dziecięca zabawa.

Nawet Niemeczka trajkotała jak katarynka. A że jej "amerykański" był dosyć podstawowy, to każdy opis pięknego miejsca kończyła zwrotem niewątpliwie nabytym na plażach Oregonu i Kalifornii: "like... Wow!". Z ciężkim niemieckim akcentem brzmiało to... "like... Wow!".

No to trzeba spać. Naokoło szaleją racoony w poszukiwaniu jedzenia, a w lesie postękują sarny. Nie uśpi mnie dziś szum oceanu, niestety.

Czwartek, 15 X - z Sam Taylor State Park do Half Moon Bay

Spałem niespokojnie. Ocean mnie nie usypiał. Racoony buszowały koło namiotu, i jakieś zwierzę pohukiwało przez noc. Zmusiłem się do wstania jeszcze po ciemku, zresztą w tym olbrzymim lesie i tak byłoby ciemno przez jeszcze kilka godzin. Wyjechałem z parku ścieżką rowerową. Nie musiałem się martwić o samochody, najwyżej o sarny przeskakujące przez ścieżkę. No i przenikliwe, wilgotne zimno. Para buchała ze mnie jak z rujnego sarniaka. Nawet stromy i mozolny podjazd mnie nie rozgrzał. Po podjeździe oczywiście równie stromy i arktyczny już zjazd w dół, do drogi nr 1.

Stanąłem przy sklepiku, zjadłem kanapkę, popiłem kawą i pojechałem w dół. Słońce wyszło, ale droga prowadziła dnem doliny, więc dalej zimno jak w psiarni. Jechałem w swojej zimowej kamizelce - właściwie tak ubrany, jak ubieram się na podchodzenie na nartach w zimie. Nigdy nie myślałem, że będę opisywał takie ranki na rowerze w Kalifornii.

Droga była mało ruchliwa. I dobrze, bo brak pobocza, kręta i znów zjazdy i podjazdy. Dojechałem do laguny Bolinas. Tam droga zrobiła się cudownie płaska, bo prowadzi samym brzegiem laguny. Zrobiłem kilka zdjęć, pooglądałem łowienie siecią, i dojechałem do Stintson Beach.

Dojechałem dosłownie do skraju plaży. Na plaży siedziała długowłosa blondyneczka i obserwowała swojego chłopaka na desce. I słusznie, bo obok tablica z ostrzeżeniem: "28 sierpnia... Atak rekina... W 5 stopach wody i 50 jardów od brzegu...". Hm...

Teraz siedzę w Parkside Cafe, która jest tuż nad plażą. Muzyka Billie Holiday i Van Morrisona. No, to chyba szybko stąd nie wyjdę. Na dworze już ciepło, bez wiatru i jednej chmurki na niebie. Ot, Kalifornia, kraj kontrastów.

Po leniwym lunchu w Stintson Beach i jeszcze jednej wizycie na plaży, pojechałem dalej na południe. Zaraz za mieściną zaczyna się znów wspinanie, a droga jest wąska i bardzo nierówna. Prawie czuć, że to sejsmicznie aktywny teren. Dużo wspinania, ale widoki wspaniałe, a pogoda też. Dojechałem do "wiszącej drogi", na której spałem w poprzedniej podróży tymi drogami - autem, nie rowerem, więc niby drogi znajome, a jednak z roweru wyglądają zupełnie inaczej. W oddali widać było pasma wzgórz nad oceanem.

Nie mogłem ocenić, gdzie jest Golden Gate i zatoka San Francisco, ale jak wypłynął na ocean olbrzymi statek, już wiedziałem, gdzie jest most. Cały czas się zastanawiałem, jak ja dojadę do Golden Gate poprzez kręte ulice, autostrady itd.

Najpierw musiałem się wydrapać znów na wzgórza. Z Muir Beach na górę wzgórz oddzielających ocean od Sausalito prowadził strasznie kręty i stromy, i długi, podjazd. Jakoś zupełnie tego nie pamiętałem z samochodowych wojaży. Ot, jak różnie się pamięta.

Potem był oczywiście zjazd na łeb i na szyję do Marine City. Strome zbocza kanionu już oblepione domkami, i nowe budowy na lewo i na prawo. Dojechałem wreszcie do skrzyżowania, które pamiętałem z jazdy autem. Wiedziałem też, że nie mogę zrobić tego, co autem. Książka niby opisywała jak przejechać przez ten murowany labirynt, ale było tego dwie bite strony.

Nagle zauważyłem w lusterku, że dojeżdża do mnie rowerzysta. Zapytałem, czy wie, jak mam dojechać do Golden Gate Bridge. Na co ten starszy pan powiedział, że mnie poprowadzi, bo będzie szybciej niż gdyby mi opowiadał. I w ten sposób dojechałem do mostu bez błądzenia, tylko strasznie zasapany, bo starałem się dotrzymać mu tempa, co z moim obciążeniem nie było łatwe. Pan nawet wiedział, że skoro to czwartek, to chodzi się i jeździ wschodnią stroną mostu, co oszczędziło mi tachania roweru po schodach, gdybym się znalazł ze złej strony.

Pogoda była absolutnie idealna. W żadnym z moich przejazdów przez Golden Gate nie było tak spokojnie, bezwietrznie i słonecznie. Więc toczyłem się przez most powoli, rozglądając na boki i robiąc zdjęcia. Wreszcie dotarłem na drugą stronę (a trochę to trwało jednak). Oczywiście po drugiej stronie musiałem znów się wypytywać, bo wszystkie drogi i znaki są nastawione na auta, a rzadko na rowery, ale jakoś znalazłem opisaną w książce drogę. Wyprowadziła mnie ona na zachodnie krańce San Francisco. Nigdy tam nie byłem, a okazało się, że są tam ładnie utrzymane domki, a powyżej jest dzielnica zamieszkała głównie przez Chińczyków. Z najwyższego punktu widziałem piramidę Transamerica z jednej strony i Coit Tower z drugiej, czyli prawie całe San Francisco pode mną.

Potem trasa wyprowadziła mnie nad ocean i jechałem na południe wzdłuż oceanu, aż dojechałem do Daly City. Tam zrobiło się nieco strasznie - i z nawigacją, i z okolicą. Cała ta nawigacja i kręcenie po osiedlach zajęło mi dużo czasu i zacząłem się martwić, czy dojadę przed zmrokiem do Half Moon Bay. Była już trzecia po południu, ja jeszcze byłem w Daly City, a przede mną było wspinanie na "Devil's Head" - wzgórze/zbocze, co się stale obsuwa do oceanu (razem z drogą oczywiście).

Dopiero o 17.15 zadzwoniłem ze szczytu Devil's Head do Gerry, która czekała na mnie z obiadem. Gdy dzwoniłem, minął mnie młody chłopak z plastikowym workiem przyczepionym do górskiego roweru. Powiedział, że zaczął w Eureka i że jedzie do Santa Monica.

Do Gerry dojechałem godzinę później. Dobrze zmęczony - i jazdą, i przeżyciami dnia. Zjedliśmy, pogadaliśmy, wyprałem swoje niesamowicie brudne rzeczy i padłem do łóżka. Tylko nie mogłem zasnąć, bo po czterech nocach na dworze spanie w pomieszczeniu jest trudne.

Piątek, 16 X - z Half Moon Bay do Santa Cruz i dalej

Rano wczesne śniadanie z Gerry w "Original Johnny's" i z Half Moon Bay wyruszyłem o 7.15. Nie było tak zimno jak w poprzednie dni. Znów czyste niebo i wiatr z północy, co pchał mnie po względnie płaskiej drodze. Po obu stronach drogi farmy - głównie karczochy, ale i truskawki, i pewnie inne owoce.

Potem pojawiły się ładne plaże. Malutka Pebble Beach rzeczywiście pokryta malutkimi wytoczonymi przez fale kamyczkami. Każda fala przesuwa te kamyczki z grzechotem i chrzęstem. Potem była Pescadore Beach - warta zapamiętania, bo widać było, że można tam dobrze spać na dziko. A potem długo, długo nic (tylko karczochy po horyzont).

Później sympatyczna mieścinka Davenport. Trzy domki na krzyż, ale wśród nich dobra piekarnia i dobre meksykańskie, więc się najadłem i potem przez godzinę toczyłem powolutku do Santa Cruz.

Santa Cruz przejechałem drogą nad oceanem. Dużo młodzieży (bo to miasteczko uniwersyteckie). Połowa młodzieży w oceanie na deskach. Zrobiłem też zdjęcie pomnika "nieznanego surfera". Gdzie indziej są inne pomniki, ale w Santa Cruz pomnik surfera. Ot, Kalifornia.

Potem z trudem znalazłem sklep, żeby zakupić mój już tradycyjny obiad - brie, chleb (ten już kupiłem w piekarni w Davenport) i "połóweczkę" wina. Obładowany tym pojechałem znów bocznymi uliczkami dalej, bo chciałem dojechać jak najdalej się da.

Gdy zatrzymałem się na skrzyżowaniu, żeby sprawdzić kierunki, pojawił się ten sam chłopak, które spotkałem przed Half Moon Bay. Dalej jechaliśmy już razem.

Teraz jestem na Sunset Beach. Okropny, głośny kemping. Tylko zachód słońca na plaży poniżej był śliczny. Spróbuję zasnąć, a rano zrobię hałaśnikom kocią muzykę może...

Sobota, 17 X - do Monterey i dalej

Spałem nawet dobrze i "zaspałem". Noc była zimna. Ok. szóstej włożyłem rzeczy do ubrania do śpiwora, żeby je ogrzać, i obudziłem się dopiero o siódmej. Dalej zimno, ale na wschodzie, tym razem nie zasłoniętym przez wydmy i wzgórza, było widać już łunę wschodzącego słońca. Widać też było pochylone postacie zbierające karczochy.

Spakowałem się. Nakrzyczałem trochę na dwie przerażone (moim warczeniem pewnie... ech!) dziewczyny z Georgii, które w nocy wjechały na "nasze" rowerowe poletko, i się rozbiły między mną a młodzieńcem jadącym do Santa Monica. On nie ma namiotu i śpi na plastikowej płachcie. Ma na imię Sean.

Następną godzinę spędziłem zygzakując między farmami z różnymi zielonościami. Dużo tego i widać, że wysoce zorganizowana produkcja. Wreszcie przed Moss Landing znów wjechałem na drogę 1. Ruch duży. Dojechałem do Moss Beach Landing. Po lewej olbrzymia elektrownia, po prawej zatoczka z dużą ilością kutrów i łódek. Ręczne napisy: "świeży żółty tuńczyk". Na palach w porcie siedzą pelikany. Gdy ustawiłem się, żeby im zrobić zdjęcie to nagle zauważyłem, że w wodzie baraszkuje otter (mam nadzieję, że będzie go widać na zdjęciu).

Wjechałem do osady i jak zwykle zacząłem wypytywać, gdzie mam jeść śniadanie. I teraz piszę te słowa z "Moss Beach Cafe" (skrzyżowanie Moss Landing Rd, Pieri Ct, i Hiway 1 - zapisałem, żeby tam trafić znów). Menu śniadaniowe iście morskie: t-shark eggs, halibut eggs, itp. ($8.75). Zjadłem olbrzymi kawał halibuta z jajkami i różnościami, i teraz to muszę strawić, zanim ruszę dalej. Dochodzi dziesiąta. Słońce już grzeje. Przebiorę się w letnie rzeczy i zacznę toczyć do Monterey i Pacific Grove, i dalej. Jak daleko zajadę, to się okaże.

(Pisane już w nocy, w namiocie, w "Andrew Molera State Park".) Po śniadaniu jechałem jeszcze trochę drogą 1, potem zaczęła się ścieżka rowerowa, którą jechałem spokojnie i w oddaleniu od ruchu (dużego) na drodze 1. Przejechałem przez Marine City, Fort Ord, i wreszcie było Monterey. Znam tam drogi i jak się tam jedzie samochodem, ale ścieżka rowerowa prowadzi bliżej oceanu i widoczki są śliczne. Cannery Row Steinbecka, i foki na skałach, i kajakarze w żółtych kajaczkach w zatoce. Na ścieżce biegacze, rowerzyści, rollerblades i bezdomni obsiadujący ławki i wygrzewający się w cudownym słońcu. Nawet przydał mi się mój górski przenikliwy gwizdek, gdy jakiś bałwan na rolkach (prawie) mnie nie zauważył.

Ścieżką dojechałem do Pacific Grove i do naszej ulubionej plaży. Woda zielono-niebiesko-amarantowa, na plaży pikniki, latawce, i... martwy lew morski (hm...). Pojechałem do Trader Joe's, gdzie kupiłem bagietę, brie, butlę wody, butlę wina i butlę soku z gruszek. Połowę soku wlałem do rowerowych butelek, połowę soku wypiłem (jak się potem okazało, był to duży błąd). Zjechałem do Fish Wife i zjadłem znakomity późny lunch. Z Fish Wife znów pod górę (droga 68 do drogi 1 w tym miejscu jest stroma jak diabli, oczywiście w aucie się tego nie czuje).

W brzuchu zaczęło mi nieźle burczeć i boleć. Skutki pomieszania ostrej ryby z sokiem z gruszek okazały się iście "rewelacyjne". Następne dwie godziny to była walka z podjazdami i z brzuchem. Wreszcie jakoś poradziłem sobie z dolegliwościami, zostały tylko podjazdy. W Carmel wylałem pozostały sok gruszkowy, przelałem wodę z butli i wypełniłem ją winem. W ten sposób pozbyłem się szklanej butli, co obciążała mi rower. Nieco tym zszokowałem kilka osób na chodniku, ale tu Ameryka, i babuszki nie mówią spontanicznie "nielzja" (a szkoda, bo by się czasem przydało).

Dalej były znów podjazdy i zjazdy. I na całe szczęście śliczne widoki na ocean, na Point Lobos, na latarnię Big Sur. Były też mosty w naprawie, przez które musiałem jednym pasem przeciskać z autami. Było to nieprzyjemne i musiałem uważać na stalowe blachy i inne inżynierskie ustrojstwa wystające z drogi.

Patrzyłem na pobocza, czy uda mi się znaleźć jakieś miejsce do spania na dziko, ale nie było mowy, więc jak się dotoczyłem do Molera State Park, już nie miałem wyjścia i musiałem tam spać.

Do pola namiotowego trzeba było dojść. Oznaczało to pchanie roweru, ale nie było zbyt trudne, zwłaszcza w porównaniu z moimi walkami w piaskach na Manchester Beach. Oczywiście na kempingu pojawił się Sean (chłopiec, co jedzie do Santa Monica), więc podzieliłem się z nim serem, chlebem i winem. Potem jeszcze paliliśmy ogień z młodzieżą, co wypaliła za dużo trawy i nie mogła sobie poradzić z ogniskiem. Wreszcie wlazłem do namiotu i do śpiwora. Usypiał mnie ktoś grając cicho i ładnie na małym bębenku.

Niedziela, 18 X - przez Big Sur do ...?

Noc była OK. Trochę młodzież hałasowała, ale po huknięciu na nich uspokoili się. Racoony też rozrabiały, i ktoś miał starego psa, który nie bardzo mógł je gonić, ale za to efektywnie te racoony obszczekiwał. Noc - jak prawie wszystkie poprzednie - gwiaździsta i zimna. Nie chciało mi się wstawać, ale o siódmej jakoś się zmusiłem. Wytoczyłem rower piaskową ścieżką znów na Highway 1 gdzieś przed ósmą. Zacząłem się toczyć powoli, bo żadna przyjemność pędzić przez mrożące powietrze. Naokoło las i strumyczki. Oddalam się od wybrzeża. Nagle po prawej stronie kilka zabudowań i "Big Sur River Inn". Więc jest kawa i dobre śniadanie (no i stolik z dwoma kontaktami... ha!).

Teraz dopijam soczek pomarańczowy (oczywiście "świeżo wyciśnięty" - ostatecznie to jest Big Sur), piszę te notki i zerkam w książkę, usiłując przewidzieć, gdzie mnie zastanie noc. Przez to, że przestałem stawać tam, gdzie książka sugeruje, mam teraz kłopoty ze znalezieniem dobrych miejsc do spania. Moja wina, ale nie mam wyboru, bo inaczej nie zdążę na samolot. Przydałby się jeszcze jeden dzień.

(Druga po południu.) Jestem w Lucia. Restauracja zawieszona nad oceanem i mały sklepik. Przystanąłem, żeby coś zjeść, bo dalej zdaje się raczej krucho z jedzeniem.

Droga przez Big Sur była ładna, ale "wyjazd" z dołka (z Big Sur) był długi, stromy i gorący. Po przejechaniu przez wzgórza nad ocean znów zrobiło się chłodno. Zbocze bardzo strome i w dole było słychać szczekanie lwów morskich. W jednym miejscu przewiesiłem nogi przez krawędź i zrobiłem zdjęcie (podobne do tego zrobionego na krawędzi Grand Canyonu).

Droga jednak całkiem dobra i nawet z poboczem, więc legendy o przepaści, do której się spada przy najmniejszym błędzie, się nie sprawdziły. O pogodzie nie ma co pisać, bo dokładnie taka sama jak przez ostatnie pięć dni - chłodna bryza z północy, słońce, brak chmur. Tylko flora nieco inna - tuje wśród sosen, oraz wielkie kaktusy tego samego rodzaju, co w Colorado (Prickly Pear - kłująca gruszka), tylko dziesięć razy większe.

(Już wieczór. 7.40.) Zupełnie ciemno. Z oceanu podchodzi gęsta mgła. Dobrze, bo namiocik mam rozbity pod sosnami na poboczu drogi. Miejsce, które mi polecił sprzedawca świecidełek, okazało się zupełnie niedostępne dla ludzi z rowerami, a śliczny kemping zostawiliśmy 20 mil wcześniej, i dwie i pół godziny męczącej jazdy z dużymi podjazdami. Jeśli chcę zdążyć na samolot we wtorek, muszę teraz cierpieć. Zabrakło mi właściwie jednego dnia.

Ale za to mamy (bo jest ze mną znów Sean, ten młodzieniec, co się "przeprowadza" do Santa Monica) miejsce zawieszone nad oceanem. Oprócz samochodów (które niedługo powinny przestać nam szumieć) szumi poniżej tylko ocean.

Spotykanie się z Seanem przez ostatnie trzy dni wydaje się być klasycznym przypadkiem na tej drodze. Kanadyjczyk (spotkany w redwoodach na północ od San Francisco) opowiadał, jak spotykał jednego bardzo małomównego Szwajcara co jakieś 3-5 dni w przeciągu trzech tygodni, aż wreszcie zdecydowali się jechać razem. Tylko to jechanie "razem" wyglądało jak moje jechanie z Seanem. Nie wyjeżdżaliśmy razem, jechaliśmy osobno. Spotykaliśmy się może raz lub dwa po drodze, i potem na kampingu już wieczorem. Oczywiście żywiłem biedaka moim chlebem, serem i winem. On naprawdę miał niewiele, nawet nie miał kurtki, tylko sweter. Miał wełniane rękawice i czapkę. Ja przy nim wyglądałem na luksusowo wyposażonego, a jednocześnie czułem, że nie miałem prawie nic zbędnego. I wszystko zostało użyte (z małymi wyjątkami).

Poniedziałek, 19 X - ze wzgórz w dół do Morro Bay

Noc w rowie pod sosnami była całkiem spokojna, nie licząc dwóch samochodów, które jednak wjechały do budynków poniżej przez drogę, przy której spaliśmy. O dziwo, nie zapytali nas, czemu śpimy przy "ich" drodze. Rankiem, jeszcze po ciemku, złożyłem namiot. Słońce było jeszcze daleko po wschodniej stronie, ale zaczęło już oświetlać mgły nad oceanem. Oceanu zresztą nie było widać, bo był przykryty zupełnie grubą powłoką mgieł, a właściwie chmur. My byliśmy znacznie wyżej. Zrobiłem zdjęcie na długi czas (zobaczymy, co wyjdzie). Potem leżałem już tylko w śpiworze i oganiałem się od komarów, które mnie odkryły.

Przejaśniło się na tyle około siódmej, że mogliśmy zacząć jechać. Z ciepłego zbocza zjechaliśmy w zimną mgłę i do Ragged Point, gdzie kupiłem Seanowi śniadanie. Całkiem miłe miejsce, warte zatrzymania się znów. Mgła podchodziła i opadała, słońce wyszło i oświetlało mgłę poniżej. Na mgle rysowały się kontury drzew, wzgórza, ludzi. W europejskich górach istnieje przesąd, że jak się widzi swój cień na chmurach, to jest zły omen. Ale tu nikt o tym nie wie, więc i przesąd nie działa. I dobrze.

Ja się jeszcze kręciłem przy restauracji i sklepiku, a Sean pojechał. Więcej go nie widziałem. Ma dotrzeć do Santa Monica w czwartek lub piątek. Dziwny młodzieniec. Dużo myślalem o jego "życiu". Trochę mnie te myśli przeraziły, gdy zacząłem myśleć o moich córach. Ale to inna historia...

Teraz już wiedziałem, że dojadę do San Louis Obispo na czas, więc przestałem się śpieszyć. Toczyłem się pustą i już znacznie mniej stromą drogą w dół. Strome zbocza skończyły się i jechałem tuż nad oceanem. Chwilami gęsta mgła osłaniała ocean tak dokładnie, że mogłem tylko ocenić, gdzie jest, na podstawie szumu. Zatrzymałem się kilka razy i zebrałem trochę kamyczków. Zapisałem też, gdzie są dobre miejsca na spokojne spanie nad oceanem (z rowerem, bo z autem byłoby trudniej).

Książka coś wspominała, żeby zajrzeć do zatoczki odgrodzonej zasiekami od drogi. I rzeczywiście warto było. Bo nawet z drogi było widać, że w zatoczce dzieje się coś dziwnego. Rower umożliwia zwolnienie i obejrzenie rzeczy z daleka, i z bliska. Z roweru też słychać, z auta nie. Tylko z roweru mogłem słyszeć dalekie szczekanie lwów morskich setki metrów poniżej mnie.

Tym razem plaża w zatoczce była wypełniona czymś co wyglądało jak Wybielałe pnie drzewne. Ale były to wygrzewające się foki słoniowe (elephant seals). Gratka, bo na północ od San Francisco, w rezerwacie Ana Nuevo leśniczka mówiła mi, że bez dobrej lornetki tych fok nie zobaczę, i że trzeba by do nich iść jakąś godzinę i tak (w tym Ana Nuevo), a tu było je widać z drogi, i co jeszcze lepsze, można było do nich podejść całkiem blisko (legalnie można na jakieś 20 metrów, i bliżej lepiej nie, bo są wielkie, ciężkie, szybkie i agresywne, jeśli im się coś nie spodoba).

Pojechałem więc na parking, przypiąłem rower do płotu i poszedłem do bramki, która okazała się zamknięta na łańcuch i kłódkę, ale ścieżka do fok była wydeptana, i jeszcze z drogi widziałem ludzi gramolących się przez tę wielką stalową furtę.

Jak już zapiąłem rower, wziąłem aparat i ważkie rzeczy, podjechało auto i wyskoczyła czwórka młodych. Podążyłem za nimi do zamkniętej furty. Przed bramą czwórka zatrzymała się jak wryta i była wyraźnie zdezorientowana, bo po drugiej stronie w oddali było widać spokojnie chodzących ludzi, ale furta zakłódkowana na sztywno, więc jak to? Coś między sobą poszwargotali i natychmiast zrozumiałem, w czym rzecz. To byli Niemcy, więc nie mogli przeleźć okrakiem przez zakłódkowaną furtę - bo nie pisało, że wolno.

Podszedłem do tablicy obok i uważnie przeczytałem, co jest napisane. Dużo było napisane, ale jedyną zabronioną rzeczą było podchodzenie do fok bliżej niż na 50 stóp oraz ich drażnienie. O zakłódkowanej furcie nic nie było, więc jasna amerykańska konkluzja: jak nie ma czarno na białym, że nie wolno, to wolno. Oczywiście niemiecki system jest oparty na tym, że jak nie jest napisane czarno na białym, że wolno, to nie wolno. Przywołałem Niemiaszków, popukałem w te "illegal...50 feet" i dziarsko przelazłem przez bramę, a Niemcy za mną.

Foki okazały się olbrzymie, niesamowite, głośne, i jednocześnie leniwe i ruchliwe. Większość leżała jak martwa w słońcu, ale kilka (chwilami kilkanaście) baraszkowało w wodzie, wydając niezwykle niskie gulgotania. Właściwie teraz skojarzyło mi się to z odgłosami, jakie wydaje lew. Te dźwięki były chyba ciekawsze niż same zwierzęta.

Dalej droga odchodzi od oceanu, i od razu zrobiło się sucho i gorąco. Po lewej na wzgórzu widać było "zamek" Hearsta. Dziwne, ale na swój sposób ciekawe miejsce. Przejechałem przez San Simeon, i za wskazaniami mojej książki skręciłem w boczne dróżki. Najpierw do "Moonstone", które się okazało być cichym osiedlem tuż nad oceanem, z wielką ilością oberż. Trzeba się będzie tam zatrzymać przy następnej wizycie w "zamku". Potem przez Cambria, mieścinkę, co ma jedną ulicę i dobre miejsce z sokami. Zamroziłem się tam jakimś sokiem z lodem i różnymi owocami, i pojechałem dalej. Niestety też dalej w głąb lądu, więc jeszcze goręcej, a w dodatku pod górę. Ale jakoś to przecierpiałem i droga wróciła nad ocean, do Morro Bay.

Było już popołudnie i znów z północy wiał zimny wiatr, tylko niestety w zatoce jakoś zakręcał i ostre podmuchy co pewien czas uderzały mnie z przodu. Jakoś się dotoczyłem najpierw do Cayucos, a potem już do Morro Bay. Chciałem tam znaleźć jakiś motel, żeby się odmyć i przygotować już do ostatniego dnia i do lotów do domu. Chciałem też być blisko uliczki nad zatoką, bo wiedziałem, że jest tam dużo restauracji.

I tak też zrobiłem. Motel był o jedną uliczkę od nabrzeża, a że po sezonie, to tani jak barszcz. Więc za to, co bym niby wydał na spanie, zafundowałem sobie duży obiad z całą butlą wina (resztkę, której już nie mogłem wypić, zostawiłem kelnerowi - ucieszył się). Wziąłem resztkę deseru (tortu czekoladowego) na śniadanie i poszedłem spać, ale i tak skończyłem przed TV (HBO), bo jakiś niezły film był.

Wtorek, 20 X - z Morro Bay do San Louis Obispo i do domu

Spało mi się źle. Mimo, że otworzyłem wszystkie okna, było mi za ciepło i za sucho. Wstałem nie o świcie zatem, ale i tak miałem niecałe 20 mil do przejechania. Niestety, już w głąb lądu zupełnie, więc w gorąco, kurz i cywilizację. Ale początek drogi (według mojego przewodnika) przeprowadził mnie przez jeszcze mi nieznane okolice nad zatoką i było tam cicho, zimno, i ładnie.

A dalej już nic specjalnego, tylko sympatyczny sklep dla cyklistów w San Louis Obispo (Art's Cyclery). Wyślą mi mój rower do domu, a przy okazji transakcji nawet mnie podrzucili na lotnisko. Złapałem wcześniejszy samolocik do Los Angeles, ale tam utknąłem na kilka dobrych godzin, bo się kółko zepsuło w samolocie. Jako że koła do latania niepotrzebne, odłączyli jakiś tam zbędny drucik i rurkę od hamulca i polecieliśmy.

W Denver chłodno i jesiennie. Ale nie chłodniej niż przed świtem nad Pacyfikiem.

Przejechałem prawie 600 mil (950 km). Prawie 10 dni jazdy (ostatni to połówka tylko). Wszystkie prawie od świtu do zmroku. Spałem w łóżku trzy razy: przed wyruszeniem z Leggett, w gościnie w Half Moon Bay, no i w ostatnią noc przed powrotem. Chętnie bym tę trasę powtórzył, ale nieco wolniej. Dołożyłbym jeden cały dzień na San Francisco, drugi na Monterey/Carmel. A w ogóle to chyba jest milej i ładniej na północ od San Francisco, czyli następna jazda to Oregon i do San Francisco może?

Jacek Walicki, 22 października 98


Copyright © 1994 by Jacek Walicki (jsw@fc.hp.com)
Przejrzał i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999
    23.12.99 10:21