Patrol rowerowy w Afryce

Nie całkiem zwyczajna jednostka rowerowa

Por. Tom Woods - Denton Police Dept, Teksas

Chciałbym podzielić się moimi doświadczeniami z Rwandy w Afryce z minionego lata. University of North Texas (UNT) zaprosił mnie do programu prowadzonego przez nich wraz z Departamentem Sprawiedliwości USA. ICITAP (International Criminal Investigation Training Assistance Program) ma zapewnić podstawowy trening policyjny, przydatny w rozwijających się demokracjach na całym świecie. Program ICITAP obejmuje wszystkie etapy pracy policji, począwszy od opisywania przestępstw, przez dochodzenia w sprawach zabójstw, a kończąc na kwestiach specyficznych dla sytuacji konkretnego kraju.

UNT zarządza regionalną akademią policyjną w Dallas/Fort Worth i współdziała z ICITAP, organizując podstawowe kursy dla policjantów na rowerach. Szkółka rowerowa miała być ostatnim etapem treningu ICITAP dla policji w stolicy Rwandy, Kigali. Oczywiście, wyzwanie to mogło być podjęte jedynie przez szkolenie IPMBA. Wraz z moim towarzyszem, instruktorem rowerowym z oddziału policji z UNT, Markiem Gohlke, nie wyobrażaliśmy sobie jednak, co nas czeka podczas 2-tygodniowego kursu z udziałem 100 uczniów z Rwandy.

Miejsce tego kursu było zupełnie inne niż te, które widzieliśmy do tej pory. Rwanda była niedawno areną okrutnych walk międzyplemiennych (Tutsi przeciw Hutu) o kontrolę nad krajem. W 1993 r. wybuchła wojna domowa, po tym jak prezydent Rwandy Habyarimana i prezydent Burundi zginęli w samolocie zestrzelonym nad Kigali. Nastąpiła brutalna masakra około 500.000 Rwandyjczyków. W Kigali sąsiedzi walczyli między sobą maczetami na śmierć i życie, mieszkańcy byli otaczani i masowo zabijani przez żołnierzy. Setki tysięcy Hutu uciekli do Republiki Kongo (dawnego Zairu) i innych sąsiednich krajów. Tysiące z nich straciło życie od kul, maczet, chorób i głodu.

Po zakończeniu wojny tysiące uchodźców próbowało powrócić do Rwandy i swoich domów, tylko po to, by przekonać się, że Tutsi zajęli ich kraj i ich domy. (Jakieś 100 km od miejsca naszego pobytu wciąż toczyły się sporadyczne walki.) Ta sytuacja stanowi spory problem dla policji i rządu; i tu zaczyna się zadanie dla Policji Miejskiej. Odpowiedzialność za utrzymanie porządku obciąża funkcjonariuszy od momentu ukończenia szkolenia, a wielu z nich będzie na rowerach górskich...

Kigali, odległe od równika o niespełna 300 km, leży na wysokości około 1800 m, w pagórkowatym terenie. Nawet nazwa naszego hotelu - "Mille Collines" - oznaczała "Tysiąc Wzgórz". Okoliczne ulice i drogi są nieutwardzone i głęboko wyżłobione, utrudniając patrolowanie nawet w samochodzie o napędzie na cztery koła czy pieszo. Logicznym rozwiązaniem było wyposażenie policjantów w 21-biegowe rowery górskie. Oczywiście ich użycie jest możliwe tylko poza porą deszczową, bo podczas niej nawet chodzenie po ulicach jest trudne z powodu błota.

Wcześniej zaproponowaliśmy ICITAP rodzaj sprzętu, który wydawał się nam najodpowiedniejszy dla celów tego projektu, nie pozwolono nam jednak wybrać konkretnej firmy czy modelu. Decyzję podjęto w Waszyngtonie, wybierając Treka, który miał dostarczyć sto 930-tek SHX z amortyzatorami RockShoxa, w pełni wyposażonych na potrzeby policyjne. Do tego doszło sporo narzędzi i części, tak by pozostawić naszym przyjaciołom z Afryki podstawowy zestaw do napraw, oraz 120 pachołków do ćwiczeń.

Do Kigali przybyliśmy 2 sierpnia. Ślady wojny rzucają się w oczy już na lotnisku. Sporo zniszczeń, mało które okna pozostały całe. Dziury w ścianach po rakietach i pociskach moździerzowych były w trakcie naprawiania, a żołnierze kręcili się wśród pasażerów, przyglądając się bagażom i generalnie ukazując swą obecność. W drodze do hotelu widzieliśmy te same obrazki:: małe domki i sklepy podziurawione kulami, i fortyfikacje otaczające bogatsze domy. W ruchu drogowym przeważały ciężarówki pełne żołnierzy (uzbrojonych w kałasznikowy) i żandarmeria.

Pierwszy dzień spędziliśmy na ustalaniu programu, wyborze miejsca na treningi i orientowaniu się w innych potrzebach. Polem treningowym był ogrodzony drutem kolczastym fort, wcześniej używany przez siły pokojowe Narodów Zjednoczonych, nadzorujące rozdział pomocy humanitarnej. Składał się z około tuzina baraków, takich jak na budowach, pilnowanych przez stojącego przy bramie wartownika. Miejsce to stało się teraz rowerowym centrum treningowym Policji Miejskiej i jednocześnie miejscem zakwaterowania naszych studentów. Choć oddalone od hotelu o 20 minut jazdy, było ono dla nas korzystne, gdyż umocnienia chroniły nas przed wścibską publiką.

Następnym krokiem było złożenie pierwszych 50 rowerów oraz naklejenie napisów "Policja" i daszków do kasków Treka dla naszych studentów, których mieliśmy poznać następnego dnia. Z pomocą Ernie Bucka i Brada Sauera z ICITAP zajęło nam to około 4 godzin. Tego popołudnia pracowaliśmy w naszym centrum aż do zmroku, kiedy to nastąpił atak roznoszących malarię komarów. Ich brzęczenie stało się sygnałem do spakowania się i udania do hotelu na odpoczynek przed kolejnym dniem.

Hotel był ponoć najlepszy w mieście; nocowała tu większość dygnitarzy i personelu międzynarodowych agencji. Wyobraźcie sobie przyzwoicie utrzymany Holiday Inn - tak właśnie wyglądał hotel "Mille Collines", choć nam wydawał się prawdziwym pałacem. Jedzenie sprowadzano z Belgii raz na tydzień. Co dzień jedliśmy tam bardzo dobre śniadania. Kilka naszych nocnych wypraw do Kigali na kolację miało jednak różne rezultaty. Jednym z miejsc, jakie odwiedziliśmy, była miła restauracja na świeżym powietrzu, specjalizująca się w przygotowywaniu pizzy w wielkich kamiennych piecach, stojących tuż obok stolików. Nie była to nowojorska Italian, ale co tam, przecież to Afryka! Inny lokal serwował "brochettes" (kebaby) z mięsa, które ani smakiem, ani wyglądem nie przypominało żadnej wołowiny, jaką kiedykolwiek jadłem. Wyrok w tej sprawie jeszcze nie zapadł, ale prawdopodobnie właśnie tam zaraziłem się zapaleniem wątroby typu A. Nie o tym jednak miałem pisać...

Następnego ranka pierwsza grupa studentów czekała w klasie w centrum, ubrana w niebieskie mundury z "wojskowymi" czapkami, czarne pasy, bez broni i bez odznak. Byli w wieku od 21 do 35 lat, ale większość wydawała się bardzo młoda (efekt wojny domowej na populację mężczyzn). Jedyną osobą mówiącą i czytającą po angielsku był sierżant. Fred (tak się nazywał) został zatem przydzielony do nas w charakterze tłumacza i otrzymał tytuł przewodniczącego klasy. Jak się okazało, ten tytuł był w pełni zasłużony: bez Freda nie pokonalibyśmy bariery językowej.

Rozpoczęliśmy dając studentom listę obecności, ale jak nam powiedziano tylko niektórzy umieli pisać, więc Fred stał się dodatkowo "pisarzem". Okazało się też, że sześciu studentów nigdy wcześniej nie jeździło na rowerze. Pochodzili z Kenii, gdzie pracowali jako farmerzy i poganiacze bydła; nie mieli ani czasu, ani pieniędzy na rowery. Ci faceci byli naszym największym wyzwaniem.

Każdemu przydzieliliśmy rower (do wybory były dwa rozmiary ramy), poustawialiśmy im wysokość i położenie siodełka. Pomogliśmy im dopasować paski i gąbki w kaskach, które później nosili wszędzie, nawet w trakcie wykładów, dopóki ta nowość im się nie znudziła.

Po przerobieniu całego materiału, łącznie z "Jazdą Efektywną" (dostosowaną do warunków panujących na tamtejszych drogach), i dwóch dniach ćwiczeń na placu z pachołkami, nadszedł czas na pierwszą jazdę "drogową". Szczególnie obawialiśmy się o kilku naszych kenijskich studentów, którzy mieli trudności przy ćwiczeniach z pachołkami, ale Fred polecił trzem z nich zostać i jeszcze poćwiczyć. Zapewnieni przez niego, że wszyscy pozostali są gotowi, ustawiliśmy grupę przy bramie.

Mark prowadził, a ja zamykałem 30-osobową grupę przyszłych policjantów rowerowych. Z przodu i tyłu jechały samochody techniczne, w razie potrzeby zabezpieczając skrzyżowania. Na czas jazdy dowódca policji, kapitan Joseph, zajął miejsce w samochodzie, by moć obserwować swoich podopiecznych.

Mieszkańcy ustawiali się licznie przy drodze, pozdrawiając nas i biegnąc za policjantami. Z każdym przejazdem tłum był coraz większy. Byliśmy wydarzeniem! W kraju, gdzie było tak niewiele powodów do szczęścia, widok tych policjantów na rowerach górskich musiał przynosić im choć małą dawkę radości. Nawet robotnicy, pracujący przy pomniku na zbiorowej mogile niedaleko obozu, wyprostowali się na chwilę, by nam pomachać i uśmiechali się. Doświadczyliśmy tego, co zdarza się w trakcie jazdy przez tłum na alpejskich drogach podczas Tour de France. To było zupełnie niewyobrażalne doświadczenie dla dwóch "muzungo", policjantów rowerowych z Teksasu.

(Wiele dzieci krzyczało "muzungo!", co w kenyarwandyjskim - najpopularniejszym języku z kilku tu używanych - oznacza "biały człowiek!". Fred powiedział nam, że wszystko zależy od intonacji głosu: Rwandyjczyk krzyczący "muzungo" może chcieć gwałtownie pogorszyć twój stan zdrowia, jednak w tym przypadku mieszkańcy byli zadowoleni, że pomagamy ich policji, więc "muzungo!" oznaczało rodzaj pozdrowienia. Ulżyło nam. Trzeba jednak dodać, że podczas treningu byliśmy cały czas pilnowani przez uzbrojonego żandarma, i nigdy nie czuliśmy, by nasze bezpieczeństwo było zagrożone.)

Po jakichś 10 minutach jazdy napotkaliśmy zjazd o długości kilkuset metrów. Jadąc bez pedałowania można było osiągnąć na nim prędkości rzędu 30 km/h, i tak niektórzy postanowili jechać. Nie byłem przygotowany na to, że cała nauka o używaniu biegów poszła dla niektórych w las, podobnie jak o używaniu hamulców w celu zwolnienia czy skręcaniu przez pochylanie się! Próbowałem jechać blisko tych, którzy mieli problemy i naprawiać ich błędy, ale byli oszołomieni i przestraszeni prędkością i nie zwracali na mnie uwagi. Mniej więcej w połowie zjazdu dwóch jechało ze stopami zdjętymi z pedałów i nogami przyciśniętymi do boków. Zjeżdżając zmieniali tor jazdy tam i z powrotem, na i poza drogę, wciąż przyspieszając. Inny gwałtownie pedałował na najmniejszej zębatce z przodu i największej z tyłu, dając z siebie wszystko co potrafił, a jego koledzy z przerażeniem starali się uniknąć kolizji, wjeżdżając jeden w drugiego. Kilka kenyarwandyjskich komend, których nauczył nas Fred, nie zdawało się na nic. To był koszmar instruktora!

W końcu jeden z nich nie mógł już utrzymać prędkości, skręcił do rowu i roztrzaskał się tam. Dwóch następnych zderzyło się na środku drogi, i legło obok wraków swych rowerów. Następny otarł się o taksówkę na przeciwległym pasie, po czym rozłożył się u stóp wzgórza. Kapitan Joseph widział to wszystko. Załadowaliśmy zwłoki rowerów na samochody i odtransportowaliśmy poważniej rannych do obozu na opatrunek.

Reszta klasy pedałowała dalej przez wioski i place targowe, aż wróciła do obozu po dziesięciu kilometrach czegoś, co okazało się dla nich wspaniałym doświadczeniem. Przemierzyli strome wzgórza i długie stoki, ciężkie drogi i korki uliczne, i nauczyli się, jak potrzebne są te wszystkie przełożenia. Byli podnieceni i gotowi na następne okrążenie! Muszę przyznać, że my też byliśmy na to gotowi, więc pojechaliśmy na następną rundę i bawiła nas tak samo jak pierwsza. Okazało się także, że ci faceci byli świetnie zaaklimatyzowani do pagórków i rzadkiego powietrza. Kiedy my dostaliśmy zadyszki, oni przybijali piątki. Gdyby byli bardziej obyci z rowerem, trudno byłoby za nimi nadążyć.

Po powrocie do klasy kapitan Joseph wezwał mnie do siebie i spytał, czy uczyliśmy ich, jak zmieniać biegi podczas jazdy. Oczywiście, moja odpowiedź brzmiała "tak". "Czy uczyliście ich. jak używać hamulców, by zwolnić?" Znowu "tak jest". Zachowywał się spokojnie, więc pomyślałem, że tylko sprawdza przebieg szkolenia, ponieważ nie był przy treningach, ale później Mark powiedział mi, że cała szóstka jeźdźców, którzy mieli wypadek, dostało po sześć batów każdy za zawalenie sprawy! Dobry kapitan po prostu upewniał się, że byli dobrze przygotowani teoretycznie, zanim wymierzył im karę. Poczuliśmy się za to winni, ale Fred upewnił nas, że było to normalne w każdym z policyjnych treningów.

Pierwsza klasa skończyła zajęcia w cztery dni, co dało nam jeden dzień na odpoczynek i na krótką przejażdżkę po okolicach. Odbyliśmy całodzienną, czterokołową wycieczkę do Parku Narodowego Akegara, na północ od Kigali, gdzie zobaczyliśmy znacznie mniej dzikiej przyrody niż się spodziewaliśmy, choć i tak była to ciekawa przygoda. Następnie zrobiliśmy małe zakupy w Kigali, zjedliśmy, i oczekiwaliśmy na drugą klasę.

Druga klasa przeszła to samo co pierwsza, z tą różnica, że mieliśmy do dyspozycji dwóch studentów z pierwszej klasy, którzy pomagali nam jako mechanicy rowerowi. Każdego poranka, zanim klasa zaczęła zajęcia, Mark i ja spotykaliśmy studentów, którzy mieli wypadki i potrzebowali pierwszej pomocy i zaopatrzenia ran. W tym kraju, doświadczonym wojną i chorobami, trudno o dobrą pomoc medyczną, a nasi studenci dobrze wiedzieli, że poważna infekcja może ich kosztować życie. Byliśmy szczęśliwi, gdy codziennie stawaliśmy się dla tych facetów "doktorami". W apteczkach mieliśmy tyle bandaży, środków odkażających, Neosporinu, Ibuprofenu itp., żeby wystarczyło nam ich aż do odjazdu.

Pod koniec drugiego tygodnia, w dniu zakończenia nauki, wybraliśmy do ceremonii około 40 najlepszych jeźdźców z obu klas. Na uroczystość przybyli ambasador USA Robert Gibbon, rwandyjski sekretarz stanu i minister spraw wewnętrznych, szef Policji Miejskiej z załogą, niemiecki ambasador i jego ekipa, a także inni członkowie międzynarodowej społeczności, pomagający w odbudowie Rwandy. Mianowanie miało miejsce na polu ćwiczeń na zewnątrz wielkiego stadionu piłkarskiego, dostatecznie dużego, by uformować przed publicznością duży krąg i zademonstrować rozmaite techniki jazdy, jakie uczniowie poznali na kursie. Jeździliśmy w formacjach: dwie kolumny przechodzące na znak gwizdka w cztery, a następnie w jedną, w której policjanci zatrzymali się, zsiedli i ustawili przed dygnitarzami.

Następnie policjanci zademonstrowali zatrzymanie podejrzanego, w którego rolę wcielił się Ernie Buck z ICITAP. Ostatnim pokazem był zjazd dwóch policjantów z górnego poziomu stadionu piłkarskiego po 30 schodkach. Cała ceremonia była bardzo imponująca, nie tylko dla dygnitarzy ale i dla setki mieszkańców, którzy ustawili się przy płocie okalającym pole ćwiczeń.

W końcu każdy policjant występował z szeregu i otrzymywał certyfikat ukończenia kursu IPMBA, dyplom ICITAP oraz parę kajdanek (które miały im później służyć również za zapięcie rowerowe). Ceremonię zakończyliśmy małym rytuałem, który Mark i ja wprowadziliśmy na zajęciach dla podtrzymania entuzjazmu słuchaczy. Najpierw z każdym przybiliśmy "piątki", potem krzyknęliśmy "jaka policja jest najlepsza?", a oni odwrzasnęli swoim najlepszym angielskim "rowerowa!". I nadszedł ostateczny okrzyk: zapytaliśmy "i co my na to?", a oni jednocześnie krzyknęli, jak marines, "ura!", z zaciśniętymi w triumfie pięściami! To było świetne!

Nowi policjanci rowerowi byli bardzo dumni i entuzjastycznie popedałowali w szyku do fortu, gdzie wymieniliśmy ostatnie uściski dłoni i gratulacje. Wymieniliśmy się czapkami i innymi pamiątkami, pożegnaliśmy się z nowymi przyjaciółmi, życząc nowej kadrze policjantów na rowerach wszystkiego najlepszego. Stało się dla nas jasne, że MTB miało na nich pozytywny wpływ, gdy niektórzy od razu chcieli się wybrać na kilkukilometrową przejażdżkę przez wzgórza. My też mieliśmy na to ochotę, ale czas nas gonił...

To były długie, ciężkie dwa tygodnie w oślepiającym słońcu i rzadkim powietrzu, ale uśmiechy na ich twarzach i ich zaangażowanie świadczyły, że warto było pomóc tym facetom w zdobyciu nowych umiejętności. Wylecieliśmy sześć godzin po ceremonii, tak zmęczeni, że nawet nie mieliśmy siły pogadać w samolocie. Obaj czuliśmy jednak wielką satysfakcję i szacunek dla zadania, jakie czekało policjantów, którzy mieli rozpocząć patrolowanie na rowerach ulic Kigali w Rwandzie.


Oryginalny tekst pochodzi z biuletynu IPMBA News.


Tłumaczenie copyright © 1998 by Alfer (alfer@mp.pl)
Korekta i opracowanie Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    6.01.00 11:06