Snowdownhill w Krynicy

Artykuł Tomasza Toszy z Magazynu Gazety Wyborczej (6-7 marca 1998, ss. 48-50) i list od czytelnika (tenże Magazyn, 8-9 maja 1998, s. 91).

Czysta wolność, czyste szaleństwo

Tor saneczkowy z Góry Parkowej w Krynicy ma ponad półtora kilometra. Jest stromy, kręty, dwa razy krzyżuje się tunelem z torami kolejki. Szybki marsz w dół po śniegu zajmuje ponad 20 minut. Zjazd rowerem nieco ponad trzy.

Jedność z rowerem

Na starcie - fot. Robert Krzanowski [GW] (18 KB) Na początku lutego kilkudziesięciu kolarzy załadowało rowery z zaopatrzonymi w stalowe kolce oponami do wagoników kolejki linowej. Wjechali na szczyt, żeby się ścigać w zawodach w snowdownhillu - zjeździe po śniegu. Tuż przed startem pod stacją kolejki rowerowy jarmark: pysznią się pomarańczowe amortyzatory Bomber po prawie dwa tysiące złotych sztuka, żółcą dźwignie hamulców hydraulicznych Magura, przyciągają wzrok grafitowe przerzutki XTR, warte tyle co niejeden rower, fantazyjnie zaplecione o siebie w słoneczko szprychy kół, gripy, suporty, aheady, karbony, chromomolibdeny. W niezrozumiałym dla postronnych języku zarażeni rowerową chorobą młodzi ludzie potrafią godzinami dyskutować o wyższości jednych manetek nad drugimi, snuć opowieści o tym, jak ktoś zrobił OTB, czyli przeleciał przez kierownicę (z angielskiego: over the bar), albo opisywać wrażenia z ostatniego, szaleńczego zjazdu.

Starter odlicza sekundy. Zero. Start! Spod kół tryskają fontanny śniegu. Szybciej, wykorzystać prostą, pochylić rower na łuku, niemal ślizgając kolanem o zmrożony śnieg. Wdepnąć ze wszystkich sił w pedały. Pęd powietrza szumi w otworach kasku. Dłonie zaciskają się na hamulcach przed zakrętem. Poślizg i dalej. W dół. Niewysoka skarpa, rower szybuje w powietrzu. Zatrzaski pedałów niczym narciarskie wiązania spinają jeźdźca z rowerem w jedność. Licznik notuje maksymalną prędkość. Na alpejskich lodowcach są tacy, którzy przekraczają grubo 150 km na godzinę. W Polsce nie ma warunków - jeździ się o połowę wolniej.

Nie ma przepisów, nie ma sportu

To nowy sport. Takich imprez jak ta w Krynicy jest zaledwie kilka na świecie. Dwa dni wcześniej próbowałem dowiedzieć się czegoś o tym wyścigu w Polskim Związku Kolarskim.

- Zawody w zjeździe po śniegu? W Krynicy? Pierwsze słyszę - dziwił się Wojciech Wachnik, szef wyszkolenia PZKol - To musi być jakaś prywatna impreza. W Polsce zawody w zjeździe nie mogą się odbywać, bo przepisy są dopiero w druku. A poza tym to jest, proszę pana, bardzo niebezpieczny sport.

Rzeczywiście: zjazdowiec Ogon ma orzeczone osiem procent uszczerbku na zdrowiu. Któregoś wieczoru wjechał przednim kołem w studzienkę kanalizacyjną bez dekla.

"Małpa" miał w śródmieściu Warszawy zderzenie z autobusem, całą siódmą klasę spędził w szpitalu. Kolarski twardy but uratował stopę miażdżoną przez oponę. Trzynaście procent uszczerbku.

Łiler do dziś ma na barkach i podudziu blizny po szorowaniu asfaltu, kiedy w Szpindlerowym Młynie w Czechach ratował życie, wślizgując się rozpędzonym rowerem między koła ciężarówki-pirata.

- To jest czysty sport, czysta wolność, czysta zabawa. Zjazd to nie szosa. Tutaj nikt się nie koksuje i nikt nie umiera na zawał serca podczas treningu - mówi Łiler.

Na własne ryzyko

Wojciech Turlejski, który zorganizował wyścig, jest statecznym panem w średnim wieku. W młodości ścigał się kolarką na szosie, teraz jest właścicielem sklepu z częściami rowerowymi w Krakowie. Turlejski przez dwa tygodnie przed zawodami nie potrafił spokojnie zasnąć. Bał się.

Bał, chociaż każdy z zawodników podpisał oświadczenie, że jedzie na własne ryzyko i wszystkie konsekwencje ewentualnego wypadku bierze na siebie. Chociaż wszyscy mieli na głowach kaski. Chociaż każdy z nich był ubezpieczony i miał sportową licencję. Chociaż na dole czekała karetka, a na każdym zakręcie goprowcy ze sztywnymi noszami do zwożenia nieszczęśników z połamanymi kręgosłupami.

Rok temu dzień przed zawodami z Polskiego Związku Kolarskiego przyszedł faks zakazujący organizowania zawodów w snowdownhillu ze względów bezpieczeństwa.

- Szczęśliwie, faks w krynickim Urzędzie Miasta, który wydawał zgodę, był uszkodzony, dlatego pismo dotarło tylko do mnie - opowiada Turlejski. Schował je głęboko do kieszeni, nikomu nic nie powiedział. Zawody odbyły się i dopiero wtedy je pokazał. W pewnym sensie był szalony jak downhillowcy. Gdyby coś komuś się stało, to prokurator najpierw zapukałby do jego drzwi.

Pancerz nazywa się Gladiator

Tomek Natołoczny 'Łiler' - fot. Robert Krzanowski [GW] (18 KB) Tomek Natołoczny "Łiler" (tak nazwali go koledzy w czasach, kiedy jeździł rowerem marki Wheeler), student administracji i politologii z Kluczborka, maturę zdawał z łańcuchem zawieszonym na szyi. Najlepszym na świecie rowerowym łańcuchem Rohloffa, ze sworzniami wierconymi w środku.

- Kiedyś woziłem ze sobą w góry duży zapas tabletek przeciwbólowych. Teraz czuję, że wystarczy mi adrenalina. Frrruuu w dół i sztywnieją mięśnie, rozszerzają się źrenice. Taki adrenalinowy kop wystarcza na długo. Cudowna, naturalna chemia.

"Łiler" ma drobną, dziecięcą twarz. Gdyby teraz zjazdowy pancerz nie podkreślał jego ramion, nie uwypuklał torsu, to wyglądałby niepozornie obok swojej maszyny Sintesi Bazooka. Ten rower to zjazdowy potwór. Jeden z czterech w Polsce. Szesnaście kilogramów aluminium zawieszonych na amortyzatorach uginających się na najmniejszej nierówności, pochłaniających każdą dziurę. Kiedy jedzie po wertepach, wygląda, jakby płynął. Przypomina średniowiecznego rycerza w zbroi, w hełmie z przyłbicą. Zjazdowy pancerz nazywa się Gladiator. Barki, łokcie, podudzia i przedramiona okrywa szczelnie polimerowa skorupa. Klatkę piersiową - zbroja wzmacniana kevlarową siatką. Brzuch - gruby, ale elastyczny pas z kilku warstw syntetycznej tkaniny z lycrą i teflonem. Nie przebije go gałąź, nie przedrze ostra krawędź skały. Jeszcze kręgosłup - chroniony, niczym owadzi odwłok, siedmioma nachodzącymi na siebie pancerzami. I głowa - pod milimetrową skorupą kompozytu i dwoma centymetrami pianki hełmu można znaleźć czyste szaleństwo. - Bo trzeba być szalonym, żeby tak jak oni na rowerze pędzić w górach z prędkością, przy której drzewa zlewają się w ciemną ścianę - mówi Grzegorz Zawada, który sprowadził do Polski i sprzedał kilkanaście sztuk zbroi Dainese do downhillu. - Ten sport dopiero się u nas rodzi. Profesjonalnych rowerów jest około setki. Ludzi uprawiających zjazd jeszcze mniej.

Ani strachu, ani rozumu

Pół roku temu zapytałem o polskich downhillowców Henryka Cieślara, gawędziarza z Wisły, goprowca, przewodnika i trenera kolarstwa górskiego. Odpowiedział, że takich prawdziwych to prawie nie ma. Chłopaki ścigają się z Czantorii na zwykłych góralach, od hamowania do czerwoności rozgrzewają im się obręcze kół. Słyszał o jednym, który zamiast krwi ma adrenalinę i na swoim amortyzowanym rowerze zjeżdża, jakby nie miał ani strachu, ani rozumu. - Nazywają go "Małpa" i jest z Warszawy - mówił mi wtedy Heniek Cieślar.

Michał Sencerz, czyli "Małpa", w górach jest dziki. Czuję to, kiedy patrzy na mnie w wagoniku kolejki na Górę Parkową. Zawadiaka.

- Odczuwasz strach? - pytam.

- Boję się. Kiedy popatrzę w dół i widzę czeluść. Czterdzieści procent nachylenia stoku. Tylko wtedy. Wówczas staję na pedałach i wszystko mija. Kamienie spod opon biją w ramę, wszystko pędzi. Jeszcze było daleko, już jest przed tobą. Nie ma czasu na strach. Na myślenie. Przeżyć. Działam instynktownie, nic nie jest ważne. Tylko zjazd. I to uczucie kocham.

"Małpa", chociaż jest warszawiakiem, wychował się w górach. Rodzice - alpiniści - na życie zarabiali pracą na wysokościach, malując kominy, wysokie konstrukcje. Dwa miesiące ciężkiej pracy dawało pół roku życia w górach.

Przesiąkł wolnością i przestrzenią. Stąd już tylko krok do anarchii, kolorowych włosów, szaleńczych rajdów po śródmiejskiej dżungli, między przechodniami w przejściach podziemnych, zjazdów po schodach Dworca Centralnego, skoków z murów na Starym Mieście. To lepsze niż speedy na imprezach techno. Dlatego po zjeździe ma mgłę w oczach.

"Małpa" też się wspina. Jego żółty, całkowicie amortyzowany Scott Neva to równowartość pracy przy montażu kilku masztów GSM.

Jak ferrari

Downhill to po angielsku po prostu zjazd. A zjazd jest esencją kolarstwa górskiego. Rower górski powstał właśnie po to, żeby zjeżdżać krętymi szutrowymi górskimi ścieżkami. Jego twórcy nazwali go Clunker, czyli klekot - to od dźwięku, jaki wydawał na wertepach. Miał dawać wolność i przeżycia, jakich nie można było już doświadczyć w narkotykowych hajach. Był koniec lat siedemdziesiątych. Hipisi zaczynali dorastać.

Clunker był złożony z wygrzebanego w rupieciarniach żelastwa, miał koła na grubych oponach, a hamulce tak słabe, że niekiedy trzeba było ratować się piętami.

Dziś to rowery do downhillu, nie szosowe kolarki, otwierają katalogi największych producentów jednośladów. Downhillowe maszyny są najdroższe, wysublimowane technicznie. To cacka konstruowane przez najlepszych inżynierów - mają koła zawieszone na amortyzatorach, hydrauliczne hamulce tarczowe jak w sportowych samochodach, specjalne prowadnice łańcuchów. Banałem jest pisać o kosmicznych materiałach użytych do ich budowy. Są to ferrari, jaguary i lamborghini świata rowerów.

Nie można na nich podjeżdżać do góry, źle się jeździ nawet po płaskim - nacisk na pedały powoduje ugięcie miękkiego zawieszenia. Przełożenia służą do osiągania wielkich prędkości.

Do uprawiania downhillu potrzebny jest wyciąg albo samochód, który wywiezie maszynę na szczyt. Najlepsze polskie trasy zjazdowe są w Polanicy, Ustroniu, Szczyrku, Krynicy.

W hierarchii poniżej są rowery górskie do cross-country - wyścigów, w których jeździ się w trudnym terenie pełnym podjazdów i zjazdów. Te mają amortyzowany najwyżej przedni widelec. Są dużo lżejsze i tańsze.

- Największa sztuka w downhillu polega na tym, żeby na prostej jak najdłużej, aż do samego zakrętu, wytrzymać bez hamowania - mówi Jan Wiejak, jeden z najlepszych polskich kolarzy górskich. - To jest najbardziej widowiskowa dyscyplina kolarska, ze względu na nieprawdopodobne szybkości, wielkie niebezpieczeństwo. Na świecie ma ona mnóstwo widzów, będzie miała jeszcze więcej. Przyciąga reklamy, masę pieniędzy. Ale w Polsce na razie ten sport będzie uprawiany przez nielicznych. Rower do zjazdu kosztuje kilkanaście tysięcy złotych. Niekiedy po przejeździe cały nadaje się do wymiany.

Kobiety też się nadają

Piotr Wolanin 'Ogon' - fot. Robert Krzanowski [GW] (23 KB) Rower Adi, czyli Agnieszki Kwiatkowskiej, 19-latki z warszawskiego liceum plastycznego, to składak. Prototypowa karbonowa rama - odkupiona za grosze od testera, który sprawdzał jej wytrzymałość. Znajomi - "Ogon" i "Małpa" - dali jej niepotrzebne części: przedpotopowe hamulce, rozklekotaną przerzutkę, poobdzierany mostek kierownicy.

- Zainwestowaliśmy w dziewczynę, bo ma predyspozycje do tego sportu - uśmiecha się "Małpa".

- To znaczy...

- Całkowity brak wyobraźni. Albo strachu. Nazwij to sobie, jak chcesz. Dostała na chwilę rower, żeby spróbować najtrudniejszego w Warszawie zjazdu z górki Hutnik w Lasku Bielańskim. Zjechała, nie dotykając hamulców. Wyobrażasz sobie?

- Nie wiedziałaś, jak się hamuje? - pytam Adi.

- Wiedziałam.

- To dlaczego nie hamowałaś?

- Bo chciałam im pokazać, że nie jestem od nich gorsza.

- Potem było prześwietlenie głowy - śmieje się "Ogon". - Bo na końcu zjazdu było drzewo.

Adi na piersi, na łańcuszku, nosi zębatkę z wielotrybu, do łańcucha Hyper Glide, jedenaście zębów. Na szczęście.

Trzeci na mecie "Ogon", czyli Piotr Wolanin, miał kiedyś na głowie dredy, czaszkę wygoloną z boków. W uszach, nosie kolczyki, ogniwka łańcuchów, kawałki koronek trybów. Ksywa wzięła się od tego, że dredy układały się w ogon. Dziś ma uładzoną czuprynę, ale w głowie te same pomysły: wciąganie na plecach roweru na Kasprowy i wbrew zakazom zjazd z niego o zachodzie słońca. Albo dla zabawy przemycanie się z rowerem do wind domów towarowych i zjazd z najwyższego piętra po schodach, między zadowolonymi z siebie panami, eleganckimi paniami. To nie jest normalne.

Widziałem szczęśliwych ludzi

Rozjeżdżony, mokry śnieg przeszkadza w szybkim zjeździe - opony grzęzną, koła wpadają w koleiny, rower jedzie jakby sam, wbrew woli jeźdźca. Obręcze pokrywa warstewka lodu. Na zakrętach większość zjazdowców wylatuje przez kierownice, zakopują się w śniegu.

- To wygląda cholernie niebezpiecznie, ale w porównaniu z wywrotką na kamieniach jest nawet przyjemne - mówi Tymoteusz Stach, zakopianin, niewysoki, przystojny blondyn. - Jest taka chwila, kiedy nie panujesz nad rowerem, czujesz, jak odchodzi ci koło. Wtedy fala gorąca wypełnia czaszkę. Przez kilka sekund jest jak w niemym filmie: zmieniają się obrazy, a ty nic nie słyszysz. Jeśli uda się z tego wyjść, zatrzymujesz się i dygoczą ci dłonie. Jeśli nie, to składasz się do uderzenia w ziemię. Życie jest nieskomplikowane.

Przed chwilą jego największy konkurent miał wywrotkę, uderzenie odwróciło kierownicę tak, że strzelił mu przewód hamulca wypełniony płynem hydraulicznym. Wyglądało na koniec jazdy. Tymek wymontował z rezerwowego roweru i oddał mu swój hamulec. Jest opanowany. W zachowaniu, w tym, co mówi, jak się zachowuje, nie ma odrobiny szaleństwa. Profesjonalista.

- Jest fenomenem ruchowym, ma niesamowitą koordynację - Jerzy Stach nie może nachwalić się syna, zwycięzcy tegorocznego zjazdu. Sam jest instruktorem narciarskim, więc Tymek na deskach stanął, gdy miał 18 miesięcy.

- W końcu lat 70. podróżowałem po Włoszech. Któregoś razu z lasu na drogę wypadło czterech facetów na rowerach. Umazani błotem od stóp do głów, ale na twarzach tak - Jerzy Stach rysuje dłonią uśmiech od ucha do ucha. - Zobaczyłem szczęśliwych ludzi. Gdyby to jeszcze były dzieciaki, one lubią się potaplać w błocie, ale to były stare konie. Pomyślałem - coś w tych rowerach jest. Kupiłem taki i w ten sposób w Zakopanem mieliśmy pierwszy rower górski. Kiedy jechałem nim Krupówkami, nie było człowieka, który by się nie obejrzał - opowiada Jerzy Stach.

Tak samo dzisiaj ludzie oglądają się za ognistoczerwonym cannondale'em jego syna. Rower ma widelec jakby żywcem wyjęty z motocykla, tylny wahacz tak samo. Zatrzymać go mogą niemal w miejscu tarczowe hamulce hydrauliczne. Nawet opony są niezwykłe - nazywają się Spike, są najeżone długimi gumowymi kolcami, służą do jazdy w śniegu. Kosztuje około... 18 tysięcy złotych.

- I tak to tańsze niż adwokaci. Wiem, że nie tracę dzieciaka. On żyje sportem i rowerem, a dzisiejsze Zakopane to miasto, w którym łatwo zejść z dobrej ścieżki - mówi Jerzy Stach.

Dlatego promuje Wolne Kolarstwo - Free Ride. Ma wizję setek, tysięcy młodych ludzi na rowerach, w górach, w błocie, ścigających się, zjeżdżających, próbujących slalomu, podjazdu. I to wszystko daleko od wyczynu, który brnie w ślepy zaułek. Dla zabawy.

- Prawdziwy sport pojawi się za kilka lat, kiedy dorosną chłopcy, którzy dzisiaj się ścigają. Zostaną trenerami, pokażą innym, jak można się cieszyć kolarstwem górskim - mówi Jerzy Stach.

- Wyścigi cross-country stają się coraz bardziej podobne do siebie. Przyjeżdżają ci sami zawodnicy, ta sama publiczność. Miejsca na podium zajmowane są w tej samej kolejności - mówi Wojciech Turlejski. - Brakuje pasji, emocji. A ci chłopcy pędzący w dół to coś nowego, odkrywczego.

Nic nie boli

"Łiler": - Kiedy jest się na dole, czujesz się lepiej, mózg pracuje na najwyższych obrotach. Żyjesz, chociaż przed chwilą bawiłeś się ze śmiercią w ciuciubabkę. Nic cię nie boli, nie czujesz zimna, mózg zaczął produkować endorfiny, łagodny narkotyk. Zaczynasz mieć dystans do siebie, zupełnie inaczej traktujesz ludzi. Bawią cię śmieszne problemy życia.


Listy od Czytelników

Tekst o downhillu Czysta wolność, czyste szaleństwo Tomasza Toszy (Magazyn nr 10/261) przeczytałem z mieszanymi uczuciami. Fajnie, że największy tygodnik w kraju pisze o pasji, która jest i moim udziałem, ale... DH nie jest takim znowu nowym sportem (snowDH również), ale mniej więcej rówieśnikiem cross country (XC) i wcale nie takim nieznanym. Rozgrywany jest Grundig World Cup i wiele innych dużych zawodów DH, zaś SDH jest np. osobną dyscypliną Winter Extreme Games, czyli nieoficjalnych zimowych igrzysk sportów ekstremalnych. Przepisy również istnieją, choć może rzeczywiście nie w Polsce. Co do koksowania - jest tak jak wszędzie. Bardzo popularne są środki zwiększające ilość czerwonych ciałek krwi, nie mówiąc o marihuanie. Gra toczy się o zbyt duże pieniądze (mówię o szerokim świecie, nie o Polsce - ale kto wie, co przyniesie przyszłość), żeby było "czysto".

Nie podoba mi się wciskanie classicclunkerowej ideologii do DH i sytuowanie go na szczycie jakiejś hierarchii. Po pierwsze, Clunker powstał, by dać użytkownikowi rowerową wolność poruszania się również w terenie oraz umożliwić bezpośredni kontakt z naturą (brzmi to może górnolotnie, ale tak to było), a nie bardzo pasuje to do roweru, którym nie można podjeżdżać do góry i źle się jeździ nawet na płaskim. Po drugie - nie sądzę, by istniała taka hierarchia, o której piszecie. Wielu zawodników startuje i w XC, i w DH, czołówką DH jest również dość wąska grupa, World Cup odbywa się w obydwu konkurencjach, sponsorzy są ci sami i publiczność zapewne również.

Zgadzam się co do odjazdowego charakteru freeride'u, ale to coś zupełnie innego niż DH. Technika też jest podobna - oczywiście uwzględniając pewne swoistości. Shimano produkuje osprzęt XTR w dwóch wersjach; zarówno w DH i XC używa się amortyzatorów Marzocchi czy RockShox. Od stu lat nie widziałem zawodnika, który nie startowałby w crossie na fullu (full suspension, czyli amortyzowany widelec i wahacz z tyłu). Hamulce tarczowe są w XC czymś normalnym. To w rowerach crossowych stosuje się ceramikę, karbon, stopy aluminiowo-ceramiczne, węgliki spiekane i inne materiały zbyt lekkie do roweru zjazdowego, który swoje ważyć musi (jakieś 16-18 kg wobec crossowych 10-11 kg). Dobre rowery crossowe również - niestety - kosztują majątek.

Jeszcze tylko dwa szczególiki - chyba tylko samobójcy jeżdżą DH w klikach (pedałach zatrzaskowych) - w razie upadku nie zdążyliby wyjąć stopy, co jest możliwe w crossie; zwykle stosuje się pedały ze szczękami pełnymi zębów i buty podobne do np. BMX-owych czy deskorolkowych. A po drugie - na alpejskich lodowcach są tacy, którzy przekraczają grubo 150 km/h; to prawda, wyjatkowo grubo, bo ponad 200 km/h (aktualny rekord to chyba około 220 km/h).

A poza tym tekst - cały numer - był bardzo ciekawy.

Kamil Bhikku


Święte słowa - zjazd ma tyle lat co cross country. Ale mógłbym tak napisać z czystym sumieniem, mieszkając gdzieś w okolicach austriackiego Kaprun albo Zell am Zee, w miejscu, gdzie najbliżej Polski można na żywo i o każdej porze roku zastać maniaków na zjazdowych maszynach. U nas ta zabawa jest świeżutka jak wiosenna trawa i myślę, że większość Czytelników "Gazety" nawet nie podejrzewała jej istnienia. Na razie obywa się bez koksu, chociaż za marihuanę - faktycznie - bym nie ręczył.

Prehistoryczny Clunker za względu na swoją masę - ważył dwa razy tyle co współczesne rowery do XC - nie bardzo nadawał się do podjeżdżania, prędzej by można ducha wyzionąć. Jego twórcy używali go przede wszystkim do zjazdów.

Jeśli chodzi o kliki, to chciałbym zauważyć, że zjazdowe platformy Shimano SPD 636 zaopatrzone są w ten wynalazek. Japończycy nieczęsto wymyślają niepotrzebne rzeczy. A tarczówki? Wystarczy wybrać się na zawody XC w Polsce, żeby zauważyć, że wcale nie jest ich tak dużo.

Pozdrawiam
Tomasz Tosza


Znalazł Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Copyright © 1998 by Gazeta Wyborcza
Foto: Robert Krzanowski
    12.10.99 10:05