Bikowska Komedia

Inspirowana autentycznymi wydarzeniami opowieść o tym, jak jadąc do kiosku można Piekło zobaczyć, strachu się najeść i guza sobie nabić. A także znowu o jeździe bez kasku.


Świtało.

A może to resztki poświaty księżyca igrały sobie na porannej rosie? Lecz nagle mgła jakowaś, spod lasu wstając, ku domostwu memu skradać się zaczęła. Jej kolor szkarłatny i gęstość straszliwa, trwogę obudziła nawet i w mym sercu, a widywałem już rzeczy przeróżne: weneckie poczwary o dwóch głowach, z kobiety i diabła ponoć zrodzone, i macki potwora, wyplątywane z sieci rybackich, co smrodem swym strasznym przez tydzień z okładem wilki i lisy do miasta ściągały, zanim biskup Markanti nakazał z wszystkimi rytuałami macki owe spalić. Widziałem więc wiele. Nic to, skoro strach przed tą mgłą przedziwną skuł moje serce i ruszyć się nie pozwalał. Poświata ta coraz szybciej ku mnie się zbliżała. Po chwili ja i wszystko wokoło tonęło w purpurowej chmurze. Wtedy usłyszałem głos. Wołał mnie po imieniu pytając, czy podróż przedziwną gotów jestem odbyć. Wyprawę w nieodkryte, skąd nikt żyw nie powrócił i nikt po mnie powrócić nie może. Cóż miałem zrobić? Co wy byście zrobili? Co tchu po ubiór właściwy do domu wróciłem, buty ubrałem, a z izby wybiegając kask tylko porwać zdążyłem. Dopiero zimny dotyk gripów moich i trzask klików znajomy dodał odwagi struchlałej mej duszy. Przełożeń nie żałując, mknąłem przez las za głosem, co mnie prowadził, a mgła rozlewała się przede mną, tajemniczą ścieżkę tworząc. Wycia jakoweś i jęki straszliwe snuły się za mną jak diabelski welon szkaradny. Myśli me od nich chciałem odwrócić i na liczniku skupić uwagę, lecz tu także strach się zaczaił. Wyświetlacz bowiem - demona to sprawka! - wciąż jedną tylko średnią wskazywał, trzy cyfry złowieszcze: 666.

Nagle mgła znikła jakby na rozkaz. Ujrzałem wrota przede mną zamknięte. Napis na nich gotykiem wyryty, ni ostrzeżeniem był, ni jakąś groźbą, a brzmiał dość dziwacznie:

"Ta brama, wędrowcze, do cienia prowadzi,
przez trasę miliona zakrętów.
Jeśliś odważny jest, a nie wycinak,
to ją pokonasz bez żadnych wykrętów.
Lecz to zapamiętaj, niech będzie dla ciebie
niczym sakrament skryty hostyją: Wjeżdżaj tu śmiało,
lecz jeśliś bez kasku, to żegnaj się, głupcze, z nadzieją."

Westchnienie ulgi z mej piersi dobyłem, drżącą prawicą sprawdzając, czy aby mój Met jest tam, gdzie powinien. Drzwi się rozwarły, więc i ja ruszyłem, kompresję właściwą w amorze skręcając, bo droga przedziwnie mułem się spowiła, nadzwyczaj wyboistą się stając. Mej ciekawości dałem upust i po jeden z kamieni sięgnąwszy, z mułu rękawem go obtarłem, aż napis jakowyś z cienia się wyłonił: Hand made by the "Dobre Chęci" factory. Tu przestraszywszy się nie na żarty, bo tylko jeden przybytek w całym Wszechświecie, przez "Dobre Chęci" jest brukowany, pognałem przed siebie, starając się nie myśleć, że nie z człowiekiem się spotkam, a z samym Demonem.

- Więc jesteś wreszcie! Już gotów byłem przypuszczać, że nigdy opowieści mojej nie skończę - słowa te padły z ust starca jakiegoś, co nagle pod koła prosto mi skoczył.

- Kim jesteś, wariacie?! - wrzasnąłem rozgniewan, lecz zanim stanąłem, on zaczął tłumaczyć.

- Nazywam się Dante, drogi przybyszu, i czekam tu wieczność już prawie. Kiedyś zacząłem pisać rozprawę o miejscu, w którym teraz stoimy, lecz część niezbadana, gdzieś za kręgami dla wszystkich duszy równie właściwych, mieści się w tajemnych otchłaniach królestwa Demona. Część ta to piekło jest dla bikerów i tylko oni wstęp tam mają. Błagam więc ciebie, abyś tam pognał i spisał, co oczy zobaczą, gdyż wtedy tylko dusza moja znajdzie wieczne odkupienie. Jeśli odmówisz, to snuć tak się będę miedzy Niebem, a Piekła otchłanią. Więc zgadzasz się, "Fox'ie"?... - to powiedział na koszulkę mą patrząc i błędnie z napisów wnioskując me imię.

- Zgadzam się, starcze - odparłem, bom litościwy i nie chcę, by mnie po nocach straszył.

- Jedną tylko mam prośbę, jeśli łaska, mistrzu Dante...

- Proś o co chcesz, zacny wędrowcze, wszystko spełnione się stanie!

- Czy mogę we własnym to pisać języku, bo twój nijak mi nie przystaje?

- Czyń według uznania, sumieniem się kieruj.

- No to świetnie - odparłem - Od razu lepiej. Do zobaczenie, mistrzu Dante, o ile uda mi się przeżyć.

Ruszyłem z piskiem opony napędowej w podróż, której końca za nic nie podjąłbym się przewidzieć. Zatrzymałem się dopiero koło drogowskazu "Krąg pierwszy - grzechy ultra light, aczkolwiek istotne". Wjechałem powoli. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku. Pozdrowiłem rowerzystę, który przemknął koło mnie z imponującą prędkością. Nagle jakaś potężna siła zatrzymała go w miejscu. Przez chwilę utrzymywał równowagę, by potem runąć jak długi z okrzykiem bólu i przeraźliwym odgłosem łamanego obojczyka. To była kara za nieutrzymywanie klików we wzorowej czystości. Straszne. Kawałek dalej jakaś rowerzystka cierpiała nieludzkie katusze, kiedy jej łańcuch, niesmarowany od stworzenia świata, piszczał i wył, intonując melodię "majteczki w kropeczki sia la li la la". Jeszcze dalej potężnie zbudowany kolarz ryczał jak dziecko i błagał o pomoc, kiedy jego rower jechał wprost na czołówkę z TIR-em. Ale na nic jego wysiłki, bo nienasmarowane stery odmawiają posłuszeństwa. Odwracam wzrok i pedałuję, ile sił w nogach.

"Krąg drugi - wybierz nas" - zamajaczyło na mijanym billboardzie. Tutaj kary odbywali niesolidni serwisanci. Wszystkim zarządzał wielki, kudłaty diabeł. Siedział na kamieniu i trzymając w łapach 36 mechaników zaplatał ich na "dwa krzyże" na obręczy z koła młyńskiego. W innej części jakiś mały człowieczek mruczał coś pod nosem, pisząc jednocześnie na gigantycznej tablicy. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem, jak szepcze: "Trzysta osiemdziesiąt cztery biliony sześćset czwarty raz", kończąc pisać na tablicy zdanie "usterka nastąpiła z winy użytkownika". Jeszcze dalej jakiś mechanik rozpaczliwie wymachiwał rękami, tonąc w morzu oleju, jaki wylewał się z setek amortyzatorów porozrzucanych wokół niego. Przerażający widok. Pospiesznie opuściłem to miejsce, bo bałem się, że olej zaleje mi obręcze.

Krąg trzeci wyglądał dziwnie pusto: sala i mnóstwo krzeseł. Usiadłem na jednym z nich i zaczęła się projekcja. Bardzo daleki plan na jakąś ruchliwą ulicę późnym wieczorem. Na przejściu dla pieszych bez sygnalizacji świetlnej stoi jakaś znajoma osoba. O nie, przecież to Andrzej Oziębło! Wbijam palce w fotel i z zapartym tchem obserwuję rozwój akcji. Andrzej rozgląda się w lewo i w prawo. Nic nie jedzie. Wchodzi spokojnie na pasy i nagle z lewej strony wypada wprost na niego diabeł na rowerze. Andrzej nie mógł go zobaczyć, bo bies jeden nie miał świateł. Pozbierał się szybko nieborak i chce opuścić zdradliwą jezdnię, ale ledwo zrobił krok, przejeżdża po nim diabeł w rikszy, potem drugi i trzeci, a w końcu cały peleton diabłów w trykotach z napisami "Grupa zawodowa UKROP". Żadnego z nich nie mógł zobaczyć, bo wszyscy jadą bez świateł. Czym Andrzej zasłużył na taką karę? Uciekam stamtąd jak najprędzej, wskakuję na rower i gnam dalej.

"Krąg czwarty - grzechy ciężkie". Tutaj doznałem szoku. Byłem jedynym rowerzystą w kasku, wszyscy inni świecili gołymi głowami, pokrytymi strasznymi ranami, ropiejącymi bliznami i świeżo zakrzepniętymi strupami. Wokół nich wolno przechadzał się mały, cwany diabeł z wielkim młotem w ręku. Jak tylko zauważył, że któryś z odbywających karę za jazdę bez kasku ma już zupełnie zdrową czaszkę, walił w nią tym młotem dopóki, dopóty delikwent nie zwali się z jękiem na ziemię. Obrzydliwe przedstawienie. Troszkę dalej, chyba drogą awansu, stał koło zdezelowanej półciężarówki mały osobnik w drelichu i gumofilcach. Scenografia do złudzenia przypominała jedno z krakowskich osiedli. Zegar na jednym ze sklepów wskazywał szóstą rano. Wtedy ten człowieczek zaczynał wrzeszczeć: - Zieeeeeemniaaaakiiii!!!! Kaaaaartofleeeee!!! - i stawał się cud. Otwierały się wszystkie okna i na człowieczka zaczynały spadać lodówki, fotele, telewizory, wanny i pralki. Minutę po szóstej była już błoga cisza. Czas jechać dalej.

"Krąg piąty - grzechy low edition". Zbliżałem się powoli i ze strachem uchyliłem wrota. Za nimi siedziała jakaś bardzo dobrze znajoma postać, pisząc coś na komputerze. Podszedłszy bliżej, czytam pierwsze zdanie: "Świtało. Lecz nagle mgła jakowaś spod lasu wstając, ku domostwu memu skradać się zaczęła..." Serce podeszło mi do gardła. Wskoczyłem na rower i - nie oglądając się - gnam przed siebie, ścigany jakimś przeraźliwym śmiechem i wyciem przypominającym pociąg. Pociąg w piekle? Odwróciłem się zdezorientowany i ostatnie, co zauważyłem, to trzy wielkie reflektory i napis Intercity. A potem już tylko tunel i dziwne światełko. Światełko jest coraz bliżej i bliżej, miga przyjazną czerwienią i zaprasza do siebie.

Gdy otwieram oczy leżę na trawie, a przede mną mój rower. Cat Eye musiał się włączyć w czasie upadku. Teraz sobie przypominam. Dotykam ręką potężnego guza na głowie i klnę w duchu, że ruszyłem się z domu bez kasku. "Przecież tylko do kiosku..." Idiota. Zbieram siebie i rower z ziemi. Po kilku próbach daję za wygraną i prowadzę rower, bo koła powyginane w ósemki ledwo mieszczą się w ramie. Przez szum w głowie, niechybnie spowodowany wypadkiem, przebija się jakaś dziwne wspomnienie o tajemniczej wycieczce i dziwnych ludziach. To pewnie szok - myślę sobie i zastanawiam się, jak wyjaśnię Agnieszce guza wielkości kokosa.


Copyright © 1999 by Tomasz "Holmes" Gadowski (holmes@free.com.pl)
Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    17.12.99 13:19