Rowerem z Krakowa nad morze

Opisaną drogę zrobiłem w lipcu 1995. Namówiony przez Olgierda Cybulskiego szykowałem się w lipcu na dłuższą wyprawę rowerową - w kilka osób chcieliśmy pojechać gdzieś poza Polskę (w końcu stanęło na Słowenii - przez Słowację, Węgry i Alpy) na prawie miesiąc. Olgierd to stary wyga rowerowy, spokojnie mówi np. o robieniu 150-200 km dziennie, a moje doświadczenia rowerowe to głównie wyjazdy jednodniowe. Wyprawa się odwlekała, więc stwierdziłem, że się wcześniej przejadę po Polsce - przetestuję swoją wytrzymałość, zobaczę kilka miejsc, a przy okazji odwiedzę rodzinę. W końcu z wyprawy przez Alpy nic nie wyszło (kilka osób zrezygnowało w ostatniej chwili, a Olgierd na jakichś serpentynach potłukł się i zniszczył rower), tak więc bardzo się cieszę, że znalazłem chwilę czasu by zobaczyć jak ładna potrafi być Polska. Wycieczka wyszła bardzo udana, choć przeszkadzało, że przez większą część drogi jechałem sam - zwłaszcza pod koniec trochę samotność dokuczała.

Być może kogoś poniższy tekst zainspiruje do podobnego sposobu spędzenia wakacji, przekona, że turystyka rowerowa to może nieco nietypowy (w Polsce), ale nader przyjemny sposób spędzania wolnego czasu. Tekst ten to po trochu opis trasy - wskazówki dla naśladowców, ale chyba bardziej są to luźne notatki z podróży - wydarzenia, miejsca i ludzie, to co warte było zapamiętania. Zasadniczo pisałem to dla siebie (ot, wieczorami zawsze siadałem i na gorąco spisywałem wrażenia), ale może komuś też się spodoba. Ja zawsze lubiłem takie rzeczy czytać i byłbym bardzo zadowolony, gdyby w Internecie zakorzenił się zwyczaj zostawiania w swoich homepages między innymi opisów ciekawszych podróży.


 1. Środa - wyjazd z Krakowa
 2. Czwartek - naprawa roweru, przyjazd do Brzozowa
 3. Piątek - okolice Brzozowa
 4. Sobota - na równiny
 5. Niedziela - burzowo
 6. Poniedziałek - trochę odległości
 7. Wtorek - Grabarka
 8. Środa - Białowieża
 9. Czwartek - Białystok
 10. Poniedziałek - na Pojezierze Augustowskie
 11. Wtorek - kajakiem po Wigrach
 12. Środa - ach, czemuż nie wziąłem tego kremu od słońca!
 13. Czwartek - cieniste drogi
 14. Piątek - Malbork
 15. Sobota - morze


1. Środa - wyjazd z Krakowa

Wyjeżdżamy w trzy osoby - ja, Jurek Kędra i Piotrek Piątkowski. Jurek będzie mi towarzyszył aż do soboty - i tak chciał w tych dniach pojechać do domu (do Brzozowa - miasteczko pod Rzeszowem), to stwierdził, że może się przejechać rowerem, a przy okazji pokaże mi okolice Brzozowa - jak stwierdził "najpiękniejszego miejsca na Ziemi". Piotrek też jedzie do domu, ale on tylko do Bochni.

Spotykamy się na bulwarach nadwiślańskich (koło tamy na Dąbiu) dopiero koło południa - Jurek ma jeszcze coś w pracy do załatwienia. No to w drogę - najpierw dłużący się kawałek koło różnych hurtowni, a potem już przyjemniejszą drogą w pobliżu Wisły w stronę Niepołomic. W Niepołomicach wjeżdżamy w puszczę. Chwalę się odkrytą kiedyś idealną trasą spacerową (należy z drogi od mostu na Wiśle zjechać za ogromnymi znakami "wyroby hutnicze", potem z pół godziny do leśniczówki, a potem drogą asfaltową, z zakazem wjazdu, równoległą do Drogi Królewskiej) - no to spacerowym tempem jedziemy sobie przez puszczę do Bochni.

W Bochni Piotrek zapiera się, by pokazać nam lokalne dziwo - zabawnie rozpadający się wiszący most nad Rabą. W związku z tym prowadzi nas jakimiś dziwacznymi, zdewastowanymi drogami, ale warto było - most jest faktycznie zabawny. Potem sklepy w Bochni - kupujemy sobie gumy do mocowania bagażu (później bardzo będą się przydawały po drodze) i napychamy się lodami i lokalnym rarytasem - pysznym, zbrylonym kefirem ...amć, pycha.

Piotrek zostaje w Bochni, a ja i Jurek jedziemy na południe. Zaraz za Bochnią zaczynają się długie, męczące podjazdy. I tak właściwie przez cały dzień. W drodze pokrzepiamy się czereśniami podkradanymi przy drodze i zimnym piwem z kusząco licznych sklepików. Jedziemy przez Wiśnicz do Połomu Dużego, gdzie skręcamy na wschód - przez Czchów, Zakliczyn do Ciężkowic. Za Ciężkowicami pomału kończy się dzień i zaczynamy się rozglądać za jakąś łąką do rozbicia namiotu. Trzeba jednak przejechać rezerwat ("Skamieniałe miasto") i w końcu jest już całkiem ciemno. I teraz robi się zupełnie śmiesznie - Jurek ukręca sobie oś korbowodu (znaczy się w rowerze). Wydaje się to zupełnie niemożliwe - w końcu ma to coś ok. 1,5 cm średnicy, a jednak. Fakt, rower skrzypiał już od jakiegoś czasu, ale myśleliśmy, że to były pedały, a tymczasem już wcześniej coś musiało pęknąć. Tak swoją drogą dobry moment wybrała sobie oś na zakończenie życia - dziś po prostu można rozbić namiot i pójść spać.

Dziś przejechaliśmy 120 km.

2. Czwartek - naprawa roweru, przyjazd do Brzozowa

Rano Jurek bierze mój rower i jedzie szukać sklepu z ośkami - jeśli nic nie znajdzie bliżej, to w ostatateczności pojedzie choćby i do Tarnowa - 40 km w jedną stronę. Na szczęście kończy się na 25 - w Tuchowie, w sklepie z telewizorami, mimo że sprzedawczyni zapewnia, że nic takiego w jej sklepie nie ma, udaje mu się kupić oś do Laury. Chwila niepewności - będzie pasować? - uff, pasuje..., chwila zabawy przy korbowodzie (jak to w ogóle się tam kręciło? - tam w ogóle smaru nie było) i możemy jechać.

Naprawa roweru (10 KB) Aha, to chyba dobry moment, by powiedzieć coś o sprzęcie. Ja jadę na rowerze klasy trekking adventure (nazwywa się śmiesznie: Clinton Paradise) i bardzo jestem z niego zadowolony - idealnie nadaje się do tego typu wyjazdów, ale Jurek niestety na zwykłej, dość sfatygowanej Laurze, która ma tylko 5 biegów, co oznacza brak odpowiednich przełożeń na podjazdach. Jurek jest chłopem mocnym, więc na każdą górę wjedzie, ale gdy powtarza się to odpowiednio często, musi być wykańczające. No i przy okazji Jurek nadaje całkiem ostre tempo, po prostu na podjazdach nie da rady jechać wolno: podjeżdża albo szybko, albo wcale, a że czemuś wstydzi się podprowadzić rower pod ostrzejsze podjazdy, to jedziemy tak, że pot oczy zalewa.

Wyjeżdżamy jak na okoliczności nawet nie tak bardzo późno - około drugiej po południu. Kończymy te popagórkowane pogórze i dojeżdżamy do Gorlic. A jednak szkoda, że nie ma więcej czasu - musimy ominąć sam Beskid Niski (a są tam naprawdę ładne drogi rowerowe) i jedziemy Drogą Karpacką (najpierw trzeba się było trochę wydrapać w górę, a potem ładny kawałek z widokiem na góry i, co ważne, bez strasznych podjazdów) do Nowego Żmigrodu i potem w Równym wjeżdżamy na główną ("czerwoną") drogę Dukla - Miejsce Piastowe.

I zapada zmrok. Jesteśmy już zmęczeni, ale przecież nie staniemy głupie 35 km od Brzozowa - a w nim kolacji, gorącej kąpieli i wygodnego łóżka. Pijemy po dwie kawy w barku przydrożnym i jedziemy. I dziwna rzecz - od pewnego momentu zaczyna się jechać wspaniale: droga pusta, nocny chłodek, okolice dobrze Jurkowi znane, no i ten księżyc w pełni nad pustkowiem - lecimy przez noc, a Brzozów coraz bliżej. Jesteśmy. Rodzina Jurka zaskoczona - ponoć zapowiadał się na jutro - ale i tak przyjęci jesteśmy po królewsku. Dom i rodzina Jurka są urocze.

Dziś przejechaliśmy 110 km (Jurek o 50 więcej). Od Krakowa 230 km.

3. Piątek - okolice Brzozowa

Jurek pokazuje mi okolice Brzozowa - "najpiękniejszego miejsca na ziemi" - jedziemy przez Izdebki, Krzemienną, potem lekko szalonym (jedziemy z bagażami) skrótem przez las do Sanu. Faktycznie, mają te okolice swój urok - to trzeba Jurkowi przyznać - trochę tylko przyjemność psuje wzmagający się upał. Kładką przez San i potem żwirową drogą do Ulucza.

Pod schodami (10 KB) Słońce grzeje, droga przez łąki, żadnej osłony - czujemy się jak na patelni. Jurek pociesza, że potem będzie las, ale gdy w niego wjeżdżamy, to wcale wiele się nie poprawia. A w dodatku zaczyna się podjazd. Długi podjazd. Co gorsza, za jakiś czas pojawia się asfalt - płynny od gorąca. W końcu wyjeżdżamy na górę. Lekki naturalny wietrzyk to trochę za mało - trzeba trochę się przewiać przy zjeździe. Niestety płynny asfalt nadal hamuje. I tak do Lipy. Tu asfalt pomału robi się lepszy, potem Bircza (zjedliśmy tam 2,5 kg arbuza na spółkę), później dolinkami koło Arłamowa, znowu trochę podjazdu i jesteśmy w Kalwarii Pacławskiej.

Kalwaria to klasztor na górze (nadspodziewanie wysokiej jak na te okolice), otoczony kapliczkami, między którymi poprowadzono dróżki - "Matki Boskiej Bolesnej" i "Męki Pańskiej". Jest to znane, choć raczej lokalne, miejsce pielgrzymkowe. W zapadającym zmroku wprowadzamy rowery 2 km pod górę (zupełnie niepowtarzalny nastrój - ten spokój, Chrystus w Ciemnicy ze źródłem uzdrawiającym, śpiew zakonników z nowicjatu i w ogóle wszystko). Przyjmują nas w domu pielgrzyma - zamiast rozbijać namiot po nocy zasypiamy wygodnie w łóżkach z materacem. W dodatku wygląda, że to wszystko tylko za "Bog zapłać" (i dobrowolną ofiarę, rzecz jasna).

Dziś przejechaliśmy 83 km; w drodze (od Krakowa) - 323 km.

4. Sobota - na równiny

Pobudka o zupełnie niechrześcijańskiej porze (6.30), ale idziemy na mszę. Później śniadanie (nawet nie musieliśmy żebrać - sami zaproponowali), w czasie którego jesteśmy przekonywani do przejścia się po dróżkach. A może by pójść? To tylko 4 godziny (krótszy wariant), a poznałoby się coś nowego. Zwycięża jednak lenistwo, a może rozsądek - Jurek ma przed sobą kawał drogi do domu, a wyglada na nieźle zmęczonego. Chyba lepiej jechać. Zjazd, ostatni łyk z uzdrawiającego źródła w Ciemnicy i jedziemy do Przemyśla. Jest tu jeszcze parę podjazdów - trochę dają w kość.

I zajeżdżamy do Przemyśla. Zaczyna padać, Jurek mnie zostawia (i jedzie do Brzozowa) - cóż, szkoda, ale w końcu tak się umawialiśmy.

Wyjeżdżam z Przemyśla w deszczu, nieprzyjemnie (duży ruch, głównie TIR-y) i serpentynami pod górę. Wyjeżdżam w końcu nad miasto i potem na mocno pofałdowaną równinę. Nadal ignoruję deszcz, aż ten w końcu chyba się zniechęca - przestaje padać i bardzo szybko znów robi się upał. Główną drogą jadę około 20 km do Radymna. Tam zjeżdżam na boczne drogi (przy okazji kończą się też pagórki, jest już zupełnie równinnie): Lazy, Laszki, itp - omijam Jarosław, a później "żółtą" drogą przez Oleszyce i Cieszanów.

Pierwszy raz widzę takie zatrzęsienie bocianów - tutaj to ptak tak pospolity, jak w Krakowie np. gawron. Koło Laszek widziałem świeżo zabronowane pole, po którym łaziło sobie 18 bocianów!

Z jakiegoś powodu kiepsko mi się jedzie - jadę wolniej niż z Jurkiem po górach. Wstyd! A może po prostu przyzwyczaiłem się już do jazdy z kimś i teraz mi źle, bo nie mam do kogo gęby otworzyć? Jeśli tak, to muszę się szybko odzwyczaić - do Białostocczyzny (gdzie mam rodzinę) to jeszcze dobre kilka dni i kilkaset kilometrów.

W każdym razie gdy w Rudzie Różanieckiej, wiosce na pograniczu Puszczy Solskiej, łapie mnie burza i chronię się w szkole - schronisku młodzieżowym, to z licznika odczytuję, że przejechałem dziś tylko 97 km (od Krakowa: 420 km).

5. Niedziela - burzowo

Szkoła jako schronisko jest paskudna - duszno i nie ma jak się umyć (jest zaimprowizowana umywalnia z miednicami, ale jest też zgraja dzieci, wśród których czuję się jak intruz) - chyba lepiej na przyszłość będzie unikać takich szkół.

Chyba tego nie planowałem, ale wyszedł dzień odpoczynkowy. Najpierw rano msza w uroczym, wiejskim kościółku, gdzie ksiądz wypominał parafianom, że w sąsiedniej wsi, to nawet opłacają księdzu gospodynię, a tu to nawet na ogrodzenie nie mogą się zebrać. Potem było błąkanie się po Puszczy Solskiej (ta droga pożarowa wyglądała tak zachęcająco...) i szukanie miejsca na kąpiel w mijanych puszczańskich jeziorach i strumieniach - jednak dokucza mi to, że się porządnie wczoraj nie umyłem. W końcu znajduję - czysty, rwący strumień, który zanieczyszczam mydlinami i brudem z siebie i uzbieranych rzeczy do prania (zaczęły mi się kończyć czyste - dużo się pociłem przez ostatnie dni). To wszystko sprawia, że gdy dojeżdżam do uzdrowiska Susiec - raptem 11 km prostą drogą od Rudy Różanieckiej - jest już trzecia po południu.

Ale teraz już jestem silny i pełen sił i szybko zmierzam skrajem Puszczy Solskiej do Roztoczańskiego Parku Narodowego. Niestety, gdy tam dojeżdżam, zaczyna padać. A może stety? Burza w Parku jest przepiękna - powietrze się oczyszcza, sarny wychodzą na drogę, a przeczekując największe nawałnice pod drzewami lub przystankami PKS, da się nawet jechać. Jest tylko trochę strasznie, gdy pioruny walą blisko. Że bardzo blisko, przekonuję się w najbliższej wiosce - może z kilometr od miejsca, gdzie jadłem obiad pod drzewem, przeczekując burzę - strażacy właśnie dogaszają stodołę - zapaliła się od pioruna. Po drugiej stronie drogi stoi sczerniały, lekko dymiący krzyż przydrożny - w niego też musiało walnąć. To jednak fajnie, że pioruny waliły tutaj, a nie kilometr dalej.

Trochę jadę, trochę przeczekuję - nadal pada, ale z przerwami. Tak zmierzam w stronę Zamościa - robi się trochę późno, ale myślę, że szybko zobaczę miasto, a potem jeszcze zdążę przed nocą wyjechac i gdzieś się rozbić. Moje plany niweczy regularne oberwanie chmury, na szczęście jestem już na przedmieściach Zamościa i burzy przyglądam się znad szklanki piwa w całkiem sympatycznym barku. Tam też skierowali mnie do znajomej, prowadzącej niedrogi "pensjonat". Pensjonat okazał się tanim (3 zł), ukrytym przed poborcami podatkowymi, hotelikiem dla Ruskich (chwilowo żadnych nie ma). Wygód nie ma prawie żadnych, ale za to jest cisza i umywalnia z bieżącą wodą.

Przejechałem dziś 75 km, od Krakowa 496 km.

6. Poniedziałek - trochę odległości

Cały dzień silny, pólnocno-zachodni (czyli przeciwny) wiatr, więc jedzie się ciężko, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że chyba to lubię. Albo po prostu się rozkręcam.

Zacząłem od zwiedzania Zamościa - faktycznie ładne miasto, choć niewielkie. Pyszna kawa. Po raz pierwszy od wyjazdu z Krakowa, ale za to aż dwukrotnie, widzę podobnych sobie rowerzystów - czyli jednak ktoś poza mną tak jeździ; fajnie.

Nakręcam trochę kilometrów "czerwoną" drogą na Krasnystaw (mimo TIR-ów jedzie się dobrze - szerokie, asfaltowe pobocze pozwala mi nie przejmować się ruchem), a później (dużo mniejszy ruch) na Chełm. W Rejowcu skręcam na "żółtą" drogę i jadę prosto (przez Cyców, Urszulin) na Poleski Park Narodowy. Przez Park przejeżdżam skrajem, ale wrażenie jest ładne - równiny, lasy, łąki, spokój. Poboczem chodzą młode malarki - w gazecie przeczytałem, że im tu plener na prace dyplomowe urządzili.

Pomału kończy się dzień, wiatr też - jadę spokojnie przez lasy na Parczew, a później w stronę Międzyrzecza Podlaskiego. Gdy o zmroku przejeżdżam przez "Czarny las", wrażenia są jak u Tolkiena. Kiedy jest już zupełnie ciemno, staję w Rudnie i rozbijam namiot na łące na skraju wsi.

To był dobry dzień - zaczynam się "wczuwać" w atmosferę drogi, przestaję być samotnym człowiekiem w podróży, a staję się jakby częścią krajobrazu, oddycham nim, nieistotne stają się zwykłe problemy, jadę dla samej jazdy, dla jej piękna i prostoty.

Przejechałem dziś 147 km; od Krakowa - 645 km.

7. Wtorek - Grabarka

Dzień wstał gorący, tak że nawet spokojna droga do Międzyrzecza skłoniła mnie, by skorzystać z okazji popływania sobe w Krznie - rzece, na której w Międzyrzeczu urządzono dość zgrabne kąpielisko. Potem szybkie 50 km "czerwoną" drogą aż do Buga, gdzie skręcam w stronę Grabarki - Częstochowy prawosławia. Aha, w jednym ze sklepików przydrożnych, gdzie zatrzymuję się na soczek, prowadzę kulturalną konwersację z fajnym, bezzębnym dziadkiem: "A widzi pan, za komuny to by pana było stać na pociąg, a tak to musi się pan rowerem tłuc". I on chyba naprawdę tak myślał!

Dom wśród sosen (14 KB) Atmosfera Grabarki zupełnie mnie rozbraja. Zapominam o planach przejechania jeszcze dziś do Białowieży i oddycham głęboko atmosferą Świętej Góry.

Gdy wjeżdżam na drogę do Kleszczeli, jest już wieczór i zbiera się na deszcz. Chrzanię nocną jazdę na siłę - staję w wiosce Żerczyca. Gospodarz, którego pytam o łąkę do rozbicia namiotu, jest przemiły nie do wysłowienia - każe mi się rozbić w ogródku koło domu i naprawdę nie na jak odmówić. A zresztą, czy koniecznie muszę się tak bronić przed kontaktem z ludźmi? Jestem częstowany herbatą, miską gorącej wody do mycia, kulturalną konwersacją. Gospodarz okazuje się też turystą - z armią szedł stąd aż pod Kraków, wyzwalał, a potem nawet Wiedeń okupował i z pijanymi żołnierzami amerykańskimi po niemieckich autostradach gnał, ot co. Super!

Przejechałem 114 km; od Krakowa - 760 km.

8. Środa - Białowieża

Z Żerczycy do Kleszczeli, potem Hajnówka i Białowieża - raptem 70 km. Droga krótka i wiatr w plecy a ja flak - coś żołądkowego mnie złapało. Nie dość że po krzakach latam, to jeszcze słaby jestem że strach - w pewnym momencie jestem tak słaby, że zupełnie nie dam rady jechać - rozkładam matę pod drzewem i południe po prostu przesypiam.

Przyjeżdżam do Białowieży tak, że w ostatniej chwili chowam się przed deszczem. Idę do ciotki, ale oczywiście nikogo nie ma - oni późno z pracy wracają. Patrzę: schronisko młodzieżowe. Miejsca są (chyba dzięki tej panice z kleszczami, ludzie się wystraszyli i nie przyjeżdżają), gorąca woda w prysznicu też; bosko! Byłoby zupełnie fajnie, tylko że pod koniec dnia dokwaterowują mi do pokoju rodzinę rumuńską. Nawet nie są bardzo groźni - najgorsze jest to, że na noc wszystkie okna pozamykali - rano smród nie do wytrzymania, ale poza tym byli całkiem mili.

Wieczorem w końcu pojawia się wujek Mikołaj - co prawda początkowo mnie nie poznaje, ale przy piwie wszytko się wyjaśnia. Cioci Ali nie ma - będzie dopiero bardzo późno - cóż, trzeba było się zapowiedzieć telefonicznie.

W końcu muszę sobie kupić nowe buty - stare od tej wilgotnej pogody wieczorami po prostu mi zgniły.

Przejechałem dziś 70 km; od Krakowa - 830 km.

9. Czwartek - Białystok

Budzi mnie telefonem ciotka Ala - koniecznie musimy się zobaczyć - mam obowiązkowo jechać przez Hajnówkę i zajść do niej do pracy - upadają plany przejezdu przez Puszczę leśnymi drogami na Narewkę. Coż, może innym razem; ciocia by się obraziła, gdybym ją zignorował.

Wracam do Hajnówki, znajduję stację kolejową - ciotka tam pracuje, gadamy trochę, miło jest, ale w końcu wyjeżdżam.

Rozpędzam do drogi, a tu nagle... BUCH, SSSsssssss - z tylnej opony wyjmuję 15-centymetrowy gwóźdź. Cholernik tak się wbił, że przebił w dętce dwie dziury - także po wewnętrznej stronie dętki. Okazuje się, że ta druga dziura jest nie do załatania - po prostu w czasie pompowania wywala dziurę w łatce. Nie całkiem to rozumiem, ale najwyraźniej z tym, co mam (taki komplecik z trzema przygotowanymi łatkami), nic nie mogę zrobić. Podchodzę do towarzystwa pijącego piwo pod sklepem i proszę o pożyczenie roweru - wracam do Hajnówki, gdzie kupuję nową dętkę (teraz to już nawet dwie). A po powrocie do roweru trochę czasu schodzi - trzeba piwo postawić, pogadać (fajne mają podejście do życia), a w końcu dobroczyńcy, co mi rower pożyczył, moją czapkę z daszkiem sprezentować - strasznie mu się spodobała.

Potem już jadę bez przygód - spokojnie, choć ostro pod wiatr. Jadę przez Narew do Białegostoku, gdzie zatrzymuję się u babci aż do niedzieli. Goszczony jestem po królewsku - odpocząłem sobie, podjadłem babcinych pyszności, itp. - jak to zwykle u babci.

Dziś przejechałem 88 km, od Krakowa - 918 km.

10. Poniedziałek - na Pojezierze Augustowskie

Wyjeżdżam z Białegostoku. Marudzę przy tym trochę, bo zbaczam do sklepu rowerowego, gdzie rozwiązuję wreszcie problem rąk drętwiejących na górnej kierownicy (założyłem sobie rogi do kierownicy tak, że tworzą "drugie piętro") - za 4 zł kupuję gąbki-rączki kierownicy. Po prostu ekstra!

Jadę główną drogą na Suwałki ok. 20 km, po czym zjeżdżam w boczne drogi, by przez Brzostówkę, Jasionówkę, Romejki, Dolistowo wjechać do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Kilka parokilometrowych odcinków trzeba się przetrząść na "kocich łbach", ale się opłaca - droga w Parku nad Biebrzą i potem przez równiny, podmokłe pola, małe wioski, jest po prostu niezapomniana. Po raz pierwszy od początku drogi jest naprawdę pusto - pierwszy raz widzę 30 km drogi, gdzie nie ma ani jednego sklepu!

Na główną drogę wjeżdżam z powrotem dopiero 5 km przed Augustowem - w Białobrzegach. W Augustowie znów inwestycja w rower - za 5 zł w "Zakładzie serwisowym Rometu" centruję sobie przednie koło, które coraz dokuczliwiej "biło" w pionie. Jak teraz miło się jedzie!

Augustów to przyjemne miasteczko, ale jadę dalej - 12 km drogą na Suwałki, a potem w stronę jeziora Wigry - do Bryzgla. Po drodze, w Atenach, widzę obozowisko zmęczonych kajakarzy - nie pytam, ale jestem prawie pewien, że to ludzie z Krakowa - z AGH-owskiego klubu "Bystrze". Parę lat temu byłem tutaj na organizowanym przez nich spływie. Ateny były miejscem, gdzie suszyło się po wykańczającej drodze w górę wąziutkiej, zarośniętej rzeczki Blizna. Potem kajaki przewoziło się 5 km do Bryzgla, a następny dzień był już na Wigrach. Wspaniale wtedy było. Żałuję, że nie pomyślałem i teraz nie połączyłem jazdy rowerem z takim spływem. Ciućma ze mnie!

Biwakuję w Bryzglu na polu namiotowym (3,5 zł za dzień) - ładna łąka z dojściem do jeziora.

Dziś przejechałem 125 km, od Krakowa - 1044 km.

11. Wtorek - kajakiem po Wigrach

Rano trochę popływałem w Wigrach, potem spakowałem się i gdy już wszystko było na rowerze, coś mi do głowy strzeliło: do mola przypięty jest kajak i nikt na nim nie pływa - może dałoby się pożyczyć? Popytałem i okazało się, że da się! Państwo wczasujący w Bryzglu pożyczyli ten kajak na dłużej i akurat dziś nie mają ochoty pływać. Świetnie - rower zapiąłem do płotu i wsiadam do kajaka. Robię przy tym błąd, którego będę żałował przez następne dwa dni - nie biorę kremu od słońca.

Ale jak na razie jest wspaniale: lekki wiatr, słońce grzeje z umiarem, jezioro ciche i puste (nie licząc nielicznych wędkarzy). Pływam sobie wśród łabędzi, kaczek, mew, jakiś nurców, na brzegach czaple, wiatr gładzi brzegi zarośnięte szuwarami, lekka fala itp. - czysta radość. Popełniam jednak drugi błąd - zdejmuję koszulkę, pod którą jestem zupełnie biały.

Pływam tak parę godzin, aż do popołudnia; w międzyczasie na jezioro wychodzi trochę żaglówek, jacyś windsurfingowcy i tramwaje spływowiczów. Opływam większą część jeziora i jako że wiatr zaczyna się zwiększać, zbieram się do powrotu. Z czasem wiatr robi się całkiem silny - dopiero teraz widzę, jak daleko odpłynąłem. Fala coraz większa, coraz mocniej trzeba ciągnąć, żeby w ogóle poruszać się do przodu. I nie ma jak odpocząć - każda chwila bez wiosłowania to dziesiątki metrów dryfu. Mocno wycięty dopływam w końcu do wyspy koło Bryzgla, gdzie mogę chwilę odsapnąć - zadrzewiona wyspa chroni od wiatru. Zostaje już ostatni kawałek - tak może kilometr-półtora. Tyle że jak się wychylam zza wyspy, to wiatr jest już tak silny, że z najwyższym trudem w ogóle udaje mi się ustawić kajak pod fale - zbliża się regularna burza. Pcham do przodu ile dam radę, do przystani dopływam kompletnie wypruty, ale udało się - zdążam dosłownie na minuty przed burzą. Było pięknie!

Burzę przeczekuję w tajnym barku (żadnego szyldu - powiedzieli mi o nim państwo od kajaka), gdzie jem pyszny obiad. W końcu jest już piąta po południu i tak trochę bez sensu już gdzieś jechać, ale upieram się - trzeba dziś też nogami trochę popracować.

Jadę do Suwałk, a później chcę na Olecko, ale mylę drogę i wyjeżdżam na Raczki. Orientuję się na tyle późno, że już jadę na te Raczki. Staję w Kolonii Raczkach, wiosce składającej się z kilku domów pod lasem.

Dziś przejechałem tylko 40 km; od Krakowa 1084 km.

12. Środa - ach, czemuż nie wziąłem tego kremu od słońca!

Oj, trzeba było się czymś posmarować na tym kajaku - strasznie pali spalona skóra. Czuję się jakbym był chory i tak też jadę: dojeżdżam raptem do Giżycka, gdzie staję w prawdziwej, chyba pruskiej twierdzy.

Jeśli ta moja "choroba" szybko się nie skończy, to wracam do Krakowa - szkoda tracić takie piękne okolice na jazdę, do której się trzeba przymuszać.

O okolica jest naprawde przepiękna - popagórkowana, lasy, pola, jeziora, z rzadka wsie i miasteczka - ot, idealna okolica turystyczna. Turystów rowerowych to chyba z 5 grup widziałem. W Olecku wielka heca telewizyjna - "Zlot miłośników serialu 'Przystanek Alaska'" - nawet zabawne to jest - piwo, muzyka, lokalni poeci recytujący swoje wiersze ze sceny, wszędzie wielke łosie-maskotki.

Przejechałem dziś 82 km; od Krakowa 1167 km.

13. Czwartek - cieniste drogi

Warto było zainwestować 5 zł w luksusy gorącego prysznica i nocy pod dachem - wstaję, szybki internal test - jestem zdrowy! Mowy nie ma o powrocie!

Dzień jest piękny - bezchmurne niebo, w Giżycku kefir można kupić - czego chcieć więcej?! Trochę się boję słońca, ale okazuje się, że niepotrzebnie, bo całe zachodnie Mazury to miejsce gdzie myśli się o rowerzystach. Ktoś - niech imię jego będzie pochwalone - wysadził drzewami wszystkie drogi. Przydaje się ten cień; nie dość, że słońce ostro grzeje, to jeszcze cała droga jest jakby po górach - bez przerwy podjazdy i zjazdy. Mimo to jedzie mi się świetnie, nawet nie chce mi się zatrzymywać na dłużej w Kętrzynie w zamku krzyżackim (eee, jakiś taki niepozorny...).

Jadę prosto na zachód: Kętrzyn, Święta Lipka (zawiodłem się: ładne miejsce, ale strasznie dużo turystów), Jeziorany, Dobre Miasto, Miłakowo.

W Miłakowie znalazłem na mapie jezioro i wymyśliłem, że się tam wykąpię przed nocą (trzeba zmyć pot ze spalonej skóry), ale gdy przyjeżdżam, znajduję coś lepszego - ośrodek wczasowy, gdzie mogę skorzystać z prysznica. Ośrodki wczasowe to wspaniały wynalazek!

Robi się późno - już prawie po ciemku rozstawiam namiot na łące koło szkoły w Starych Bolitach.

Przejechałem dziś 139 km; od Krakowa: 1307 km.

14. Piątek - Malbork

Już okolica nie jest tak ładna: nadal jest bardzo pofałdowana (aż kciuki bolą od zmiany biegów), ale kończą się lasy i jeziora, a zaczynają się gigantyczne, po horyzont, popegeerowskie pola.

Słońce piecze ostro, robi się naprawdę gorąco (ziemia jest już wysuszona po wczorajszym upale) i zaczyna mi się ciężko jechać, tym bardziej, że drzewa przydrożne nie są już sadzone tak starannie jak przy wczorajszych drogach. Zwłaszcza wykańczające jest to, że z jakiś powodów drzew nie ma na podjazdach. O dziwo kończą się także sklepiki wioskowe, a te które są, zamykane są jak za dawnych czasów - o 15.00. Byle dojechać do Malborka: zwiedzę chłodne mury zamku krzyżackiego, kupię coś zimnego, odpocznę - już tylko to mnie drogi trzyma... A jednak nie udało się: do Malborka przyjeżdżam po 6 wieczorem, więc z zamku nici. A w ogóle cały ten Malbork jest dość paskudny, pełen pijanych niemieckich emerytów. Uciekam stąd! Jeszcze tylko kąpiel pod prysznicem na kempingu. Świetny mają sposób naliczania ceny: 3 zł od namiotu + 4 zł od osoby + 1 zł od roweru - nad tą złotówką za rower to chyba długo musieli myśleć. A to wszystko za wszawy kawałek trawniczka pod płotem - chyba by mi odbiło, gdybym tam został.

Rzut oka na imponujący zamek, złocący się w zachodzącym słońcu i lecę na Żuławy.

Na Żuławach jest autentycznie zupełnie płasko - słońce zachodzi za dalekim horyzontem, wokół tylko pola i z rzadka kępy drzew i dziwne niby-wioski popegeerowskie. Czas szukać łąki do spania. Trochę trudno było (nie ma tu prawdziwych wiosek), ale w końcu znajduję samotny dom wśród pól, gdzie rozbijam namiot w gaju (to dobre określenie), a nad moją spokojną nocą czuwa majestatyczna, wyniosła sosna.

Przejechałem dziś 107 km; od Krakowa 1414 km.

15. Sobota - morze

Plaża (9 KB) Jeśli szukasz ciszy, spokoju i samotności na drodze, to okolice Gdańska nie są dla ciebie: ruch jest naprawdę pieroński, samochody co chwila bzykają koło ucha. W sumie nie ma się co dziwić: sezon, do tego jeszcze weekend, wszyscy gdzieś jadą. Jedno jest za to przyjemne - im bliżej południa, tym chłodniej się robi - po prostu jestem coraz bliżej morza.

Wisła w Gdańsku (9 KB) Zajeżdżam nad morze w wiosce Jantar. Jest ślicznie, ale wodę tylko oglądam, nie odważę się na kąpiel 6 km od ujścia Wisły, choć wczasowicze kąpią się bez oporów.

Przeprawa promem przez Wisłę, potem przez Martwą Wisłę - tym razem przez most pontonowy i pomału wjeżdżam do Gdańska od tej brzydkiej strony - od strony Rafinerii Gdańskiej z jęzorem ognia nad kominem. Ruch robi się bardzo miejski, drogi jak w Krakowie przed zakupem przez miasto frezarki do asfaltu. Jednym słowem: uroczo.

Wieża (11 KB) Wreszcie Starówka. Zamieniam się w rasowego turystę - oglądam kramy Jarmarku Dominikańskiego, kamieniczki, w końcu wchodzę na wieżę Kościoła Mariackiego (o rany, jakie to wielkie!).

Zachód słońca nad morzem (4 KB) Aha, jeszcze patrzę jak jakiegoś byłego posiadacza 120 zł zrzucają z dźwigu, umocowawszy go wcześniej za nogi na gumowej linie.

Wjeżdżam na drogę, co idzie przez całe Trójmiasto, z myślą wyjechania nią po ok. 10-15 km na Wejherowo, ale szybko mi przechodzi - to tak, jakby jechać Alejami w godzinie szczytu. Pasuję i do Wejherowa przejeżdżam kolejką podmiejską.

Na plaży (10 KB) Stamtąd jest już tylko 30 km do Karwi - letniska z plażą nad otwartym Bałtykiem. Tam morze czyste, choć zimne - idę prosto na plażę, kąpię się, czekam aż do zachodu słońca, a potem bez problemu znajduję miejsce na spokojnym polu namiotowym (2 zł od osoby, a w praktyce za darmo - nie było komu zapłacić).

Przejechałem dziś 101 km; od Krakowa 1515 km.


I to jest właściwie koniec wycieczki - w niedzielę rano kościół, potem plaża i w końcu przejeżdżam do Władysławowa (15 km), gdzie o 18.59 mam pociąg do Krakowa. Zastanawiałem się nad przedłużeniem wycieczki o powrót do Krakowa rowerem (w pracy umówiłem się, że jak zadzwonię, to mi przedłużą urlop), ale stwierdziłem, że po prostu już mi się nie chce, a to chyba najważniejsze. Może podjąłbym inną decyzję, gdybym wiedział, że jazda pociągiem będzie oznaczać 14 godzin na stojąco! W każdym razie 1,5 tys. km to odległość, którą można przejechać z przyjemnością i potem również z przyjemnością znowu pójść do pracy.


Copyright © 1995 by Jarek Strzałkowski (js@onet.pl)
Przejrzał i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    27.09.99 13:51