Jerome K. Jerome: Trzej panowie na rowerach

Okładka książki (13 KB) W poniedziałek po południu odwiedził mnie Harris, w ręku trzymał specjalny magazyn dla cyklistów.

- Pozwól, że ci coś poradzę - powiedziałem, - najlepiej wyrzuć to od razu do kosza.

- Ale co niby mam wyrzucić?

- Tę najnowszą, patentowaną rewolucję w kolarstwie, to bijące wszelkie rekordy oszukaństwo - jednym słowem reklamę tego czegoś, którą trzymasz właśnie w ręku.

- No, nie wiem - odparł Harris, - będziemy przecież walczyć ze stromymi pagórkami, musimy zatem mieć dobre hamulce.

- Musimy mieć hamulce, co do tego nie ma dwóch zdań - odparłem, - nie musimy natomiast mieć żadnych przyrządów, na których się nie znamy i które, gdy trzeba, wcale nie działają.

- Ten mechanizm działa automatycznie - bronił się Harris.

- Nie musisz nic mówić - odparłem. - Wiem dokładnie, co to za przyrząd, czuję instynktownie. W czasie jazdy pod górę zablokuje koła tak skutecznie, że będziemy zmuszeni wnosić rowery na plecach. A zaraz na szczycie nawdycha się świeżego powietrza i będzie znowu działał. Jadąc jednak w dół zacznie rozmyślać, jak wielką zrobił nam przykrość stawiając taki opór. Będzie miał wyrzuty sumienia i w końcu wpadnie w rozpacz. Wówczas powie sobie: "Nie jestem godzien być hamulcem. Nie pomagam tym miłym ludziom, a tylko przeszkadzam. Jestem więc niepotrzebny" - i bez najmniejszego ostrzeżenia "rozłoży" nam cały interes. Oto, jak postąpi rzeczony hamulec. Wyrzuć to więc do kosza. Poczciwy z ciebie człowiek - ciągnąłem, - ale masz jedną wadę.

- Jaką? - zapytał urażony.

- Jesteś zbyt łatwowierny - odparłem. - Wierzysz we wszystko, co piszą w reklamach. Niech no tylko jakiś kompletny kretyn wymyśli coś nowego, co dotyczy kolarstwa, a ty już tego próbujesz. Zdaje się, że twój anioł stróż przykłada się sumiennie do swoich obowiązków i dlatego zdążył cię dobrze poznać, ale, proszę, nie nadużywaj jego cierpliwości. Od czasu, gdy zacząłeś jeździć na rowerze, miał pełne ręce roboty. Daj mu przeto odpocząć, bo całkiem zwariuje.

- Gdyby każdy człowiek myślał tak jak ty, nie byłoby na świecie żadnego postępu - odparł Harris. - Gdyby nikt wypróbowywał wynalazków, świat stanąłby w miejscu. Tylko dzięki...

- Wiem wszystko, co można powiedzieć z twojego punktu widzenia - przerwałem. - Zgadzam się, że można brać udział w eksperymentach do trzydziestego piątego roku życia, ale po tym terminie, jak sądzę, człowiek powinien raczej zająć się sobą. Myśmy już spełnili nasze obowiązki w tym względzie, a zwłaszcza ty. Mało przecież brakowało, a wyleciałbyś w powietrze dzięki patentowanej lampce gazowej...

- Teraz myślę, że chyba była to moja wina, przypuszczam, że za mocno ją skręciłem - powiedział Harris.

- Jestem skłonny uwierzyć, że jeżeli tylko istniała taka szansa - na pewno z niej skorzystałeś. Jednak radzę mieć na względzie twoją wrodzoną umiejętność, gdyż potwierdza ona moje zdanie. Nie widziałem co prawda, co robiłeś przy lampce, pamiętam tylko, że jechaliśmy sobie jak najprzyjemniej drogą do Whitby i rozmawialiśmy o Wojnie Trzydziestoletniej, kiedy nagle rozległ się strzał jakby z pistoletu - to była twoja lampka. Z wrażenia wpadłem wtedy do rowu. Do końca życia nie zapomnę miny twojej żony, kiedy ją pocieszałem, że nic się nie stało i żeby się nie martwiła, bo zaraz dwóch ludzi wniesie cię na górę, a za chwilę zjawi się lekarz oraz pielęgniarka.

- Szkoda, że nie pozbierałeś wtedy kawałków lampki - zauważył Harris. - Chciałem później ustalić przyczynę wybuchu.

- Nie było czasu - odparłem. - Podług moich wyliczeń, zebranie jej z ziemi trwałoby dwie godziny. Co się zaś tyczy wybuchu, to sam fakt, że reklamowano ją jako "Najbezpieczniejszą lampę na świecie", każdemu, prócz ciebie, nasunąłby przypuszczenie, że może wybuchnąć. A potem była lampka elektryczna - ciągnąłem.

- Przecież dawała znakomite światło - bronił się Harris - sam tak mówiłeś.

- To prawda, że na King's Road w Brighton świeciła tak znakomicie, że spłoszyła nawet konia - odparłem. - Ale gdy tylko znaleźliśmy się na Kemp Town, gdzie było ciemno, natychmiast zgasła i zapłaciłeś mandat za jazdę bez światła. Pamiętasz może, że kiedy jeździłeś w słoneczne popołudnia, to twoja lampka świeciła, ile się dało. Ale kiedy zapadał zmierzch, była już zmęczona i chciała odpocząć.

- Rzeczywiście, ta lampka była trochę irytująca - mruknął Harris, - dobrze ją pamiętam.

- Trochę irytująca to ona była dla mnie - odparłem. - Ciebie natomiast musiała doprowadzać do furii. Potem były rozmaite siodełka - ciągnąłem, chciałem bowiem nauczyć go raz na zawsze rozumu. - Potrafisz może wymienić jakiś rodzaj siodełka, które reklamowano, a którego ty nie wypróbowałeś?

- Sądzę, że dobre siodełko znaleźć można jedynie szukając - odparł dyplomatycznie Harris.

- Lepiej zrezygnuj od razu, żyjemy bowiem w świecie dalekim od doskonałości, gdzie radość przeplata się ze smutkiem. Być może istnieją też inne światy, gdzie siodełka robi się z tęczy a wypycha obłoczkami, ale na tym świecie lepiej jest przyzwyczaić się do pewnych niewygód. Pamiętasz może siodełko, które kupiłeś w Birmingham? Było przedzielone w środku i miało kształt nerek.

- Mówisz o siodełku zbudowanym podług zasad anatomii?

- Bardzo możliwe - odparłem. - Na opakowaniu był rysunek siedzącego szkieletu - a raczej tej jego części, na której szkielet siada.

- Cóż chcesz? Rysunek był prawidłowy, pokazywał dokładną pozycję...

- Pomińmy szczegóły - przerwałem, - dla mnie był on co najmniej niedelikatny.

- Z punktu widzenia medycyny jednak nie można mu nic zarzucić - odparł Harris.

- Być może - odparłem, - ale tylko kiedy chodzi o człowieka, który nie ma na sobie nic prócz kości. Pamiętam jedynie, że przejechałem się na tym siodełku i że dla człowieka, który ma także ciało, była to jedna wielka męka. Ilekroć natrafiłem na kamień albo wpadłem w koleinę, siodełko szczypało mnie, jakbym siedział na wściekłym homarze. A tyś przejeździł na nim miesiąc!

- Uważałem, że trzeba poddać je dokładnej próbie - odparł.

- Przy okazji poddałeś dokładnej próbie całą swoją rodzinę. Twoja małżonka zwierzyła mi się, że nigdy w czasie całego waszego pożycia nie byłeś tak zgryźliwy i tak zupełnie wręcz pozbawiony uczuć chrześcijańskich, jak w tamtym miesiącu. A przypominasz sobie drugie siodełko, to ze sprężyną?

- Masz na myśli "Spiralę"? - spytał Harris.

- Mam na myśli siodełko, które podrzucało cię do góry, jak bezwładną lalkę, przy czym czasami zdołałeś trafić na właściwe miejsce, czasami zaś trafiałeś obok. Nie mówię o tym jedynie po to, aby przywołać bolesne wspomnienia, lecz po to, żeby wybić ci z głowy podobne eksperymenty w twoim wieku.

- Nie przypominaj mi ciągle o moim wieku - obruszył się Harris. - trzydziestoczteroletni mężczyzna...

- Co?

- Dobrze; jeżeli więc uważasz ten przyrząd za zbędny, nie musisz go kupować. Ale gdy wasz tandem rozpędzi się naprawdę, wy zaś fikniecie kozła ponad jakimś kościołem, nie miejcie do mnie pretensji - odparł urażony.

- Nie mogę wypowiadać się w imieniu Jerzego - odparłem - bo jego, jak wiesz, byle co irytuje. W przypadku, gdy zdarzy się coś takiego, co sugerujesz, Jerzy na pewno będzie się złościł. Ale mogę ci obiecać, że postaram się wówczas wytłumaczyć Jerzemu, że nie ma w tym twojej winy.

- Rower masz w porządku? - zapytał Harris.

- Gotowy do drogi - odparłem.

- Wszystko już przejrzałeś?

- Nie, nie przejrzałem i nikt go nie przejrzał - odparłem. - Jest teraz zdatny do jazdy i takim pozostanie aż do naszego wyjazdu.

Wiedziałem z doświadczenia, na czym polega "przegląd". W Folkestone mieszkał pewien człowiek, z którym spotykaliśmy się podczas spacerów. Zaproponował pewnego wieczoru, abyśmy wybrali się we dwóch na przejażdżkę rowerami, a ja zgodziłem się. Nazajutrz wstałem wcześniej niż zwykle, choć nie bez wysiłku i byłem bardzo z siebie zadowolony. Tamten spóźnił się pół godziny, czekałem nań w ogrodzie, bo dzień był prześliczny.

- Ma pan niezły rower - powiedział. - Dobrze chodzi?

- Jak większość rowerów - odparłem - dość lekko z rana, ciężej po lunchu.

Schwycił za przednie koło i za widełki i potrząsnął gwałtownie rowerem.

- Proszę tego nie robić! - zawołałem. - Zepsuje go pan.

Nie rozumiałem doprawdy, dlaczego nim tak potrząsnął, przecież mój rower nic złego mu nie zrobił. A poza tym, jeżeli już ktoś miałby nim potrząsać, to chyba ja, a nie on. Czułem się tak, jak gdyby ktoś zbił mojego psa.

- Przednie koło nieco się chybocze - zauważył.

- Przestanie, kiedy pan przestanie nim trząść - odparłem. Koło bowiem nie chybotało się wcale, może jedynie było leciutko scentrowane.

- To niebezpieczny objaw - stwierdził. - Ma pan klucz?

Żałuję, że nie pozostałem nieugięty, ale pomyślałem sobie, że może on jednak zna się na tych sprawach. Poszedłem więc do szopy poszukać klucza. Wróciwszy zobaczyłem, że mój znajomy siedzi na ziemi trzymając między kolanami odkręcone koło. Bawił się nim, obracając je palcami, zaś obok, na ścieżce leżał porzucony rower.

- Coś najwyraźniej dolega temu kołu - powiedział. - Chyba na to wygląda, nie sądzi pan? - odrzekłem.

Lecz on należał do ludzi, którzy nie rozumieją ironii.

- Prawdopodobnie coś się poprzestawiało w łożysku - ciągnął nie zrażony.

- Och, proszę je zostawić - odparłem, - zmęczy się pan tylko. Złóżmy rower z powrotem i ruszajmy w drogę. - Teraz, gdy koło jest zdjęte, można je chociaż dokładnie obejrzeć - powiedział takim tonem, jak gdyby samo się urwało.

Nim zdołałem mu przeszkodzić, zdążył gdzieś coś odkręcić i na ścieżkę potoczyło się grubo ponad tuzin maleńkich kuleczek.

Przez pół godziny pełzaliśmy po ścieżce na czworakach i znaleźliśmy szesnaście sztuk. Wyraził nadzieję, że znaleźliśmy wszystkie, w przeciwnym bowiem razie rower będzie zepsuty. Dodał jeszcze, że przy rozbieraniu roweru trzeba bardzo uważać na te małe kuleczki, żeby której nie zgubić i że wyjmując trzeba je wpierw przeliczyć, by potem przy składaniu o jakiejś nie zapomnieć. Przyrzekłem, że zapamiętam sobie tę radę na wypadek, gdybym sam miał kiedyś rozkładać rower.

Dla pewności wrzuciłem kuleczki do kapelusza i położyłem na schodku. Przyznaję, że było to dość lekkomyślne, a nawet w gruncie rzeczy - głupie. W zasadzie nie jestem aż taki tępy, prawdopodobnie więc zaraziłem się wówczas głupotą od mego towarzysza.

Ten zaś stwierdził, że skoro już robi przegląd roweru, to musi również obejrzeć łańcuch i z miejsca przystąpił do rozbierania przekładni. Próbowałem mu to wyperswadować, powtórzyłem nawet zbawienną radę pewnego mojego znajomego:

- Jeżeli zepsuje się panu przekładnia, sprzedaj pan rower i kup nowy - wyniesie to znacznie taniej.

- Tak mówią tylko ci, którzy nie znają się na rowerach. Nic łatwiejszego, jak rozebrać przekładnię.

Muszę przyznać, że miał rację.

Zanim upłynęło pięć minut, przekładnia była rozebrana i leżała porzucona na ścieżce, a znajomy pełzał na czworakach po trawie, szukając śrubek. Powiedział, że nigdy nie pojmie, jak to jest, że śrubki tak łatwo się gubią.

Gdy wciąż szukaliśmy śrubek, z domu wyszła Etelberta. Zdziwiła się bardzo, że nas widzi, sądziła bowiem, że dawno wyjechaliśmy.

- Zaraz pojedziemy - zapewnił ją ów człowiek. Właśnie pomagam małżonkowi pani przejrzeć jego rower. Co prawda jest w dobrym stanie, lecz od czasu do czasu należy go przejrzeć.

- Gdyby panowie zechcieli umyć się trochę, to proszę wejść przez kuchnię - powiedziała Etelberta, - gdyż dziewczęta posprzątały już sypialnie.

Dodała też, zwracając się do mnie, że jeżeli spotka Kasię, pójdą popływać łódką, w każdym jednak razie będą z powrotem w domu przed lunchem. Dałbym chętnie suwerena, żeby móc jej towarzyszyć. Szlag mnie bowiem trafiał, że muszę stać nad jakimś kretynem i patrzyć, jak psuje mi rower.

Zdrowy rozsądek szeptał mi do ucha: "Powstrzymaj go, zanim narobi jeszcze większej szkody. Masz pełne prawo bronić swej własności przed zapędami jakiegoś maniaka. Weź go za kark i wyrzuć za bramę!"

Ale ponieważ wyrządzanie ludziom przykrości nie leży w mojej naturze, pozwoliłem mu znęcać się dalej nad rowerem. Wkrótce zaprzestał szukania śrubek twierdząc, że same się znajdą w najmniej spodziewanej chwili i wziął się za łańcuch. Wpierw tak go naciągnął, że łańcuch ani drgnął, po czym tak poluzował, że aż zwisł. Następnie powiedział, iż należy przede wszystkim przykręcić przednie koło.

Ja trzymałem widelec, on zaś mocował się z kołem. Po dziesięciu minutach zaproponowałem, że może teraz on potrzyma widelec, a ja spróbuję wstawić koło i zamieniliśmy się miejscami. Nie minęła nawet minuta, a upuścił rower i obszedł szybkim marszem gazon z rękami wciśniętymi między uda. Maszerując wyjaśnił mi, że należy bardzo uważać, żeby nie włożyć palców między widelec a szprychy. Odparłem, że biorąc pod uwagę moje własne doświadczenie w tym względzie, skłonny jestem mu uwierzyć. Owinął palce szmatą i mogliśmy na nowo przystąpić do dzieła. Kiedy w końcu zdołaliśmy wstawić koło na miejsce, głośno się roześmiał.

- Z czego pan się śmieje? - spytałem. - Ale ze mnie osioł! - zawołał.

Wówczas po raz pierwszy poczułem dlań uznanie. Spytałem, jak doszedł do tego wniosku.

- Zupełnie zapomnieliśmy o kulkach! - zawołał.

Obejrzawszy się za kapeluszem, oto co zobaczyłem: kapelusz leżał przewrócony na ścieżce, zaś ulubiony szczeniak Etelberty połykał właśnie kulki w zastraszającym tempie.

- To mu nie wyjdzie na zdrowie - zauważył Ebbson (nie spotkałem, chwała Bogu, więcej tego człowieka, ale zdaje się, że nazywał się Ebbson). - To przecież czysta stal!

- Mniejsza o psa - odparłem - w tym tygodniu pożarł już sznurowadło i paczkę igieł. Natura wie, co czyni, szczeniakom widać potrzebne są podobne środki pobudzające. Mnie tu, niestety, idzie o mój rower!

Ebbson był urodzonym optymistą.

- No cóż - odparł pogodnie, - złożymy go najlepiej jak zdołamy, a dalej to już sprawa Opatrzności.

Mieliśmy jedenaście kulek, włożyliśmy więc sześć z jednej strony, a pięć z drugiej i w niespełna pół godziny przednie koło wróciło na swoje miejsce. Nie muszę chyba dodawać że teraz istotnie się chybotało - nawet dziecko to by spostrzegło. Ebbson powiedział, że na razie starczy tej roboty. Widocznie był już zmęczony i sądzę, że gdybym pozwolił, z pewnością chętnie poszedłby do domu. Lecz postanowiłem nie puszczać go, dopóki nie skończy - straciłem już bowiem wszelką nadzieję na przejażdżkę, zaś dzięki niemu przestałem także chlubić się swym rowerem i pozostało mi tylko jedno - patrzeć, jak on się kaleczy, siniaczy i obtłukuje. Pokrzepiłem go więc szklanką piwa i wsparłem na duchu, chwaląc za pracę.

- Od pana doprawdy można się wiele nauczyć - powiedziałem. - Już nawet nie tyle pańska zręczność i kunszt mnie fascynują, ile pańska niewytłumaczalna pewność siebie, którą niezwykle podziwiam.

Zachęcony w ten sposób wziął się za przekładnię. Oparł rower o ścianę domu i próbował majstrować przy nim z boku, następnie przestawił go pod drzewo i próbował z drugiej strony. Potem poprosił, żebym potrzymał rower, a sam położył się na ziemi i wsunąwszy głowę pomiędzy koła próbował majstrować od spodu, przy czym kapała nań oliwa. Następnie zabrał mi rower i zgiąwszy się pod nim w kabłąk próbował majstrować w tej pozycji; w końcu stracił równowagę i upadł na głowę.

Trzy razy powiedział:

- Dzięki Bogu, nareszcie wszystko w porządku!

Dwa razy zaś dodał:

- Nie, diabli nadali, chyba jeszcze nie całkiem! - Tego natomiast, co dodał za trzecim razem, wolałbym nie przytaczać.

W końcu stracił cierpliwość i wdał się w bójkę z rowerem. Ten zaś, ku memu zadowoleniu, nie dawał za wygraną, tak więc pomiędzy nim a Ebbsonem rozgorzała dość wyrównana walka. Raz rower leżał na ścieżce, a na nim leżał Ebbson, za chwilę było odwrotnie - Ebbson leżał na ścieżce, a rower na nim. Gdy Ebbson się podniósł i cały czerwony na twarzy trzymał rower pomiędzy kolanami, jego radość zwykle nie trwała długo - szybkim, niespodziewanym ruchem rower wyrywał mu się z rąk i podskoczywszy do góry dziobał Ebbsona w głowę kierownicą.

Była już za kwadrans pierwsza, gdy Ebbson, brudny, rozczochrany, podrapany i pokaleczony zawołał:

- No, nareszcie! - po czym wstał i otarł pot z czoła. Rower również wyglądał jakby miał dosyć tego wszystkiego, trudno bowiem powiedzieć, który z nich więcej ucierpiał. Zaprowadziłem Ebbsona do kuchni, gdzie umył się przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe bez sody i odpowiednich środków i poszedł do domu.

Rower wziąłem do dorożki i zawiozłem do najbliższego warsztatu. Majster obejrzał rower i zapytał:

- Co mam z tym zrobić, proszę pana?

- Chciałbym - odparłem - żeby zreperował pan ten rower na tyle, na ile to możliwe.

- Jest nieco zniszczony - zauważył - ale zrobię, co w mojej mocy.

Tak też uczynił, co kosztowało mnie dwa funty dziesięć szylingów, lecz nie był to już mój dawny rower, toteż pod koniec sezonu oddałem go do sprzedania. Nie chcąc nikogo oszukiwać, prosiłem o podanie w ogłoszeniu, że rower był używany i to przez blisko rok. Jednakże pośrednik radził mi nie podawać daty produkcji.

- W tym interesie nieważne jest, czy mówimy prawdę czy nie - ważne jest, czy zdołamy ludzi przekonać. A, między nami mówiąc, pański rower nie wygląda wcale na zeszłoroczny, z tym wyglądem mógłby mieć i dziesięć lat. Nie będziemy więc wspominać o jego latach i weźmiemy za niego tyle, ile nam dadzą. Zdałem się więc na niego, a on sprzedał mój rower za pięć funtów - co, jego zdaniem, było całkiem dobrym interesem.

Kolarstwo bowiem ma dwa oblicza: można je uprawiać albo jeżdżąc na rowerze, albo tylko w nim grzebiąc. Przy czym nie jestem pewien, czy człowiek, który wyłącznie grzebie w swoim rowerze, nie ma z tego sportu więcej pożytku. Taki "mechanik" nie dba bowiem o pogodę i nie interesuje go stan dróg. Wystarczy dać mu klucz, dużo szmat, oliwiarkę i coś do siedzenia, a będzie szczęśliwy do wieczora. Oczywiście, musi się liczyć z pewnymi niedogodnościami, ale przecież nie ma róży bez kolców. Przy tej robocie wygląda jak kotlarz, zaś patrząc na jego rower można by pomyśleć, że go gdzieś ukradł i stara się przemalować, lecz nie ma to, jak mniemam, większego znaczenia, jako że nigdy na nim daleko nie jeździ. Ludzie jednak mylą się sądząc najczęściej, że jeden i ten sam rower może służyć do obydwu celów. Jest to niemożliwe, żaden rower nie wytrzyma takiego napięcia. Trzeba wybrać z góry, czy jest się "mechanikiem", czy raczej "cyklistą". Ja osobiście wolę jeździć i dlatego staram się unikać wszelkich narzędzi. Gdy rower się zepsuje, prowadzę go do warsztatu. Jeśli jestem gdzieś daleko za miastem, siadam przy drodze i spokojnie czekam, aż ktoś mnie podwiezie. Najbardziej boję się wędrownych mechaników. Albowiem widok leżącej maszyny działa na nich jak ścierwo na kruka - z okrzykiem triumfu rzucają się natychmiast na rower. Z początku odpowiadałem uprzejmie:

- Ależ, nic takiego - mówiłem - proszę się nie trudzić. Proszę jechać dalej i zażywać świeżego powietrza. Błagam pana, niech pan sobie jedzie!

Teraz jednakże, gdy doświadczenie nauczyło mnie, że uprzejmością niewiele można wskórać, odpowiadam od razu:

- Zabieraj się pan stąd i zostaw mój rower w spokoju, a jeśli nie, to tak huknę, że łeb odpadnie.

Jeżeli powie się to stanowczo, mając pod ręką jakąś maczugę, natręt da się odstraszyć.


Fragment książki Jerome'a K. Jerome'a (1859-1927) Trzej panowie na rowerach (tłum. Jolanta Plakwicz, wyd. Cieślak i Szwajcer, 1991). W oryginale ukazało się to w roku 1900 jako Three Men on the Bummel (całość do przeczytania na osobnych stronach!). (Alfer: Jest to opowiastka o trzech facetach, którzy wybrali się w podróż rowerową. I właściwie o rowerach nie jest, ale ten fragmencik i owszem.) Aha, a chcecie wiedzieć, od czego skrótem jest K.? Od... Klapki; tak w każdym razie stoi w Encyclopaedia Britannica.


Znalazł i zoceerował Alfer (alfer@mp.pl) 1998
Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    23.02.00 12:38