Ole Sarvig: Lato Jantzena

Rysunek Władysława Brykczyńskiego (7 KB)Widzę go, jakby to było wczoraj. On mnie już nie dostrzega, ponieważ odjechał daleko, do swojego lata. Wyjechał, teraz, gdy na ulicy jest ciemno, a duży szary dom po drugiej stronie, przedtem oświetlony, wypełniony jest obecnie siecią telefoniczną. Na spłaszczonej wieży domu pełno jest anten radarowych, bezwonny chwast wyrastający wysoko ponad łąkę, z której powstał. Tam gdzie biegaliśmy między metalowo połyskującym zakurzonym zielskiem w strefie zapachów, po twardych, jasnych ścieżkach, do szerokiego strumyka koloru zupy, my, którzy znaliśmy Jantzena.

Przedmieście było nowe, niezbyt gęsto zabudowane i rozprzestrzenione, kiedy przechodziliśmy po fioletowym asfalcie, za nami jaśniało niebo. Tramwaje z brzęczącymi szybami nadjeżdżały od strony najdalszego pagórka, gdzie je przewietrzano, przenoszono korbę i pośrodku żółtobrązowego czystego szyldu komunalnego zapalano węglówkę z nicią palącą się jak błyskawica. Na ulicy mijało nas wiele tramwajów. Często musieliśmy przystawać i czekać, aż odjadą te żółte wagony. Niekiedy staliśmy z zapartym tchem między tramwajami, a one strzelały wysoko niebieskimi iskrami, nad nami przemykały zielone i dwubarwne szyldy, a wagony hamowały tak mocno, aż błyszczały szyny, to znów wlokły się przed piwnicą Jantzena. Piwnica mieściła się na rogu dużej, szarej ulicy o matowym bruku, który znikał gdzieś w innej, nie zabudowanej części miasta, w pryzmie fioletowej mgły za czerwono-białym szlabanem.

Marynarka Jantzena miała w mroku piwnicy nieokreśloną barwę. Zdawała się być przesiąknięta olejem, podobnie jak stoły pod oknami oraz narzędzia i metal. W całej piwnicy unosił się słodkawy zapach oleju i krzemienia, nad cementową posadzką pękniętą i poplamioną, lecz gładką jak jedwab szumiały koła pasowe, a pod niskim sufitem kołysały się hałaśliwie długie pasy napędowe.

Jantzen nigdy nie słyszał, gdy wchodziłem do piwnicy i zamykałem za sobą drzwi, na których było wypisane jego nazwisko. Nie słyszał też chyba, kiedy z kłębowiska pojazdów stojących pod jego okienkiem, z bateriami i ochraniaczami na łańcuchy i błyszczącymi dzwonkami, niedaleko od śpiewających tramwajów wyciągałem mój świeżo wysmarowany rower z nowo założonym łańcuchem.

Jantzen stał pod jednym z wysoko umieszczonych okien, przy innej ścianie, zwrócony do innego światła, innego nieba, na głowie zawsze miał poplamiony olejem kapelusz z rondem; był nie ogolony, przebywał wśród zapachu krzemienia i wydobywał dziwnie jasne, platynowe iskry, lekko zabarwione zielenią. Czasami trzymał w ręce coś, co właśnie wyszło z tokarki, coś białego, gładkiego i ciepłego, co przekładał do drugiej ręki koloru nafty albo pocierał o ciemną marynarkę, którą zawsze miał na sobie. Kiedy wreszcie odwracał się do mnie, dostrzegałem jego pasiastą koszulę, bez krawata, za to z żółtą spinką u kołnierzyka, Jantzen spoglądał spod okularów, nie dlatego, że mnie zauważał, ale dlatego, że zwykł też przyglądać się czasem tej części nieba.

Kiedy miałem płacić, zatrzymywał tokarkę, zwykle czekałem, aż rzemienie pod sufitem znieruchomieją. Często pozwalał mi zostać w piwnicy, wśród krzemiennego światła, nawet jeśli wziął już ode mnie monetę i odszedł do swoich maszyn lub niewielkiego biurka w narożniku pomieszczenia, zza zaciągniętych zasłon padał słomkowy odblask. Tam w środku nie byłem ani ja, ani żaden z chłopców, którym pozwalał przychodzić z rowerami. Zajrzałem tylko raz, kiedy wyszedł, żeby kupić zieloną paczkę papierosów cecil; zobaczyłem wtedy rower, który sam zbudował, lecz nigdy na nim nie jeździł. Rower stał oparty o kanapkę, gdzie między poplamionymi papierosami leżały matowe przedmioty wyjęte z tokarki. Instynktownie jednak cofnąłem się, spostrzegłem bowiem w oknie jego szerokie nogawki. Niekiedy dobiegał mnie jego przytłumiony głos mówiący w słuchawkę automatu telefonicznego, zawieszonego w małym pomieszczeniu przy drzwiach. Ja w tym czasie szukałem na pomazanych olejem stołach lub w stercie odpadków na podłodze żółtych krążków, które mogły zastępować różnego rodzaju monety. Przydałyby się też małe, gładkie rurki i pręty białego metalu, mogłyby być lufą wiatrówki lub bajkowymi pociskami użytymi dla tajemnych celów w mym małym chłopięcym świecie otoczonym strumykami. Opowieść o Jantzenie usłyszałem wiele lat później i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że kiedy telefonował, często miał w ustach papierosa i wprawiał w ruch wszystkie pasy pod sufitem, by od iskier padających z kamieni szlifierskich tuż za żółtawo połyskującymi otwartymi drzwiami zapalić naoliwiony patyk, umieszczony zazwyczaj w zbiorniku z benzyną.

Jednocześnie ponownie ujrzałem, jak jego zaczerwienione oczy szukały mnie wśród tytoniowego dymu, i usłyszałem, jak mówi: - Tak, tak i znów jest lato, co chłopcze? Dokąd się wybierasz? Wiesz, że ja też zamykam.

Pamiętam, iż wtedy, w dziś odległej, lecz nadal istniejącej piwnicy robotniczego przedmieścia zapytałem o jego lato. Moją narastającą świadomość chłopca z przedmieścia zdziwił fakt wyjazdu na letnie wakacje, przez dwa lata pod rząd, co dla rzemieślnika z lat trzydziestych, a więc okresu tramwajów i rowerów z czerwonymi oponami, było rzeczą niezwykłą. Nie zastanawiając się wiele zapytałem: - A dokąd pan się wybiera, panie Jantzen? - Wybałuszył wówczas zaczerwienione oczy, tak że wyszły niemal za oprawkę okularów i zbrązowiały, a źrenice kłuły intensywną czernią; odparł: -Tak, to by było coś dla ciebie, chłopcze! Mam kilku kolegów z dawnych czasów. Często urządzamy sobie przejażdżki konne, człowiek ma przynajmniej trochę ruchu.

Potem uruchomił maszyny. Przypominam też sobie, że tego dnia zwróciłem uwagę na jego ciężkie buty oświetlone wysokim podwójnym światłem piwnicy, były to buty górskie, które na codzienny użytek podbił drewnianymi podeszwami.

Pojąłem to wszystko dopiero po wielu latach, kiedy następca Jantzena zamknął piwnicę, a ja przeprowadziłem się do innej dzielnicy.

Teraz widzę przed sobą jedynie fragmenty barw i linii, które często znikają w oślepiającym świetle, pośrodku tego wszystkiego wyłania się powoli duży korpus Jantzena, z umytymi, czerwonymi rękami, łysą czerwonawą głową bez kapelusza i zaczerwienionymi oczyma, które niegdyś były brązowe i nawet połyskiwały zielono.

Jantzen wkracza w pełnię białego lata, jakby poruszał się na białym papierze. Wychodzi nie tylko z głębi szeleszczącej pasami piwnicznej ciemności przy szarej ulicy czy z pomieszczenia ze słomianym odblaskiem, lecz wyłania się też z mroku knajp na przedmieściu, gdzie, jak się później dowiedziałem, siadywał w zimie pod sklepieniami z wypalonej cegły, wśród portretów mnichów pijących likier, tuż za rogiem kościoła i niedawno wybudowanej, ozdobionej kolumnami świątyni nowej sekty; i kościół, i świątynia z czerwonej cegły stały w okolicy, w której pełno było budynków z podobnego materiału, a zaczynała się ona nieco dalej wzdłuż asfaltowanej trasy tramwajowej. Mniemano wtedy, że Jantzen pił, lecz nie w warsztacie i nie z przyjaciółmi z dzielnicy, ponieważ nie miał przyjaciół. Opinia ta rozpowszechniła się, albowiem wiele osób widziało, jak wieczorami przesiadywał z ludźmi z innych dzielnic, a przed nim stała zawsze szklanka; bywał w knajpie "Mnich" albo w dużej, niskiej, do późnej nocy otwartej tancbudzie, która mieściła się na terenie należącym dawniej do kolei, obok czerwono-białego szlabanu, u wlotu do jeszcze bardziej czerwonej ulicy, znikającej we mgle, co unosiła się nad morzem i centrum miasta. Budynek był żółty, miał hiszpańską nazwę, dziwnie brzmiącą, zwłaszcza w sąsiedztwie zielonego parku, w którym topole szeptały jakieś protestanckie imię. Przypomniałem to sobie później, kiedy wreszcie przejrzałem. Ujrzałem przed sobą Jantzena i jego lato.

Widzę go. Najpierw idzie do łaźni, myje się, staje się ciepły i czerwony. Między miskami i płytkami wyłania się powoli kolor jego skóry, jego broda znika wśród pary, kłębiącej się przed matowym lustrem. W końcu znika sam Jantzen, cały czerwony, w białym okryciu. Czerwono-białe szlabany są podniesione i tworzą baldachimy, horyzont jaśnieje i wzywa go do siebie, pod nieba, w których przedtem rok po roku wolno znikał. Jantzen ma z sobą rower, z niebieskimi metalowymi rogami byka, owiniętymi zakrwawionym bandażem. Rower powinien teraz stanąć równo, powinno tykać w przekładni i torpedzie, podczas gdy Jantzen ciągnie go po peronach i ładuje do pociągu.

Krajobraz jest zielony, lecz wkrótce nabierze żółtej barwy. Widać już z góry, zagrody coraz bardziej upodabniające się do na pół zapadniętych kamiennych obrazów z dalekiej przeszłości, na których uwidoczniono pociągniętą wyblakłą umbrą krwi czaszkę, teraz kościstobiałą, przypominającą jedynie o zemście wskazanej przez niebieski metal.

Jantzen śpi w rogu przedziału, na ławie obitej grubą wełną, której kwiecisty wzór przypomina holenderskie obrusy. Jeździ drugą klasą, oszczędzając na wagonie sypialnym, w coraz to nowym pociągu i innej okolicy jego sztywna broda ociera się o materiał wyprodukowany przez nie znanego mu fabrykanta. Ciche chrapanie przechodzi w długi, łagodnie świszczący ton, niby bzykanie chmary much, które widzi pod powiekami lub za przezroczystą, chętnie odzwierciedlającą szybą między podwójną warstwą kurzu. Odkręcił kierownicę swego roweru, rogi byka leżą teraz na siatce bagażowej, nad jego snem, niebieskie i nagie, spowite w odblask słońca, zachodzącego nad dużymi prowincjonalnymi cmentarzami Europy. Kość czołowa połyskuje bielą popiołu. Pociąg kołysze, Jantzen kiwa głową i na pół otwiera oczy, niewyraźnie spostrzega żołnierskie cmentarze, świszczące za oknem setki tysięcy jasnych pchnięć, widzianych jakby przez raster, za bardzo bowiem zbliżył do obrazu swą ciężką twarz, bez kapelusza, w zuchwałym nagim przebraniu, z uparcie połyskującą blizną, linie spływającego potu, ślad okresu zimowego.

Nagle budzi się, rdza i żelazo zgrzytają pod nim przeraźliwie na szynach i wśród zużytych zwrotnic, rozgałęzionych jak krzewy. Siada, palcami szuka niebieskiego metalu i myśli o słonecznych okularach, potem wstaje, z kierownicą i plecakiem opuszcza przedział, wychodzi na peron i bierze rower, aby po chwili rozważnym naciśnięciem na pedał wstąpić w swą letnią rolę. Jest w górach, w wysokim świetle, którego wypatrywał przez całą zimę, znika za rogiem z nie doczyszczonym niebieskim szyldem i skręca na drogę jako jeden z licznych tego lata turystów rowerowych. Jeszcze nie osiągnął celu, na razie jest w drodze. Do tego momentu ktoś mu towarzyszył. Świadek potwierdził, że również tego lata Jantzen wysiadł z pociągu gdzieś na południu Francji.

Od tego miejsca poglądy się różnią. Jedni twierdzą, że widzieli go, jak ciągnął rower długimi górskimi ścieżkami, na zakrętach opierał się o swój pojazd i odpoczywał, spoglądał w doliny, gdzie przemieszczała się mgła i połyskiwała biała woda. Ci ludzie mówią, że Jantzen nie lubił jeździć na rowerze, tylko po prostu zabierał z sobą ów dziwny matowy przedmiot z cienkimi obręczami i grubą ramą, wsiadał na rower może jedynie po to, by zjechać z górki, o ile nie była zbyt stroma. Wyobrażają sobie, że z otwartych samochodów, ślizgających się po żwirze na zakrętach, ludzie kiwali owemu ociężałemu mężczyźnie, potem spoglądali na siebie z uśmiechem wywołanym widokiem tego człowieka, który zamierzał pokonać w czasie i nadziei to wszystko, co nagromadziło się w nim, stało ciężarem. Większość świadków jednak mniema, że widzieli go razem z innymi rowerzystami, dwoma lub trzema, na długich ocienionych topolami drogach, które ciągną się przez doliny - lecz ich zeznania nie zawsze są zgodne. Któryś czuje się jednak dosyć pewny, ale i on nie rozmawiał z Jantzenem, twierdzi tylko, że widział go na drodze.

Są wreszcie i tacy, co sądzą, że Jantzen po opuszczeniu pociągu we Francji pojechał rowerem tylko kawałek, potem rozłożył rower, schował do dużej, miękkiej walizki, którą kupił lub gdzieś zdobył, następnie wsiadł ponownie do jakiegoś pociągu czy autobusu.

Wiadomo też, że po drodze telefonował kilkakrotnie, widzę go, jak stoi w przezroczystych budkach telefonicznych i próbuje uzyskać połączenie z kimś za górami. Nikt nie słyszał, by Jantzen mówił coś za szybą, tylko nieliczni widzieli, że poruszał wargami. Wydawało się, że oczy miał melancholijne, gdy tak stał zaciskając dłonie w oczekiwaniu na połączenie.

Nie jestem pewien, czy po opuszczeniu budki wokół ust Jantzena, idącego w ciemnych okularach, w blasku słońca, nie igrał nieznaczny uśmiech. Jantzen wyglądał jak mężczyzna dźwigający na plecach skrzynię przywiązaną rzemieniem. Niesie ją niczym tacę, z której sprzedaje swe wspomnienia, za nim pozostają zacienione obszary, które jeszcze nie są ujawnione, lecz to właśnie z ich powodu Jantzen dźwiga skrzynię, a szczekanie psa wartownika rozlega się w górach przeraźliwie, kiedy Jantzen go mija.

Znalazł się w okolicy, gdzie jest zwykle oczekiwany, przyjęto go tu też ubiegłego lata.

Mężczyźni teraz go znają. Wiedzą, dlaczego się zjawia. Różni są ludzie, lecz ci, co spotykają się z Jantzenem, to, w związku ze szczególnym charakterem jego sprawy, mężczyźni w krawatach, w pasiastych żakietach, masywni, w słonecznych okularach, podobnie jak on; mężczyźni siedzący na poduszkach w ciężkich betonowych budynkach przy granicy, na poduszkach, które zdają się skrywać myśli o zemście, mimo iż ich zadaniem jest właśnie czuwać na tym, co milcząco sygnalizuje w słońcu biała czaszka zemsty z niebiesko-metalowymi rogami. Nie wiedzą, co robić z Jantzenem, jeden z nich wychodzi ponownie z bunkrów magazynu, by go przyjąć. Przybywał tu co roku, odkąd jego brat, popłynąwszy do Hiszpanii w pierwszym roku wojny domowej, został tam rozstrzelany przez pluton egzekucyjny generała Franco. Skazano go nie bez winy, mówi Jantzen, albowiem zarówno on, jak i brat z całego serca zawsze nienawidzili falangistów. Bezprawnie, wydawało się tylko, że to błysk bólu - biała czaszka - w spowitych kurzem dolinach kraju bratobójczej walki, tego roku ulica walczyła przeciwko ulicy, "barrio" przeciwko "barrio", miasto przeciwko miastu, tego roku anarchiści podpalili fabryki - właściwie wypalili, jakby przeczuwając, że powinny pozostać jako widmo w stylu wojny światowej, wielkie, świadczące o wojnie, również wtedy, gdy nastaną czasy wnuków; tego roku z katedr wyrzucano kości na bruk i zaczęto tworzyć z nich dziwne ogniste wzory.

Przyjmują go uprzejmie. Wiedzą, że Jantzen przynosi im ten sam podarunek: zakamuflowaną precyzyjną broń, ukrytą w rowerze, owa broń rozprawi się z "el generalissimo", tak jakby była w dłoni podstępnego lub wyborowego strzelca.

Trudno wyjaśnić, dlaczego nie powiodło to się ubiegłego roku. Jantzen przysłuchuje się uważnie komisarzom broni, owym zakamuflowanym, ubranym po cywilnemu, którzy teraz mieszkają w górach nie opodal Hiszpanii. Po zimowej, precyzyjnej, tajnej robocie w wysokiej piwnicy wychodzącej na północ, Jantzen poczuł rosnące rogi zemsty, opiera się teraz o gorzką, twardą jak wapno kierownicę, która nieodparcie wysuwa się z myśli o zemście. Mężczyzna w marynarce opowiada i żali się, tymczasem rogi zdają się wytrącać z ręki Jantzena powitalną szklankę. Broń zamachowca nadaje się na czas pokoju - do politycznej, a nie wojskowej taktyki, mówi mężczyzna w marynarce, jego prawa ręka spoczywa na lewej bezsilnie niby gołąb.

Broń jest znów oddana i przyjęta, niewidoczna; jest zapakowana w tobołku, z którym niektórzy rzekomo widzieli Jantzena w południowej Francji; łatwo złożyć z niej rower, który, jak przysięgano, Jantzen ciągnął po górskich serpentynach; w odpowiednim czasie można też zobaczyć statyw, uformowany również z roweru, wprawna ręka trzyma metalowo-niebieską kierownicę, a spokojne, wyćwiczone oko spogląda przez lunetę wmontowaną w najgrubszą rurę ramy. Tego jednak nikt jeszcze nie widział i nikt nie wie, kiedy broń zostanie ustawiona lub kto jej będzie używał w czasie wojny. Na próżno eksperci w zakresie bomb przekonują Jantzena, że ich broń jest najodpowiedniejsza do tego celu, który wszyscy po prostu powinni mieć przed oczyma. Rozprawiają zawodowo o odległościach, o kątach strzału i padania, lecz nie dochodzą do porozumienia. Tak to widzę - to, co dzieje się tego lata w górach.

Widzę też, że Jantzen potem siedzi zamyślony. Czuje już, że przesiąknięta olejem marynarka zaczyna mu ciążyć na ramionach niby chmura ciągnąca z północy i jak mgła opada wokół jego łydek, gdy siedzi na krześle, łydki krwawią, a siedzi przecież bezczynnie; podobnie zresztą, jak niespostrzeżenie cieknie mu krew z pięty, której tak długo i często używał. Coś go trafiło, coś nieoczekiwanego i nieprzewidzianego. W bielejącym nad górami powietrzu, tak upalnym, że psy leżą z wywieszonymi językami płaskie jak mięso bez kości.

Potajemnie odwiedza Jantzen wskazanego mężczyznę, który zajmuje się owymi dziwnymi misjami. Jest to potężna postać o zniekształconej twarzy, w ciemnych okularach. Nigdy nie oddala się od obozu, przyjmuje Jantzena w swojej siedzibie, ubrany w płaszcz kąpielowy w paski, podobne do tych, jakie widnieją na barbarzyńskich szyldach Hiszpanii i nad bramami garaży. Dzięki owemu płaszczowi można go od razu dostrzec.

Okładka tomu 'Buty są ważne' (15 KB) Widzę go, jakby to było wczoraj. On mnie już nie dostrzega, Nie wiadomo, co uzgodnili ci dwaj w górach, wśród migocącego upału, rozpuszczającego i izolującego barwy, tak iż roztaczająca się nad nimi przestrzeń bez odpowiedzi sprawia wrażenie białej - białej jak papier albo ból, który w niesłyszalnym, wysokim dźwięku szybuje w dół przez żółtofioletowy kraj, gdzie cień staje się czarny dopiero wtedy, kiedy człowiek jest blisko niego lub w nim. Tam wzdłuż krawężnika pełzają czarne chrząszcze. Wewnątrz czeka czarna lufa flinty i czarne oczy. W cieniu siedzą postacie o spoconych, czarnych, pochylonych karkach. Szeleszczą tam czarne szaty biednych i starych, krew krzepnie tam czarna, a czarne telefony polowe brzęczą i skrzypią, ludzie w czarnych opadających kapeluszach kryją się za głazami.

Zawarto umowę, określono kod i Jantzen potajemną drogą udał się do kraju, gdzie zabito mu brata, do kraju, którego nie zna. Ma przy sobie broń własnej konstrukcji, inną oddał. Kiedy rusza ze swoim dziwnym matowym rowerem, zaczyna tykać piasta. Brzmi to jak odgłos rzuconych na szkło perełek lub niewidocznej linki wędkarskiej, którą wprawna ręka wolno nawija na dobrze wysmarowany kołowrotek.

Jantzen jest w drodze przez kraj czynu, w starym świecie, gdzie wydarzenia stuleci pomnażały się z pokolenia na pokolenie, teraz wszystko to spoczywa w górskich sarkofagach posiadających ciężar milionów lat, po których wspinały się bezładne postacie nie pomieszczone w sześcianie kamienia (a może wiary, myśli lub przeznaczenia), gdy w ostatniej godzinie ogień trawił białe jak popiół kości. Niepostrzeżenie nadchodzi wieczór, tymczasem Jantzen, sterowany nieznanymi siłami, przemierza nieznany świat, wraz z piastą, która tyka i dźwięczy jak lęk. Cienie tworzą wzory, które coraz widoczniej układają się w pasy i koła nad postaciami pchającymi go z miejsca na miejsce, kiedy przechodzi obok, przyglądają mu się w milczeniu, lecz po chwili już brzęczą telefony, hałasują w dolinach, gdzie Jantzen oparł się o balustradę zaufania i gdzie przebudził się pies i zaszczekał odnalazłszy swoich. Jantzen porusza się wśród napływających na przemian fal psiego szczekania i milczenia, w którym mierzy go wiele oczu. Przeczuwa, że miara jest dobra, kołnierz klowna zdaje się zaciskać wokół jego szyi niby obroża. Któż inny, jak nie on, myśli trochę zgorzkniały, naiwny fantasta. O ile mu się poszczęści, zatrzyma dopływ broni z fabryk i arsenałów, w których przygotowuje się kolejną, wielką wojnę. Teraz nie może już zawrócić. Musi iść dalej. Piasta tyka, perły strachu zostają wyrzucone. Jego głośny oddech słychać niczym uderzenia pasów w piwnicy wychodzącej na północ; jakiś chłopiec od czasu do czasu chwyta za klamkę zamkniętych drzwi piwnicy i przyciska nos do zakurzonej szyby z wypisanym na niej nazwiskiem Jantzena.

Zanim jednak dni upłyną i zatrzymają się na śpiewnych, błyszczących szynach strachu i wstydu, Jantzen jeszcze raz śni o swej zemście. Głowa byka nabiera nagle życia i ogromna wdziera się przez boazerię snu, z jednym okiem należącym do cieni, a drugim wpatrującym się w gwiezdne mgławice nocy, gdzie odnajduje swoją podobiznę. Jantzen wie, że na schodach życia znalazł się niemal u kresu, odpoczywa więc na najwyższym stopniu, przed tym, co nieodwołalne. Wszystko to dzieje się w jego śnię, lecz wydaje mu się, że siedzi na kamiennych schodkach wiodących do jego piwnicy, nogi opiera o drzwi, które nie chcą się otworzyć; tymczasem biały byk stoi na wysokich nogach, rozkraczony nad przedmieściem, na jeszcze nie zabudowanym terenie, pachnącym lekko tymi samymi ziołami, które czynią bardziej wyrazistym sen Jantzena w ostatnią noc, zanim przykryje go biały liść jutra i ból zniknie nie słyszany.

Kiedy go aresztowali i z diabelską, milczącą ironią przywiązali do własnej, skomplikowanej broni, nie poskarżył się ani słowem. Czekając na strzał, nie potrafił uwolnić się od wrażenia, że na oczach ma właśnie czaszkę zemsty, niczym ochronną maskę, a upływająca z niego pod wpływem bicia i kopania górskimi butami, podobnymi do jego własnych, krew, rozpościera się niby obrus i staje się flagą, którą wciąga na maszt jego brat, w kierunku, o jakim nigdy nie pomyślał, i w miejscu, które zawsze czekało za jego plecami.

Równocześnie w innym miejscu (którego teraz, w ostatnich sekundach też nie widzi, wszystko tam ucichło, zupełnie jakby pasy zrezygnowały z obrotów i uspokoiły się pod sufitem, piasta już nie tyka, a połyskujące perły strachu zostały wyrzucone) stoi postać, którą skrywali wszyscy napotkani po drodze. Owa postać przypomina ich, lecz jest bardziej okrutna, ponieważ jest losem i odbiciem ich wszystkich. Jest w niej coś zarówno z wojska, jak i kleru, i zabobonu. Jest to generał śmierci noszący okulary, jak wszyscy, lecz patrzący do wewnątrz, jego szyję chroni coś w rodzaju osłony. Na dziwnym fezie trzyma tłustą rękę, a ten, kto od balustrady zaufania nie przepędził psa i teraz - myśli Jantzen - stał się gołębiem, wkrótce umrze!

Zanim jednak flaga się rozwinie z łopotem, w powiewie innej przestrzeni, Jantzen uświadomi sobie, że niemal oderwał wąsy i plaster milczenia ostatniej postaci na drodze ze snu; on, który wkrótce rozpocznie wielką wojnę.

Latem 1938 Jantzen nie wrócił do domu.


Ole Sarvig
ur. 27 XI 1921 w Kopenhadze; poeta, prozaik i eseista. Studiował historię sztuki. Dużo podróżował. Należał do współzałożycieli czasopisma i ugrupowania "Heretica". Zadebiutował w r. 1943 tomem symbolistycznych wierszy "Gronne digte" (Zielone wiersze). Obok liryki refleksyjnej pisze również powieści. W Polsce znamy jego powieść psychologiczną "Przedpiekle" (Limbo, 1963), będącą monologiem o wielkiej i tragicznej miłości. Wśród nielicznych opowiadań na uwagę zasługuje tekst "Lato Jantzena" (Jantzen's sommer, 1974), napisany do cyklu rysunków Sys Hindsbo.

Opowiadanie w tłumaczeniu Marii Krysztofiak pochodzi z tomu Buty są ważne. Nowele duńskie (Warszawa: Czytelnik, 1976).


Wyszukał Qba "jamala" Larysz (jamala@krakow.home.pl)
Zoceerował i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999
    14.10.99 12:31