Janów - Biłgoraj

Postanowiłem, że w niedzielę ostatniego kwietnia wyruszę na rower. Zaplanowałem zdrową traskę na pierwszy dzień, około 100 kilometrów. Pociąg 8.20, wstałem nawet na czas. Pociąg spokojny, osobowy i piętrowy, panowie w ostatnim przedziale piją wino i żartują. Jak zażartują, to patrzą się na mnie. Ja się też śmieję. Jacyś wczorajsi są jeszcze. Miła, rzeklibyście domowa atmosfera. Słoneczko przygrzewa i jest ogólnie OK.

Mapa okolic (13 KB) Wysiadam w Zaklikowie (na północny wschód od Janowa Lubelskiego). Potem do Janowa asfaltem i lasem do Biłgoraja. Po drodze mam jeszcze odwiedzić Piotra Pieczykolana, poznanego na pl.rec.rowery. Taki jest plan.

Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Asfalt był pod wiatr oczywiście, potem za Modliborzem dojechałem - nieświadomie - do drogi Lublin-Rzeszów. Koszmar. Potem Janów Lubelski, apteka:

- Ma pani coś na komary?

- Nie, wszystko wczoraj wykupili, ale poszukam... Są jeszcze dwa ostatnie.

- Hurraaa!

Teraz bankomat (jest i działa) i do lasu. Z trudem wybrałem właściwy rozjazd. Przed lasem wytarłem czystą, wyciągniętą z sakwy skarpetką świeżo nasmarowany łańcuch (tak, prawdziwy rowerzysta jestem). Dzwonię do Piotra. Okazuje się, że ta droga pomiędzy Janowem a Biłgorajem, którą wybrałem przypadkowo, to ta, o którą pytał jakiś czas temu na liście. Motywuje mnie to odpowiednio. Potem pytam dwóch łebków o drogę.

- Nieee. Tamtędy nie da się przejechać. Kałuże.

Myślę sobie: Ty jeszcze łepku kałuży nie widziałeś. Ostatni łyk z bidonu, i poszedł! No i po 100 metrach, kiedy nadzieja we mnie rosła - pierwsza kałuża. 15 metrów. To ja ją bokiem przez las. Po następnych 15 metrach następna, 20 metrów, ale po tej pierwszej się zawziąłem. Ją znowu przez las, a las podmokły, mszysty. No i wpadłem. Zamoczyłem buta. Aha, więc plan B. Zdjąłem adidasy i skarpetki, żeby założyć sandały błotne ;). W tym momencie rzuciła się na mnie chmara. Oganiając się, nie mogłem otworzyć sakwy z antykomarowymi psiukaczami. Dałem w końcu radę. I teraz w tych sandałkach w kałużę i trawersuję ją. Swołocz po popsiukaniu tylko troszkę się ode mnie odczepiła. Naprzód. Siódma-ósma bagnista kałuża. Jest jakiś człowiek z psem na tym pustkowiu.

- Dużo jeszcze kałuż będzie do Flisów?

- Do mostu jeszcze dwie, a za mostem to dopiero kałuże się zaczynają!

Prawie Flisy (6 KB) E tam, myślę sobie, nie widział tego, co przejechałem. Po 20 metrach za mostem myślę: jednak widział. Przede mną coraz gorzej. I po którejś kolejnej: bagno. Polanka, łączka a na całej stoi woda. Za mną 30 syfiastych kałuż, jakieś 3-4 km. Przede mną - na peeewno lepiej. ;) To rower (z sakwami!) na ramię i poszedł! Przez 15 metrów było powyżej kolan, ale miałem krótkie spodenki. Pijawek nie było. Potem... Tak. Nadzieja matką głupich. Następne kałuże, ale coraz mniejsze. Już na rower wsiadam, już pomykam. Na horyzoncie (droga jest prosta jak drut) widać koniec lasu. Droga świadczy, że w okolicy dokonał się jakiś olbrzymi mord, przez kilometr jest wysypana straszną ilością trocin. Pierwsze zabudowania. Flisy. Mam ochotę całować ziemię. Tu mogę zjechać na asfalt i nadkładając trochę drogi dojechać do głównej. Zapytam ludzi. Wchodzę na podwórko i pukam do drzwi. Te się uchylają i słyszę staropolskie powitanie: "Czego?!"

(No tak... Pierwszy raz mi się to zdarza. Może to bagnisty wygląd mój i roweru...)

- O drogę chciałem zapytać. Jak tam dalej na Władysławów? Dobra droga? Bo z Janowa to kałuże były...

- A tak, panie, teraz już droga będzie dobra, a za Andrzejówką to nawet żwirowa... - jakaś babina wysunęła się zza gospodarza.

OK, myślę, i na koń! Po 100 metrach asfalt skręcił, a moja drożyna zamieniła się w piach. Brnę: prowadzę, jadę, klnę babinę i świat, podziwiam krajobrazy, zamyślam się itd. Po jakichś 5 km (czyli połowie drogi pomiędzy wiochami) daje się nawet jechać. Jadę więc jeszcze z 10 km ze zmiennym szczęściem (a miało być z pięć!). Dusza przechodzi mi powoli na ramię. Jak miałbym wracać tą samą drogą, to mogiła. Jest! Jakieś opuszczone zabudowanie! Na południu słyszę jakieś głosy dzieci! Żyjemy!

Jadę tam. Jest piękna wysoka wieża obserwacyjna. Dzieci pod nią krzyczą, a wszyscy dorośli na górze.

Przed Władysławowem - najlepszy odcinek trasy (8 KB) - A ta droga to dokąd?

- Nie wiemy.

(Aha. Skąd ja to wiedziałem...)

- Nie jesteście stąd?

- Nie.

- A skąd przyjechaliście? (Widzę rowery.)

- Z Kocudzy. (Chyba.)

- Aha. (krótki rzut głazem na mapę).

Nie oddaliłem się więc, mapa tylko trochę kłamie. Teraz do Władysławowa. Jest nawet asfalt, tyle że nie w tę stronę. Normalka. Są dwie babcie na ławeczce przy drodze. Już wtedy powinien mi się brzęczyk włączyć, ale nie - pytam o drogę. No tak. Jest. I to w tym miejscu, gdzie myślałem.

Za Andrzejówką (8 KB) - A da się rowerem przejechać?

- Da się - mówi pierwsza.

Druga ma cosik naprzeciw, ale ta pierwsza ją gasi:

- Ja tą drogą jeżdżę do Andrzejówki co tydzień.

OK, na koń. No i ten piach, o którym pisałem poprzednio to było nic! Ten jest po osie i trudno nawet prowadzić. Nogi się zapadają, koła grzęzną. To wszystko po kilometrze zwodniczo dobrej drogi leśnej. Zawzinam (:)) się na dobre na tym odcinku, nucę piosenkę "Nie wierz nigdy kobiecie" i zastanawiam się, jak twarde są miejscowe babcie.

W końcu - Andrzejówka upragniona. Jest! Niedzielne popołudnie. Wszyscy wylegli na ławeczki przed płotem i kontemplują leniwie wiosnę. Sielanka. Takiego gościa jak ja nie widzieli nigdy. Kolorowy kolarski strój. Na nogach błotne sandały. Cały pogryziony, podrapany i brudny. Ależ mają rozrywkę...

Podjeżdżam do jakiegoś pana na wózku. Wyciągam mapę i pytam. Dosiada się zaraz drugi pan, który dziś musiał kontemplować bardziej niż inni. Świadczy o tym zapach oraz kłopoty ze zbieżnością wzroku. Nie może trafić palcem na mapie w Andrzejówkę. Pokazuję mu, a on nie może. Panowie po naradzie mówią, że nie da rady - nie przejadę, bo kałuże. Kałuż chyba nie widzieli - myślę sobie.

Początek bagna (7 KB) Jadę. Droga się kończy i zaczyna szkółka leśna. Dookoła mokro. Tylko niski wał z byłą drogą, a teraz szkółką, i bagna. Do końca tej drogi jakieś 6 km. Przede mną widać ślady rowerów przez tę szkółkę. Potem bezdroże, które kiedy było drogą i następna szkółka - ale widać ślady rowerów. Potem droga w poprzek, niezła nawet. Ślady skręcają, ja jadę prosto. No i kulminacja: po 6-7 Kałużach (zasługują na dużą literę) przede mną rozpościera się na jakiś kilometr regularne bagno, duża polana z wodą z mchem i kępkami trawy.

Rower na bagnie (8 KB) Odwrót to ileś tam kilometrów po kałużach i piachu, a do końca tylko jakieś 5 km! Wchodzę. Po 500 metrach taplania się, niesienia roweru, skakania z kępki na kępkę staję. Podskakuję na kępce, a grunt sobie faluje dookoła. Tak. Neverneverland. Idzie sobie sarna. Czy ona widziała kiedyś człowieka? Gryzą mnie komary i meszki. Na pewno nie spróbowały ludzkiej krwi. (BTW. Środek miał działać 12 godzin. Wypsiukałem prawie już cały.) Jądro ciemności. A ta wyprawa to krucjata. To jest siódma godzina mojej użerki, a mam jeszcze 60 km do miejsca noclegu. Ciągnę naprzód wbrew wszystkiemu. Koniec bagna! Kałuże... ale teraz to one są śmieszne. Natychmiast za kałużami - piach, ale to już ostatni kilometr. Asfalt. Mam wrażenie, że wychodzę z grobu. Jestem brudny, zapocony, zmęczony... i szczęśliwy, że jednak nie zrezygnowałem i dojechałem.

W Biłgoraju (10 KB) Dość powiedzieć, że tę drogę nazywają miejscowi "gościniec". Szybko do Biłgoraja parę kilometrów i uzupełnić bidon i brzuch ;). W Biłgoraju przed sklepem dwie niedzielnie ubrane i pięknie uczesane dziewczyny pokazują mnie sobie palcami i chichoczą. Proszę, żeby zrobiły mi zdjęcie ;). W knajpie myję się w umywalce (nogi zwłaszcza). Jem chińskie żarcie - nie mają pałeczek - i jadę szybko do Majdanu Sopockiego. Nie odwiedzę ci ja dzisiaj już Piotra, szkoda. 60 km, może 50... Po drodze najdłuższa wioska nowoczesnej europy - Aleksandrów - i tradycyjne piwo w Józefowie na 10 km przed Majdanem Sopockim.

Dojeżdżam. Pięknie się jechało po asfalcie. Transowo jakoś. W głowie muzyka z Biłgoraja. Massive Attack. Transowa jak najbardziej ;). I pokonywane teraz szybko kilometry. Na miejscu nie ma nikogo z obsługi, chyba trzeba będzie rozłożyć namiot, a zimno się już troszkę robi. Pewnie teraz nie mają jeszcze ciepłego prysznica... Przydałby się domek. Tymczasem jeżdżę po całym obozie i szukam. Pytam ludzi jakichś (naprani zresztą trochę).

- Nie widzieliście nikogo z obsługi?

- Nie. A nie masz gdzie nocować?

- Ta.

- To jak nie znajdziesz nikogo - możesz nocować u nas.

Nie znalazłem. Przyjęli mnie jak swego. Dostałem do ręki piwo, zrobiłem sobie kanapkę. Moje osobiste zapasy żarcia szlag trafił na bagnach gdzieś, jak zapomniałem zamknąć sakwę. Byłem już tak zmęczony, że po 15 minutach poszedłem spać, ale organizm nie zapomniał o piwie. Posiedziałem sobie z ludkami z godzinę jeszcze. Potem jeszcze śpiewali głośno, ale nie miałem już siły i zasnąłem sobie w najlepsze. Piękny i dziwny dzień z jeszcze dziwniejszym zakończeniem...


Tegoż autora:

Jaja Rubaja Śliwowica


Copyright © 2000 by Tomasz Rubaj (trubaj@ajax.umcs.lublin.pl)
Przejrzał i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    23.03.2001 09:15