Całe to kręcenie

Ostatnio rozgorzała intrygująca dyskusja na temat "a po co to całe kręcenie?". Okazuje się, że ile ludzi, tyle ideologii, czyli wszystko po staremu. Czytam sobie ten ciekawy wątek, zastanawiając się nad własnym powodem, zmuszającym mnie do kręcenia. Zdecydowanie najlepiej mi się myśli o kręceniu podczas wykonywania takowego, toteż wrzucam na siebie jakieś 3 kg ubrania, zbywam milczeniem przerażenie w oczach domowników i nie zważając na porę (a było po 21.00), sprężystym krokiem ruszam po swojego rumaka. Sąsiad spotkany w windzie przygląda się z autentyczną paniką w oczach mojemu ubiorowi. Pewnie jak dotrze do domu, to zaalarmuje "Strefę 11", że UFO istnieje i ma tajną bazę na Oświecenia 44. A co tam, przynajmniej będzie miał co wnukom opowiadać.

Mrozik, że aż miło. Absolutny brak wiatru i minimalny ruch uliczny. Kocham jazdę nocą. Przemykając poboczami i chodnikami korzystam ze światła rzucanego przez latarnie i witryny sklepów. Ale to jeszcze nie to. Dopiero jak docieram nad Wisłę zaczyna się prawdziwa jazda. Mgła rozciąga się nad samą ziemią, przybierając pomarańczową barwę świateł latarni. Całkowita cisza wyolbrzymia odgłos opon, które szumią wręcz nieludzko. Odnoszę wrażenie, jakbym mknął 90 na godzinę. Jedyny mijany przechodzień okazuje się być pijaczkiem zawzięcie dyskutującym z własnym cieniem. Atmosfera prosto z Hitchcocka albo Carmageddonu. Jazda nocą to coś niepowtarzalnego, ilość bodźców docierających do główki jest wprost proporcjonalna do ilości światła. A że prawie nic nie widać, to i nie trzeba się stresować. No bo czym? Jest doskonale poza jednym drobnym szczegółem. Marzną mi palce w nogach. Znowu zapomniałem zapytać na grupie, co zrobić z tym drobnym, aczkolwiek nieprzyjemnym szczegółem (no właśnie, co?).

Z wolnego rozmyślania wyrywa mnie dziwny odgłos. Mijam starszego człowieka, ubranego cokolwiek nieodpowiednio do pory roku - biała toga nijak się ma do 10 stopni poniżej zera. Wydaje on z siebie charakterystyczne buczenie, coś jakby "szszzszszsszsz". Zdziwiony zawracam, doganiam śmiesznego człowieczka i przez chwilę biegnie równo ze mną. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał coś nimi złapać, wysoko podnosi nogi i jeszcze uśmiecha się do mnie uprzejmie, co w sumie stanowi na tyle komiczny widok, że zaliczam go do niegroźnych świrów, redukuję na "siódemkę" i postanawiam go wyprzedzić. Wtedy ten człowiek wydaje z siebie dziwny odgłos, coś w rodzaju "klik!" i najwyraźniej chce mnie dogonić, bucząc przy tym pod nosem, jakby naśladował odgłos opon.

Ja na "ósemkę", on "klik!" trochę głośniej, "szszszszszsz" i mnie dogania. "Nie no, bez jaj!" myślę w duchu, redukuję na "blat-ogień" i cisnę, ile sił w nogach. Prawie spadam z roweru, gdy po chwili mija mnie ten człowieczek, przebierając nogami z prędkością sporej lokomotywy i bucząc pod nosem. Gdy mnie wyprzedza, słyszę jak mówi "klik!", a po chwili "zgrzyt-harrat!" i wyraźnie zwalnia. Podjeżdżam do niego i przyglądam się z idiotycznym wyrazem twarzy. Człowiek bowiem zatrzymuje się. Wykręca stopy na zewnątrz, mówiąc przy tym "klik!, klik!", jakby wypinał się z SPD. Sprawdzam, czy czapkę mam na miejscu. Wszystko w porządku, czyli nie odmroziłem mózgu. Co więc jest grane? W międzyczasie człowiek przyklęknął i majstruje coś przebierając rękami w powietrzu, jakby usiłował odkręcić jakąś nieistniejącą śrubę.

- Przepraszam, czy ma pan skuwacz? - pyta mnie nagle.

- Że co, kurde? - odpowiadam, popisując się wręcz szaleńczą kulturą.

- No, skuwacz do łańcucha, takie imadełko - dziadulo zdaje się być niewzruszony.

- Tak, mam. Ale po co panu skuwacz?

- Nie widzi pan? Przecież zerwałem łańcuch - tu podnosi rękę do góry i coś pokazuje. Przyglądam się wytężając wzrok, ale nic nie zauważam poza wyciągniętą dłonią. Wolę się nie drażnić, więc wyjmuję skuwacz z plecaka i podaję dziadulowi. Nie mogę się jednak powstrzymać od komentarza.

- Jaki łańcuch? Nic nie widzę. Roweru zresztą też - mówię mocno zdziwiony.

- Nieeeee?!! A to co?! - stwierdza tryumfalnie, wskazując na ziemię. Pochylam się, przyglądam dokładnie i nic. Zupełnie nic. A już na pewno żadnego roweru tam nie widzę.

- Proszę wybaczyć moją bezpośredniość - zwracam się do dziadula - ale czy pan się dobrze czuje? Ręczę panu, że żadnego roweru tam nie ma. Może jest panu zimno...

- Ach, ci młodzi! - przerywa mi wpół zdania - Niczego się nie uczą - wzdycha z rezygnacją. Odwraca się i coś majstruje z moim skuwaczem.

- Że niby co? - znowu wspinam się na wyżyny własnej elokwencji. Dziadulo odkłada na chwilę skuwacz i odwraca się do mnie.

- Powiedz mi, co to jest, młody człowieku? - tu dziadulo wskazuje na mój rower.

- To przecież jest rower?! - odpieram lekko zirytowany.

- A bardziej ogólnie?

- Środek transportu?

- A jeszcze ogólniej?

- Eeeee... przedmiot, może rzecz?

- Bingo! - wrzasnął dziadulo, aż podskoczyłem - to jest rzecz, młodzieńcze. A powiedz mi, co to jest? - znowu uparcie wskazuje na skrawek zamarzniętej ziemi.

- Gów.... - w porę się opanowuję, ale jestem zdenerwowany tą rozmową - To znaczy tego, to jest nic. Zupełnie nic. Tam nic nie ma!

- Mylisz się, młodzieńcze - mówi dziadulo znowu coś kombinując z moim skuwaczem. - To jest właśnie mój rower. Jest znacznie lepszy od twojego, gdyż jest zrobiony z substancji, która stworzyła cały ten świat.

- Eeeee??? - wtrącam błyskotliwy komentarz.

- Jest on bowiem ideą, a nie rzeczą! - kończy dziadulo z tryumfem na twarzy. Oddaje mi skuwacz i odwraca się wykonując ruchy, jakby przekładał nad czymś nogę. - A idea, młodzieńcze, zawsze ale to zawsze jest przed rzeczą. Zanim powstanie jakakolwiek rzecz, musi poprzedzać ją jej odpowiednik w świecie idei - dodaje z uśmiechem.

- Co więcej - ciągnie dalej - idea sama w sobie jest doskonała. To rzecz niszczy jej idealizm, kalecząc go wymogami pragmatyzmu.

- Oszołom! - komentuję, chowając skuwacz do plecaka.

- Miło mi. Na mnie mówią Platon - mówi dziadulo wyciągając do mnie rękę. Jestem na tyle zdziwiony, że podaję mu swoją.

- Szerokiej drogi. Klik. Klik. Szszszszsz - mówi dziadulo i zaczyna coraz szybciej przebierać nogami. Ambicja wyrywa mnie z otępienia. Wskakuję na rower i cisnę, ile Bozia dała. Jeszcze przez chwilę słyszę cichnące "szszszszszszsz", ale w końcu dziadulo niknie w ciemnościach, a ja po prostu nie wytrzymuję tempa.

- Cholera jasna, miał rację - dokonuję intelektualnej syntezy dyskusji - ta jego francowata "idea" zawsze będzie przed rzeczą. Tak na oko jakieś pół kilometra.

Patrzę, czy nikt mnie nie widzi. Jest pusto. Zsiadam z roweru i kładę go na ziemi. Wyciągam ręcę przed siebie, jakbym chwytał kierownicę.

- Klik - mówię bez przekonania. Nic się nie dzieje.

- Co on tam bełkotał? - usiłuję sobie przypomnieć.

- Plus? Era? Aaaa już wiem, idea! - wysilam więc całą swoją wyobraźnię i próbuję jeszcze raz.

- Klik! Klik! Szszszszszszsz - coś się dzieje.

- O w mordę jeża! - powściągliwie wyrażam swoją aprobatę - to, kurde, działa!

- Szszszszszszsz - buczę coraz głośnej, bo czuję, jak ziemia ucieka mi spod nóg. W życiu tak szybko nie jechałem. Światła zlewają się w jasne smugi, w uszach szum wiatru i śnieg we włosach. Jeżdżę tak jeszcze przez godzinę i w końcu postanawiam wrócić do domu. Zajmuje mi to 15 minut.

Wchodzę do mieszkania.

- Cześć, mamo. Klik! Klik! - witam się i wypinam zarazem.

- Co robisz? I gdzie masz rower? - pyta zdziwiona rodzicielka.

- Zaraz ci wszystko opowiem, tylko odstawię nowy rower na miejsce - nie daję się zbić z tropu.

Odprowadzam mój "idea-bike" do pokoju. Chwilę potem siedzę w kuchni i gorączkowo opowiadam całe nocne zajście. Rodzina uśmiecha się dziwnie. Wydaje się jakby chcieli powiedzieć "Tak, tak. A świstak siedzi i zawija je w te sreberka...". Brat dyskretnie bierze telefon i gdzieś dzwoni, a reszta rodziny zaczyna mi przytakiwać i milusińsko się uśmiechając opowiadają mi o jakimś miejscu, gdzie są dobrzy doktorzy, przytulne pokoje i że tam jest miło i miłosiernie.

A ja tam swoje wiem. Klik, klik, szszszszszsz.


Copyright © 2000 by Tomasz "Holmes" Gadowski (holmes@krakow.cc)
Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    23.02.00 12:27