Bohumil Hrabal: Noc księżycowa

Na całym świecie, gdziekolwiek tylko znajduje się kapliczka i kościół, jest tam także proboszcz, i wszędzie na świecie proboszcz jest człowiekiem z wyższym wykształceniem, znającym łacinę i swój język ojczysty - i w tym ojczystym języku oddziaływa na powierzone sobie owieczki, a w tym drugim - łacińskim - przekazuje do Rzymu informacje, jakie zebrał w swojej parafii wśród swoich parafian, tak że co roku docierają do Rzymu całe stosy usystematyzowanych informacji: ile w chrześcijańskim świecie dokonano zabójstw, ile cudzołóstw, ile grabieży i napadów, ilu ludzi zwątpiło w naukę Kościoła Świętego i ilu ich znajduje się w stanie herezji bądź też obojętności dla spraw wiary, tak że ja, który jestem komendantem policji w powierzonym mi powiecie, widzę, że nie mam wyższego wykształcenia, że nie mają go też członkowie rady narodowej, tak więc muszę robić tymczasem to, co robię: bardzo pilnie śledzę i obserwuję każde przestępstwo kryminalne w moim obwodzie, i nie tylko to, moja gorliwość służbowa każe mi informować siebie, a także powiat, województwo i nasze ministerstwo, co ludzie myślą, jak żyją i jak dopuszczają się malutkich przestępstw, od których do poważnych wykroczeń już tylko jeden krok, jeden niewielki krok.

Najchętniej jednak pełnię służbę w kerskich lasach, to przypadło mi do serca od najmłodszych lat, wszystkich tutaj znam, jako chłopak tu się bawiłem, prowadziłem bitwy, jako młodzieniec biegałem za spódniczkami, rozdzielałem i otrzymywałem ciosy w nos i pod żebra, tak że właściwie to wcale nie pełnię służby, ale jestem na czymś w rodzaju urlopu, tak przyjemna jest dla mnie służba w moich stronach rodzinnych, i żałuję, że ten czas tak dzień po dniu ucieka, i dlatego nawet wieczorem nie mam tego jeszcze dosyć i sen uważałbym za grzech, a więc w nocy spaceruję asfaltową aleją przecinającą kerskie lasy, wołgę zostawiam w którejś z bocznych alejek i wśród mroku nasłuchuję, kto idzie i o czym i z kim rozmawia, czasami daję się poznać, kiedy indziej znów stoję cichutko, oparty o błotnik swojej służbowej wołgi, i jestem szczęśliwy, że przyroda jest taka piękna, a główna ulica dostarcza mi w nocy tylu pasjonujących przeżyć. Ileż tu przygód w postaci rowerzystów ze światłami i bez świateł, przejeżdżających bezszelestnie obok "Gajówki" o oświetlonych oknach, na podstawie zaparkowanych samochodów wyciągam wnioski, kto tam pewnie jest i kto, będąc kierowcą, pije czarną kawę; a kto popija piwo albo - o zgrozo! - mocniejsze trunki.

Kiedy jednak nad Nowymi Łąkami wschodzi księżyc i wiatr tchnący od pól przynosi zapachy, taki jestem szczęśliwy, że pełnię służbę, i dziwię się, że rząd mi jeszcze płaci za to, że noszę mundur i że jestem komendantem. Przecież za te wszystkie cudowności sam bym sobie powinien płacić, to tak jakbym był na urlopie, jakbym był w uzdrowisku, tak piękna jest noc w kerskich lasach.

Ale ja wiem, doskonale wiem; że trzeba czuwać, trzeba być bardzo czujnym, bo nikt nie wie, czy zbrodnia się nie obudzi i nagle paf-paf! strzelanina i we krwi leży funkcjonariusz aparatu bezpieczeństwa, ileż setek nas poległo, czterystu trzydziestu sześciu nie żyje - no i kończy się przyglądanie, jak wschodzi cudownie czerwony albo żółty księżyc, i to jest przydzielona mi przez los służba, misja, pilnowanie, strzeżenie zdobyczy tego naszego młodego państwa, tej naszej partii. I mam jakby włączone w mózgu dwie centrale: jedna pilnuje i strzeże niczym oka w głowie wszystkiego, co piękne w naszej rzeczywistości społecznej, druga zaś - pozwala mi się cieszyć leśnymi alejkami i polanami, ścieżkami prowadzącymi z jednego zagajnika do drugiego, a między nimi leżą pola, które kocham, jakbym był rolnikiem: i chociaż jestem na służbie, wysiadam z wołgi i ogarnia mnie nagle takie pragnienie, że idę na pole, biorę do ręki garść ziemi na wiosnę i wącham ją, a kiedy zboże dojrzewa, pod pretekstem kontroli spaceruję wzdłuż naszych łanów i głaszczę dojrzewający jęczmień i pszenicę, czasami zrywam kłos i jakbym był gospodarzem, rozcieram go na dłoni i wącham ziarno, wciągam zapach nosem, a mam go niczym jaki agronom, i wiem, że w tym tygodniu zboże już dojrzało, że nadszedł czas żniw.

Ale najpiękniej jest i tak, kiedy w lesie świeci księżyc, ten księżyc wprowadza mnie w zachwyt, ten wschodzący księżyc, ten wschodzący księżyc...

Ale oto z blasku gospody wyszła jakaś postać, polewana z góry światłem latarni ulicznej, i wyprowadziła rower, wsiadła nań i pospiesznie ruszyła z miejsca, i wjeżdżała w zarys swojej postaci przed sobą, bo od tyłu popychał ją księżyc, i ja od razu poznałem, że to Józiek, przyjaciel z dzieciństwa, teraz jednak niepohamowany konsument piwa i czarnej kawy, i rumu...

Czasami to jest z nim sto pociech!

Pewnego razu tak się w południe upił, że wjechał rowerem na czyjąś parcelę, a wtedy Józiek był jeszcze dróżnikiem, moja kuzynka usnęła po obiedzie, gorąco jej było, i nagle na wpół przytomna poczuła jakby zapach piwa i rumu z kawą, i pochylał się nad nią Józiek dróżnik, i szeptał jej : "Ślicznotko, o mało cię nie pocałowałem!..." Kiedy indziej znów przed południem wjechał na czyjąś parcelę, wpadł do rozkopanego rowu, bo właściciele domków letniskowych przeciągali właśnie kabel elektryczny, wywinął koziołka i zaczął ryczeć:

- Kto wam pozwolił rozkopać drogę? No, to was będzie drogo kosztowało! Rozkopać drogę publiczną? Macie na to pozwolenie? Jestem dróżnikiem!

I jechał tak Józiek bez świateł, i tak jak ja rozkoszował się naturą, nie kręcił nawet pedałami, tak go księżyc z tyłu popychał, a zresztą do Nowych Łąk asfaltowa szosa wiedzie wciąż z górki: mało kto wie, że na szosie wysokość wynosi sto osiemdziesiąt pięć metrów ponad poziomem morza, a tu, na Nowych Łąkach, tylko sto siedemdziesiąt siedem, a więc spadek jest znaczny, te kerskie lasy leżą właściwie w takiej płytkiej niecce, bo od Nowych Łąk asfaltowa aleja wspina się pod górę i na szosie Gródeczek - Semice osiąga znów wysokość sto osiemdziesiąt pięć metrów nad poziomem morza...

Jednakże ten Józiek jadąc zataczał łuki od jednego rowu do drugiego... Że też to mu ciągle tak smakuje? Że go to wciąż tak pociąga?

Józiek zbliżał się, wysunąłem się z alejki, oświetliłem latarką ordery na piersiach mojej służbowej bluzy, ale Józiek pewnie miał je gdzieś, krzyczał na mnie, taki już miał zwyczaj: zamiast dzwonka czy latarki wołać w mrok:

- Dobrzy ludzie, zejdźcie z drogi. Jadę szybko!

Ale ja błysnąłem dwa razy służbową latarką, więc Józiek zeskoczył i powiada:

- Dobry wieczór, kolego!

A ja na to:

- A gdzie macie światło?

- Tam! - powiedział wskazując księżyc.

Powiedziałem:

- Gdzie, obywatelu, macie przepisowe światła?

- W teczce! - odparł Józiek i w blasku księżyca rozpiął teczkę, w której zalśniła ciesielska siekierka, wyjął poniklowaną latarkę, zapalił ją, włożył z powrotem do teczki i oświadczył: - A po cóż ja mam mieć latarkę, skoro skądinąd mam zapewnione dość światła? A księżyc świeci, ależ on świeci ten księżyc, do licha, pięknie świeci, prawda, Olu...

Nie ustępowałem:

- Obywatelu, kim jesteście? Proszę mi pokazać dowód osobisty...

Nadal opierał się, ale w końcu podał mi dowód osobisty, ja zaś w świetle latarki przerzucałem jego strony.

- Jak się nazywacie? - spytałem.

A Józiek na to z wymówką:

- Cóż to, Olu, nie poznajesz mnie?

Powtórzyłem:

- No, jak się nazywacie?

- Tam jest napisane - zauważył sprytnie.

Rozgniewało mnie to, a zresztą poczułem, jak jedzie od niego piwem i rumem.

- Piliście, obywatelu! - stwierdziłem surowo.

A on ukłonił mi się i powiedział:

- Piłem, piję i pić będę, tak jak piję od niepamiętnych czasów. Pamiętasz, jak tu, na zakręcie, spadła beczka piwa i jak przykryłem ją gałęziami, a wieczorem wtoczyłem do domku letniskowego, od którego miałem klucze? I jak przez cały tydzień żłopaliśmy te dwa hektolitry, i jak już od rana przez cały tydzień byliśmy zaszczani? I jak żona chciała mnie wyrzucić. Powiedziała: "Mam już tego dosyć! To musi się skończyć!"

- To dawne czasy - powiedziałem zwracając mu dowód osobisty. - Ale dzisiaj jestem na służbie, rozumiemy się? A na co ta siekiera?

Józiek powiedział:

- Kto jak kto, ale ty doskonale wiesz, że jestem cieślą i chodzę na fuchy, prawda?

A ja mu na to:

- Masz na to pozwolenie i płacisz podatki?

Józiek powiedział:

- Płacę, doskonale wiesz, że płacę!... - Zachwiał się i spytał: - No, wystarczy ci to? Mogę już jechać?

A ja wiedziałem, że znowu wpadnie gdzieś w jakiś wykop czy rów, pochyliłem się więc, wykręciłem mu wentyl i rzuciłem go przez płot do strumyka, opona sapnęła i siadła, po czym oświadczyłem stanowczo:

- Słuchaj, Jóźku, przewrócisz się, masz już swoje lata, idź grzecznie pieszo...

Józiek stał oniemiały, wiedziałem, że coś mi chce powiedzieć i że w duchu wymyśla mi: "Ty łajdaku, ty przeklęty łajdaku, tak postępujesz, łotrze, z przyjacielem, w ten sposób postępujesz z druhem z lat dzieciństwa? Czy tak postępuje robotnik z robotnikiem?" Ale nie odezwał się ani słowem, pchał rower, żyła na czole nabrzmiała mu ze złości.

Stałem i patrzyłem w ślad za nim; księżyc podniósł się, tak że napierał mu na ramiona, cień Jóźka był malutki, tak jak kiedy popatrzeć z góry na basetlę albo wiolonczelę, i zastanawiałem się, czy postąpiłem słusznie, że wyrzuciłem ten wentyl, czy nie. W końcu doszedłem do wniosku, że postąpiłem słusznie wypuszczając powietrze z koła, bo moim obowiązkiem jest zapobiegać każdemu ewentualnemu wypadkowi, i wcale się nie zdziwiłem, kiedy usłyszałem, jak Józiek woła na mnie od Źródła:

- Jak ci nie wstyd? Robotnik robotnika?

Podbiegłem do niego, ująłem go za ramię i powiedziałem:

- A ponieważ nie masz świateł, zapłacisz karę w wysokości pięćdziesięciu koron i sprawa załatwiona, rozumiesz?

Patrzył na mnie, widziałem go znów w takiej sytuacji, jaka zdarzyła się już dawno temu.

Byłem chorążym, jechałem na rowerze... Dojeżdżam do kanału pod drogą i nagle słyszę, jakby ktoś wołał: "Ratunku! Na pomoc!"... Brzmiało to tak głucho, jakby wołał z chałupy... zeskoczyłem z roweru i pobiegłem do lasu, lecz teraz ten głos jakby dobiegał z drogi, przebiegłem więc drogę i na drugą stronę, a ten głos znów jakby brzmiał na drodze, biegałem więc i zmniejszałem odległość od drogi, i wciąż słyszałem to przeraźliwe wołanie: "Ratunku! Ratunku! Dobrzy ludzie, na pomoc!..." I wtedy już zrozumiałem, że to wołanie dobiega z samego środka drogi, poszedłem więc do kanału pod drogą, w zaroślach malin i jeżyn leżał rower, a z rury kanału sterczały nogi, złapałem za te nogi i szarpnąłem, i wyciągęłem Józka, dróżnika, tak cudownie pijanego, że aż przyjemnie popatrzeć.

Usiadł i przetarł oczy.

- A więc to nie noc? Dziękuję ci, przyjacielu, uratowałeś mi życie, masz u mnie jedno świniobicie i pięćdziesiąt piw...

Przyświecałem mu teraz i wiedziałem, że podając mi te pięćdziesiąt koron myśli o tym samym co ja, jak to mu za pięćdziesiąt piw ocaliłem życie w kanale, ja jednak chciałem skruszyć jego pychę, chciałem go nauczyć żeby jeździł ze światłami, bo przepisy to przepisy.

I odszedł prowadząc rower, okaleczony i pokorny, opróżniłem nie tylko tę jego oponę, ale także jego duszę, i tak powinno być: kiedy jestem na służbie, to nie zważam: czy to brat, czy nie brat, własnemu synowi wlepiłem też karę za parkowanie w niedozwolonym miejscu; od tego czasu nie rozmawia ze mną, ale ja i tak najchętniej rozmawiam z samym sobą i z księżycem, z księżycem, kiedy płynie po niebie, rozmawiam z sosnami, kiedy pachną, oto z czym ja się przyjaźnię, co widzę... tak jak i strugi, i potoki, i stawy są moimi druhami, o nic innego już nie dbam, nic innego nie chcę już znać.

Jestem samotnikiem. Usiadłem więc sobie, księżyc siedział mi na kolanach niczym jakaś dziewczyna, nastawiałem ręce i blask księżycowy oblizywał mi je niczym jakieś kocię, niczym jakiś pies służbowy. W gospodzie dawno już pogasili światła, obok mnie przejechali rowerzyści i prowadzili rozmowę, która wcale a wcale mi się nie podobała, że też ci ludzie muszą jadąc na rowerach tak się wydzierać... Nie są to wystąpienia antyrządowe ani spiski, prowadzą jednak ci ludzie tak antypaństwowe rozmowy, że gdybym tylko trochę tego chciał, postawiłbym ich przed sądem i poszliby jak nic do więzienia, ale sądząc z barwy głosu i tonu, były to tylko dalekie echa piwa, a zresztą jestem tak odrobinę jak spowiednik, słyszę, co ludzie myślą, słyszę, na co klną w duchu, bo i ja, kiedy rozmawiam z samym sobą, także wymyślam, ale nigdy - na głos!

Podniosłem się i w blasku księżyca ruszyłem w stronę gospody, restauracji na świeżym powietrzu, wszyscy tam już spali, wziąłem krzesło, takie składane czerwone krzesło, postawiłem je na skraju drogi i przez chwilę myślałem o sobie, później jednak z trudem odsunąłem wizję mojej żony, która ode mnie odeszła, syna, który mnie opuścił, i wiedziałem, że siedzę opuszczony na składanym ogrodowym krześle, że jestem potężny, ale samotny, i gdybym nie miał tego księżyca, gdybym nie lubił strug i nie kochał sosen i dojrzewających pól, i pachnących bruzd zaoranej ziemi, to właściwie nie miałbym ani jednego powodu, aby być szczęśliwym, wprost przeciwnie; ja jednak ilekroć trochę upadałem na duchu, zawsze kładłem rękę na ordery, jakie otrzymałem, na odznaczenia, i to dodawało mi sił, mówiłem sobie, że właściwie wszyscy ci, którzy mają najwyższe odznaczenia, że oni też są szczęśliwi, że ich też może opuściła żona i syn, ale kiedy popatrzą na te ordery, osiągają to szczęście, to uznanie, które równa się szczęściu, tak że zacząłem się uśmiechać i byłem z siebie dumny, byłem z siebie zadowolony.

A potem z alei tam niżej wyjechał samochód, od razu go poznałem, był to biały trabant, wiedziałem, że to samochód nie kogo innego, ale pana aptekarza Kimli, zapaliłem więc latarkę i pomachałem nią w górę i w dół, a później, kiedy samochód zwolnił, poświeciłem latarką na swoje ordery, żeby kierowca wiedział, że czeka tu na niego sam komendant, podjechał tuż do mnie i zatrzymał wóz. Opuścił szybę i spytał ze skruchą:

- Mam wysiąść czy nie?

Powiedziałem:

- Niech pan zostanie w wozie. A ile szklaneczek wina wypił pan, panie Kimla, ile?

Pan Kimla nabrał otuchy.

- Dwie, dwie szklaneczki.

Ja zaś powiedziałem:

- I ani jednej więcej?

- Ani odrobiny! - powiedział zakłopotany.

Czekałem, niech się męczy, dręczyłem go, wokół panowała cisza, noc płynęła w listowiu dębów, a na ziemię padały księżycowo białe plamy, niczym z mleka kokosowego.

Spytałem:

- A jakie to było wino: białe czy czerwone?

A pan aptekarz męczył się straszliwie.

- Czerwone... I sporo przy tym jadłem, i popijałem wodą mineralną - powiedział, ale ja wiedziałem, że wypił więcej, widziałem jednak, jak piękna jest noc i jak piękny jest księżyc, i tak jak w wypadku Jóźka okazałem się wyrozumiały i wspaniałomyślny. Założyłem nogę na nogę i powiedziałem:

- To niewiele, prawda?

Aptekarz ucieszył się:

- Bardzo mało!

- Ale żeby odebrać prawo jazdy, zupełnie wystarczy! - powiedziałem podnosząc się. - Ale ja mam dziś dobry humor, a więc sprawę załatwi mandat: pięćset koron! I proszę wysiąść z samochodu!

I widziałem, że ledwie mógł się podnieść z siedzenia - nie dlatego, że pił, ale myśl o pięciusetkoronowym mandacie przyprawiała go o męki, udręczyła go tak, że odezwały się bóle reumatyczne, że zataczał się, a ja cieszyłem się w duchu: nie lubiłem, jak ktoś słysząc o mandacie tracił niemal przytomność.

- Niech pan zamknie samochód - poleciłem. - Ma pan pieniądze?

Wyjął portfel, po czym powiedział:

- Nie mam... Mam tylko setkę...

Chciał mi ją wręczyć, lecz ja spytałem:

- A jak tam w domu? Ma pan tam pieniądze?

Powiedział:

- Mam...

A ja na to:

- Tu w alei za tą kępą dębów stoi moja wołga, przejedziemy się więc po pieniążki...

I ruszyłem przed siebie, a to, że idzie za mną pan aptekarz w rannych pantoflach, dodawało mi odwagi i klasowego spojrzenia; niebawem wsiedliśmy do mojego wozu, a aptekarz skręcał się i skomlił, że mało pieniędzy, czy trzy setki nie załatwiłyby sprawy, nie odbierałem mu nadziei, powiedziałem tylko:

- Pogadamy o tym u pana...

W końcu dojechaliśmy do niego, no, taki domek letniskowy może mieć tylko bogaty aptekarz, wszędzie cenne obrazy i kute dzbany, a on chodził i opowiadał mi, że te okazy pochodzą aż z Włoch, i gadał, i gadał, a ja mu powiedziałem, niech przyniesie te pieniądze na mandat, wyciągał setki, jakby wyrywał wbite w dłoń ciernie... odliczył trzy setki, wziąłem je, wyrwałem bloczki, położyłem na stół... Aptekarz wsunął portfel do kieszeni, uśmiechnął się i spytał:

- Mam przynieść kieliszeczek?

Powiedziałem:

- Nie... - I wyrwałem bloczki jeszcze na dwieście koron.

Aptekarz zbladł, był wprost chory, ręce mu drżały, kiedy wyliczał mi dwie setki w banknotach pięćdziesięciokoronowych.

Podniosłem się, dzwoniąc trzymanymi w palcach kluczykami od jego trabanta.

- No tak - zdecydowałem się - a teraz pójdzie pan pieszo po tego swojego trabanta. Po drodze wytrzeźwieje pan dostatecznie... te dwie szklaneczki czerwonego wina wyparują z pana do reszty!

Lamentował:

- Niech mnie pan podrzuci wołgą, panie komendancie...

Ale ja obstawałem przy swoim, trzymając rękę na klamce drzwi:

- Tak postanowiłem. To tylko trzy kilometry. Niech pan idzie powoli... Niech pan wydyszy to z siebie, niech pan wytrzeźwieje! A przy źródle niech się pan napije naszej kerskiej wody zdrojowej...

Wyszedłem, zbiegłem ze schodów i ruszyłem do swojej wołgi, która lśniła i błyszczała butelkową zielenią przechodzącą na krawędziach w srebro, powlekającą, osnuwającą samochód fantastycznymi odblaskami.

W drodze myślałem o tym, jak to będzie pięknie, kiedy w każdej radzie narodowej na całym świecie będzie przewodniczący z wyższym wykształceniem, że ten przewodniczący będzie władać swoją ojczystą mową, a poza tym jeszcze językiem rosyjskim, że ten przewodniczący będzie posyłać raporty do powiatu, powiat do województwa, a województwo do komitetu centralnego, komitet centralny zaś będzie przekazywać informacje do Moskwy i tam co roku zbiegną się i skupią informacje: ile na całym świecie dokonano kradzieży i włamań, i ile zabójstw, i ile cudzołóstw, i ile przestępstw przeciw państwu, i tam towarzysze będą już wiedzieć, tak jak od tysiąca lat wie to Kościół katolicki, jak postępować, aby zmniejszyła się przestępczość i zwiększyła humanitarność, którą ja, choć nie mam wyższego wykształcenia, wprowadzam w życie już teraz, i to właśnie dzisiaj, w kerskich lasach, spuszczając powietrze z koła roweru Jóźka Prochazki i postanawiając zwrócić kluczyki od samochodu kierowcy, który sobie podpił, ale najpierw każąc mu iść pieszo trzy kilometry, żeby wytrzeźwiał i mógł wrócić do domu samochodem...

- Gubernator of Kersko... Gubernator of Kersko - szeptałem, ale tak przezywają mnie wrogowie państwa, oni to wymyślili...

Ale coś w tym jest, nie mam wyższego wykształcenia, nie skończyłem uniwersytetu, a mimo to nazywają mnie gubernatorem... To piękne, to przyjemne - pomyślałem i dotknąłem ręką piersi, orderów, które przykrywały bicie mojego czerwonego serca!

A więc jutro zwrócę Jóźkowi ten mandat i kupię przyjacielowi wentyl do dętki, z której wypuściłem mu dziś powietrze...


Opowiadanie Bohumila Hrabala Noc księżycowa z tomu Legenda o pięknej Julci i inne opowiadania. Kraków: Wyd. Literackie, 1990. Tłum. Andrzej Czcibor-Piotrowski.


Wyszukał i wklepał Qba "jamala" Larysz (jamala@krakow.home.pl) 1999     27.09.99 14:28