[...]
Ale oto z blasku gospody wyszła jakaś postać, polewana z góry światłem latarni ulicznej, i wyprowadziła rower, wsiadła nań i pospiesznie ruszyła z miejsca, i wjeżdżała w zarys swojej postaci przed sobą, bo od tyłu popychał ją księżyc, i ja od razu poznałem, że to Józiek, przyjaciel z dzieciństwa, teraz jednak niepohamowany konsument piwa i czarnej kawy, i rumu...
Czasami to jest z nim sto pociech!
[...]
Kiedy indziej znów przed południem wjechał na czyjąś parcelę, wpadł do rozkopanego rowu, bo właściciele domków letniskowych przeciągali właśnie kabel elektryczny, wywinął koziołka i zaczął ryczeć:
- Kto wam pozwolił rozkopać drogę? No, to was będzie drogo kosztowało! Rozkopać drogę publiczną? Macie na to pozwolenie? Jestem dróżnikiem!
I jechał tak Józiek bez świateł, i tak jak ja rozkoszował się naturą, nie kręcił nawet pedałami, tak go księżyc z tyłu popychał, a zresztą do Nowych Łąk asfaltowa szosa wiedzie wciąż z górki: mało kto wie, że na szosie wysokość wynosi sto osiemdziesiąt pięć metrów nad poziomem morza, a tu, na Nowych Łąkach, tylko sto siedemdziesiąt siedem, a więc spadek jest znaczny, te kerskie lasy leżą właściwie w takiej płytkiej niecce, bo od Nowych Łąk asfaltowa aleja wspina się pod górę i na szosie Gródeczek-Semice osiąga znów wysokość sto osiemdziesiąt pięć metrów nad poziomem morza...
Jednakże Józiek jadąc zataczał łuki od jednego rowu do drugiego... Że też to mu tak ciągle smakuje? Że go to wciąż tak pociąga?
Józiek zbliżał się, wysunąłem się z alejki, oświetliłem latarką ordery na piersiach mojej służbowej bluzy, ale Józiek pewnie miał je gdzieś, krzyczał na mnie, taki już miał zwyczaj: zamiast dzwonka czy latarki wołać w mrok:
- Dobrzy ludzie, zejdźcie z drogi. Jadę szybko!
Ale ja błysnąłem dwa razy służbową latarką, więc Józiek zeskoczył i powiada:
- Dobry wieczór, kolego!
A ja na to:
- A gdzie macie światło?
- Tam - powiedział wskazując księżyc.
Powiedziałem:
- Gdzie, obywatelu, macie przepisowe światła?
- W teczce - odparł Józiek i w blasku księżyca rozpiął teczkę, w której zalśniła ciesielska siekierka, wyjął poniklowaną latarkę, zapalił ją, włożył z powrotem do teczki i oświadczył: - A po cóż ja mam mieć latarkę, skoro skądinąd mam zapewnione dość światła? A księżyc świeci, ależ on świeci ten księżyc, do licha, pięknie świeci, prawda, Olu...
Nie ustępowałem:
- Obywatelu, kim jesteście? Proszę mi pokazać dowód osobisty...
Nadal opierał się, ale w końcu podał mi dowód osobisty, ja zaś w świetle latarki przerzucałem jego strony.
- Jak się nazywacie? - spytałem.
A Józiek na to z wymówką:
- Cóż to, Olu, nie poznajesz mnie?
Powtórzyłem:
- No, jak się nazywacie?
- Tam jest napisane - zauważył sprytnie.
Rozgniewało mnie to, a zresztą poczułem, jak jedzie od niego piwem i rumem.
- Piliście, obywatelu! - stwierdziłem surowo.
A on ukłonił mi się i powiedział:
- Piłem, piję i pić będę, tak jak piję od niepamiętnych czasów.
[...]
Zachwiał się i spytał: - No, wystarczy ci to? Mogę już jechać?
A ja wiedziałem, że znowu wpadnie gdzieś w jakiś wykop czy rów, pochyliłem się więc, wykręciłem mu wentyl i rzuciłem przez płot do strumyka, opona sapnęła i siadła, po czym oświadczyłem stanowczo:
- Słuchaj, Jóźku, przewrócisz się, masz już swoje lata, idź grzecznie pieszo...
[...]
Stałem i patrzyłem w ślad za nim; księżyc podniósł się, tak że napierał mu na ramiona, cień Jóźka był malutki, tak jak kiedy popatrzeć z góry na basetlę albo wiolonczelę, i zastanawiałem się, czy postąpiłem słusznie, że wyrzuciłem ten wentyl, czy nie. W końcu doszedłem do wniosku, że postąpiłem słusznie wypuszczając powietrze z koła, bo moim obowiązkiem jest zapobiegać każdemu ewentualnemu wypadkowi, i wcale się nie zdziwiłem, kiedy usłyszałem, jak Józiek woła na mnie od Źródła:
- Jak ci nie wstyd? Robotnik robotnika?
Podbiegłem do niego, ująłem go za ramię i powiedziałem:
- A ponieważ nie masz świateł, zapłacisz karę w wysokości pięćdziesięciu koron i sprawa załatwiona, rozumiesz?
Patrzył na mnie, widziałem go znów w takiej sytuacji, jaka zdarzyła się już dawno temu.
Byłem chorążym, jechałem na rowerze... Dojeżdżam do kanału pod drogą i nagle słyszę, jakby ktoś wołał: "Ratunku! Na pomoc!"... Brzmiało to tak głucho, jakby wołał z chałupy... zeskoczyłem z roweru i pobiegłem do lasu, lecz teraz ten głos jakby dobiegał z drogi, przebiegłem więc drogę i na drugą stronę, a ten głos znów jakby brzmiał na drodze, biegałem więc i zmniejszałem odległość od drogi, i wciąż słyszałem to przeraźliwe wołanie: "Ratunku! Ratunku! Dobrzy ludzie, na pomoc!..." I wtedy już zrozumiałem, że to wołanie dobiega z samego środka drogi, poszedłem więc do kanału pod drogą, w zaroślach malin i jeżyn leżał rower, a z rury kanału sterczały nogi, złapałem za te nogi i szarpnąłem, i wyciągnąłem Jóźka, dróżnika, tak cudownie pijanego, że aż przyjemnie popatrzeć.
Usiadł i przetarł oczy.
- A więc to nie noc? Dziękuję ci, przyjacielu, uratowałeś mi życie, masz u mnie jedno świniobicie i pięćdziesiąt piw...
Przyświecałem mu teraz i wiedziałem, że podając mi te pięćdziesiąt koron myśli o tym samym co ja, jak to mu za pięćdziesiąt piw ocaliłem życie w kanale, ja jednak chciałem skruszyć jego pychę, chciałem go nauczyć, żeby jeździł ze światłami, bo przepisy to przepisy.
I odszedł prowadząc rower, okaleczony i pokorny, opróżniłem nie tylko tę jego oponę, ale także jego duszę, i tak powinno być: kiedy jestem na służbie, to nie zważam: czy to brat, czy nie brat, własnemu synowi wlepiłem też karę za parkowanie w niedozwolonym miejscu; od tego czasu nie rozmawia ze mną, ale ja i tak najchętniej rozmawiam z samym sobą i z księżycem, z księżycem, kiedy płynie po niebie, rozmawiam z sosnami, kiedy pachną, oto z czym ja się przyjaźnię, co widzę... tak jak i strugi, i potoki, i stawy są moimi druhami, o nic innego już nie dbam, nic innego już nie chcę znać.
[...]
Opowiadanie Bohumila Hrabala Noc księżycowa z tomu Legenda o pięknej Julci i inne opowiadania. Kraków: Wyd. Literackie, 1990. Tłum. Andrzej Czcibor-Piotrowski.
Jeśli masz ochotę przeczytać całe opowiadanie - zapraszam!
Wyszukał i wklepał Qba "jamala" Larysz (jamala@krakow.home.pl) 1999 | 11.10.99 13:35 |