Nie znasz dnia ani godziny, czyli dwa słowa o jeździe bez kasku

...czyli dwa słowa o jeździe bez kasku

Słońce powoli wyłania się zza horyzontu. Poranna mgła snuje się leniwie po ośnieżonym zboczu góry. Kilka postaci zbliża się do początku ścieżki, która za chwilę ginie gdzieś w ścianie drzew. Trzech jeźdźców prowadzi swoje maszyny. Pierwsze promienie słońca załamują się na masywnych, aluminiowych kształtach ram. Potężne amortyzatory trzymają w swych mocarnych ramionach trzycalowe opony. Śmiesznie wyglądają tarcze hamulców w takich monstrach - tylko szaleniec może liczyć, ze zatrzymają te rozpędzone potwory, zwłaszcza teraz, w marcu, gdy każdy normalny człowiek zamienia rower na narty. Nic dziwnego, ze jeźdźcy odpowiadają wyglądem klasycznemu opisowi szaleńca. Zakuci od stop do głów w kompozytowe zbroje, spod których wystają tylko rozbiegane oczy z płonąca iskra oszołomstwa, no i jeszcze nosy, nadnaturalnie wydłużone kłamstwami wciskanymi rodzinie zamiast prawdziwych cen sprzętu. Strach chowa się szczelnie przykryty integralnym kaskiem. Krótkie wezwanie do bóstwa: Intense'a, Hot Chili, Karpiela, czy kogo tam jeszcze wyznają, i ruszają. Szybko nabierają prędkości. Ścieżka, szuter przykryty metrem śniegu, zakręt, znowu ścieżka, 80 km/h, im niżej tym szybciej. Wycie opon, kolejny zakręt, pot zalewa oczy, jeszcze jeden zakręt, wyjście poślizgiem, blat ogień i jest 100 km/h. Dolna stacja kolejki śmiga gdzieś z boku. Ostre hamowanie, płyn gotuje się w przewodach hydraulicznych, a adrenalina w żyłach. Dojeżdżają. Jeszcze tylko chwila dyskusji, kto szybciej, kto lepiej, kto efektowniej i trzeba zjechać do doliny. A tam w dole Kaprun powoli budzi się do życia.

Zostaje niewiele czasu. Trzeba się zbierać do pracy, do szkoły, na uczelnię. Trzech jeźdźców pieczołowicie odstawia swoje fulle, zrzuca zbroje i kaski, porywa rachitycznie wyglądające hardtaile i wyjeżdża, każdy w swoją stronę. Wszyscy w luźnych, freeridowych ciuszkach i oczywiście bez kasków - przecież ochrona potrzebna jest tam na górze, a nie w leniwym miasteczku.

Kamil, właściciel srebrnego Intense'a M1, jest już prawie spóźniony. Ostro ciśnie na pedały. Jeszcze jedno skrzyżowanie i jest na miejscu. Światło zmienia się na pomarańczowe, ale on na pewno zdąży. Nagle z prawej strony ktoś wbiega na przejście dla pieszych. Kamil odruchowo zaciska hamulec. Odrobinę za mocno, z całym impetem przelatuje nad kierownica. - Cholera - zdąża pomyśleć - teraz to już na pewno się spóźnię! W tym momencie uderza o zamarznięty asfalt. Coś jest nie tak. Czuje dziwne mrowienie, a potem z przerażeniem stwierdza, ze nie może poruszać nogami. Serce wali mu jak oszalałe. Ze strachu ledwo łapie powietrze. Czuje silny ból nad skronią. W szoku dotyka tego miejsca dłonią. Ciepła i lepka substancja spływa mu po ręce. Gdy wyczuwa dłonią wyraźne odkształcenie na czaszce, traci przytomność. Przypadkowi przechodnie gromadzą się wokoło. Ktoś mówi, żeby go nie ruszać, że to pewnie kręgosłup. Gdzieś w oddali słychać karetkę.

Dwie przecznice dalej Robert, ten który dzisiaj był najszybszy na zjeździe, wyprowadza swojego cruisera z garażu. Materiały, które potrzebne będą w pracy, lądują w koszyku umocowanym na bagażniku. Jeszcze tylko czapka na głowę i można jechać. Jak na marzec, nie jest nawet zbyt zimno. Pedałując szybko się rozgrzewa i jedzie mu się coraz lepiej. Jeszcze nie ma dużego ruchu, raptem kilka samochodów i paru przechodniów. Właśnie jeden z zaspanych kierowców nie zauważył Roberta i otworzył drzwi zaparkowanego przy prawej krawędzi jezdni samochodu. Całe szczęście, ze kilka metrów przed rowerem, a ten jedzie zaledwie 25 km/h. Jeden delikatny ruch kierownicą i Robert spokojnie omija samochód. Nagle cienka opona cruisera wpada w szynę tramwajową i klinuje się na dobre. Rowerem szarpie w bok. Robert odruchowo stara się ratować przed upadkiem, żeby ocalić zawartość bagażnika, jednak na śliskiej nawierzchni okazuje się to niemożliwe. Upada na plecy prosto na zmarznięty asfalt i bezwładnie sunie dwa metry przed siebie, głową do przodu. Ułamek sekundy później z całą siłą uderza w krawężnik. Kierowca, który tak niefortunnie przyczynił się do wypadku, podbiega do Roberta i zatrzymuje się przerażony, nie wiedząc, co robić. Ciałem rowerzysty wstrząsają nienaturalne dreszcze. Z bielą śniegu szkaradnie kontrastuje - powiększająca się z sekundy na sekundę - czerwona plama krwi. Z głowy Roberta, wstrząsanej dreszczami, zsuwa się czapka, odsłaniając makabryczny widok. Spod głębokiej rany nad prawym okiem, wystaje potrzaskana kość czaszki. Oko, zapadnięte w głąb oczodołu, zupełnie zalane jest krwią. Twarz Roberta wykrzywiona jest w nienaturalnym grymasie. Po chwili dreszcze ustają. Kierowca otrząsa się z osłupienia i podbiega do rowerzysty. Delikatnie chwyta go za przegub dłoni, ale już nie wyczuwa pulsu.

Pół godziny później z domu wyjeżdża Krzysiek. W zasadzie miał zamiar jechać autobusem, ale postanowił sprawdzić, jak sprawują się świeżo wymienione sprężyny w amortyzatorze. Umawiał się na zjeździe z Robertem, że zadzwoni, jak będzie wychodził, ale ten nie odbiera telefonu - pewnie wyłączył komórkę. Po kilku minutach zaczyna żałować, ze ubrał kask zamiast czapki. Zimne powietrze wlatuje przez otwory wentylacyjne i czuje, jak uszy przymarzają mu do pasków regulacyjnych. Chwila zastanowienia i wraca po czapkę. Zostawia rower przy bramce, ściąga kask i biegnie do domu. Najwyraźniej drzwi przymarzły, bo nie dają się otworzyć. Szarpnie mocniej i wtedy słyszy ten dziwny dźwięk. Coś przeszywa powietrze. Zaciekawiony podnosi wzrok i w tej samej chwili 40-centymetrowy sopel, który oderwał się od rynny, uderza go tuż nad linią czoła. Potężna siła uderzenia powoduje, że sopel przebija się przez czaszkę i zatrzymuje w mózgu Krzyśka. Śmierć bierze w swoje lodowate ramiona kolejną ofiarę...


Morał tej durnej i na szczęście wymyślonej przypowieści jest jeden. Nieważne gdzie i kiedy - ZAWSZE JEŹDZIJ W KASKU. Każda z powyższych sytuacji mogła się zdarzyć naprawdę. Często te najgroźniejsze wypadki zdarzają się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Zjedziesz z Gubałówki, zeskoczysz z siedmiu schodów, wytrzymasz stukilometrowy maraton w Bieszczadach, a potem, wracając do domu, rozwalisz głowę o krawężnik. Przed sklepem, na chodniku, na schodach do domu. Nie bądź głupia (głupi), nie daj się zabić!!!


Copyright © 1999 by Tomasz "Holmes" Gadowski (holmes@free.com.pl)
"Spolszczył" i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    30.09.99 10:08