Hanysy VIII

W pustyni i w puszczy

Wyjazd | Zmarznięte Podzamcze | W Puszczy | W Pustyni | Do zamku | Pożegnanie

Wyjazd

16 października 1999, godzina 5.20. Wokół nas ciemności, ulice Warszawy jeszcze pogrążone w ciepłym, porannym śnie. Po krótkich poszukiwaniach skręcamy w skąpo oświetloną, osiedlową uliczkę. Kilkadziesiąt metrów na wprost majaczy rowerowa lampka. Powoli z mroku wynurza się Łukasz vel Faciej. Po powitaniu i załadowaniu Faciejowego roweru na dach wyruszamy. Naszym celem jest po raz kolejny Podzamcze koło Ogrodzieńca, jednak tym razem grupowe "Hanysy" będą wyjątkowe - stanowić bowiem mają symboliczne zamknięcie letniego sezonu rowerowego.

Otaczająca nas aura jakby chciała tę okazję dodatkowo podkreślić silnym i zimnym wiatrem, przynoszącym już zapach zimy. Powoli przemierzamy Mazowsze, kierując się na Częstochowę. Tuż przed świtem zaczyna padać. Ola i Faciej smacznie śpią. Fala deszczu po chwili przechodzi, ale w drodze jeszcze kilkakrotnie przebijamy się przez pasma takiej niepogody. Wyruszając, postanowiliśmy jednak nie wycofywać się bez względu na to, co zgotuje nam aura. Jakby w nagrodę, przed Częstochową niebo zaczyna się trochę rozjaśniać. Wkrótce wyprzedzamy drugą warszawską ekipę: Piotrka STAR-a, Tomka i Michała. I tak spotkamy się na śniadanku w McDonalds. Przed nami już tylko 70 km, Pokonujemy je szybko i punktualnie o 9.30 stawiamy się na parkingu w centrum Podzamcza.

Zmarznięte Podzamcze

Drogą przez pola (5 KB) Tam - nieco już zziębnięty - krążył na rowerze Staszek. Po chwili z sąsiedniego parkingu wyłonił się Organizator i jedyny na tych Hanysach Hanys! Zaraz po nim nadciągnęła ekipa Stara i Zbooy wraz z Andrzejem. Okazało się, że jesteśmy już w komplecie, osieroconym jednak przez Halinę, którą w ostatniej chwili pokonało przeziębienie. Nasza dziesiątka powoli marznąc przyglądała się z niepewnością pogodzie. Nieco przedłużające się zakupy spożywcze i planowanie trasy uprzytomniły nam, że na długie postoje tym razem nie ma co liczyć. Jest na serio zimno!

W końcu, koło 10.00, ruszyliśmy w kierunku zamku. Jak inaczej wyglądały te mury, posępne i smutne na tle zaciągniętego chmurami nieba... Szybko pozostawiliśmy je za sobą, skręcając w lewo za znakami niebieskiego szlaku, prowadzącego on przez niewysokie wzgórza Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd w kierunku Ryczowa. Jechaliśmy łąkami, czasem przecinając lasy. Wokół jesień - jakby na coś czekając - ociąga się z malowaniem krajobrazu. Jazda zaczęła się jednak pechowo dla Zbooya, któremu rozsypała się śruba trzymająca lewą manetkę w całości. Po oględzinach Szymon zablokował przerzutkę na środkowej tarczy i ruszyliśmy dalej. Trzeba mu przyznać, że nie dał nam odczuć zmniejszenia ilości przełożeń. Jak zawsze ciągnął dziarsko! "Eeee... łatwa trasa..." - tłumaczył się. Zimno szybko ustąpiło, kolejne osoby zaczęły się pozbywać części garderoby. W lesie chwila zamieszania. Jadący za Olą Tomek musiał z rowerem uzgodnić, kto ma jechać na kim. Na szczęście nikomu nic się nie stało i zdradliwe korzenie znowu zostały bez łupu. Wkrótce, poganiani nieśmiałymi początkami deszczu, dotarliśmy do Ryczowa, gdzie "przesiedliśmy" się na żółty szlak wiodący do Kluczy.

W Puszczy

Naprawa łańcucha (9 KB) Ten odcinek przypominał warszawiakom dobrze znane piaski Puszczy Kampinoskiej. Co chwilę trzeba było przemykać się przez piaskowe łachy, czasem na tyle głębokie, że można było się zdrowo zakopać. Droga ciekawie krążyła po lesie. W pewnym momencie stanęliśmy przed wyborem dalszej drogi: długo i trudno czy łatwo i krótko? Małą przewagą głosów wygrał wariant łatwy, ale - jak to zwykle bywa w takich sytuacjach - okazał się długi i trudniejszy. Po chwili jazdy wyrosła przed nami kopalnia dolomitów, której oczywiście nie powinno tam być, i którą trzeba było lasem ominąć. Zanim zagłębiliśmy się w las, usłyszeliśmy groźny pomruk Tomka Fulla 2G. W trawie, niczym metalowy wąż, leżał jego łańcuch. Wśród żartów rozpoczęła się naprawa. Coś musiało być w powietrzu albo było za zimno dla metalu, bo po chwili w trawę poleciało pęknięte imadełko do łańcucha. W końcu łańcuch wrócił na swoje miejsce i mogliśmy ruszać dalej.

Niebo poniechało na szczęście prób zmoczenia nas i jakby przepraszająco poświeciło słoneczkiem. Coraz bardziej tęskniąc za jakimś ciepłym napitkiem, zawitaliśmy do Kluczy, gdzie po chwili poszukiwań zamówiliśmy herbatę, a niektórzy coś do jedzenia. Lokal był tak malutki, że zamawialiśmy grupkami. Wtedy solidnie lunęło. Padało równie zawzięcie, co krótko. Zanim, stojąc przed barkiem, wypiliśmy herbatę, wyszło słońce. W jego promieniach mogliśmy podziwiać parę "tubylczych" rowerzystów na nieskazitelnie czystych Authorach i w wymuskanych rowerowych ubrankach. Zbooy postawił chłopakom herbatę - te rowery musiały ich kompletnie "spłukać", ale solidarnie podzielili się parującym napojem, podobnie jak zestawem hydraulicznych Magur - jeden miał przedni, a drugi tylny hamulec... Po przerwie ruszyliśmy trochę poganiani przez Fulla 2G, który chciał tego dnia dotrzeć przed nocą do domu - miał chłop rocznicę ślubu!!! Tomku - najlepsze życzenia i podziękowania dla Drugiej Połowy, że mimo to zachęcała Cię do zlotu. Panowie - chylcie czoła przed taką Niewiastą!!!

W Pustyni

Ponad Pustynią (5 KB) Po krótkim asfaltowym odcinku stanęliśmy na szczycie wzniesienia, dumnie piętrzącego się nad płaszczyzną Pustyni Błędowskiej. Po kilku pamiątkowych zdjęciach odbyło się kolejne głosowanie: ruszać w pustynię czy poddać się i wracać na asfalt. Wynik wyraźnie zadowolił Zbooya, który miał dużą ochotę zmierzyć się z naturą. Ze wzgórza pustynia wcale nie wyglądała na pustynię, ba - nawet nie widać było piasku. Wprawdzie powracająca piesza turystka uprzedzała nas, że "chyba ugrzęźniemy", ale byliśmy dobrej myśli.

Konsultacja z GPS-em (8 KB) Najpierw trzeba było jednak jakoś dostać się na dół, a mokre trawiaste zbocze wyglądało trochę groźnie. Pierwszy, bez żadnej zapowiedzi, pomknął w dół STAR. Po chwili był już na dole. Tomek na swoim fullu ruszył w jego ślady - dał chyba wolne hamulcom, bo nosiło go na boki, a na końcu zjazdu zgubił bidon. Reszta, jadąc lub prowadząc, ruszyła za nimi. Na dole rosła rachityczna trawa i kępy krzaczków, wkrótce jednak pomiędzy pojedynczymi wątłymi drzewkami zaczął przezierać piasek. Wciąż dawało się jechać, jednak coraz częściej koła grzęzły głęboko. Po chwili już tylko nieliczni uparci, wyrzucając buksującym kołami fontanny piachu, parli do przodu na siodełkach. Karawana powoli przemierzała pustynię i jak to na pustyni bywa, wkrótce nie bardzo wiadomo było, gdzie jesteśmy i czy w dobrym kierunku zmierzamy. Pojawiła się mapa, kompas i GPS. Ten ostatni mimo ideowej genialności powiedział nam, że jesteśmy na pewnej szerokości i pewnej długości, co oznaczało, że jesteśmy gdzieś w pewnym miejscu na pustyni - przydałaby się mapa z naniesionymi współrzędnymi, wtedy to by było co innego. Zwykła busola pomogła "z grubsza" określić kierunek. Przez piachy ruszyliśmy dalej.

Wkrótce nasz marsz zamienił się w wesołą jazdę, jako że piasek ustąpił trawie. Następną przeszkodę, zarośnięty błotnisty parów pokonaliśmy gęsiego po zwalonym pniu. Przyczyna zmian tkwiła kilkaset metrów dalej. Była nią mała rzeczka, Biała Przemsza - typowe na pustyni, prawda? Trzeba było się jakoś przedostać na przeciwległy brzeg. Nie każdy potrafi jak STAR przejść po własnym rowerze... trzeba było zbudować przeprawę. Szybko zawiązały się zespoły inżynierów, drwali i transportowców. Takiej sprawności mogliby pozazdrościć organizatorzy firmowych wyjazdów integracyjnych, bo po chwili wszyscy wraz ze swoimi maszynami cali i suchutcy byli po drugiej stronie "wielkiej wody". Ostatnim bastionem oddzielającym nas od drugiej połowy pustyni były sięgające do pasa kłujące i splątane krzaki. Idąc za torującym drogę Zbooyem z radością przywitaliśmy piasek. Trochę dziwnie brzmiał okrzyk: "Jesteśmy uratowani - pustynia!!!".

Olek i rzeka (8 KB) Nad Białą Przemszą (9 KB)

Poruszanie się po piasku mieliśmy już wyćwiczone, więc względnie szybko dotarliśmy do przeciwległego brzegu pustyni. Tam zatrzymaliśmy się na zrujnowanych resztkach bunkra. Może to właśnie z niego Niemcy obserwowali ćwiczenia swoich pustynnych oddziałów przed wysłaniem ich w piaski Afryki? Zbooy ostatnio wyszukał jednak, że nic takiego nie miało miejsca i był to tylko poligon do bombardowań. Tak czy inaczej, bunkier był i z jego stropu rozciągał się niesamowity widok na przebytą właśnie pustynię.

Do zamku

Full 2G w akcji (7 KB) Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w stronę Chechła, gdzie ogołociliśmy mały sklepik z soków Tymbarku i bananów. Przed nami jeszcze 15 km. Pogoda robiła się coraz ładniejsza. Było wciąż bardzo zimno, ale coraz częściej wychodziło słońce, malując na niebie niezwykłe obrazy. Ruszyliśmy czarnym szlakiem, by za Rodakami odnaleźć sławetne miejsce, w którym Full 2G i Jamala dokonywali niegdyś dzikich zjazdów. Zatrzymaliśmy się, aby ponownie rzucić wyzwanie pniom i przyciąganiu. Pierwszy Tomkowego fulla dosiadł Faciej, po nim, jak zwykle z dzikim impetem pomknął na dół sam wielki Hanys, a na koniec swoich sił w roli zjazdowca popróbował jeszcze autor, zastępując trekkinga fullem. Faktycznie, mimo że się trochę bałem, frajda była ogromna. Dziękuję, Tomku! Trzeba jednak było ruszać w drogę. Po nieco męczących podjazdach dotarliśmy do Żelaska, gdzie zdecydowaliśmy się kontynuować powrót "Szlakiem Tysiąclecia", który doprowadził nas do samego Podzamcza. Była 18.00.

Pożegnanie

Szybkie przebieranie, montaż rowerów w uchwytach. Staszek szybko wyruszył do Warszawy, a reszta udała się jeszcze do restauracji na herbatę i prezentację zdjęć z wyprawy Facieja w Alpy. Gdy wychodzimy, leje! Chwilę wcześniej piękna pogoda, a teraz ulewa. Deszcz jakby specjalnie "wytrzymał" do ostatniej chwili, dając nam wspaniałą wycieczkę, teraz jednak pofolgował sobie, zacinając lodowatymi kroplami. Rozbiegliśmy się do samochodów i jeden po drugim opuściliśmy Podzamcze, żegnając się z latem. Wtem na nasze szyby, oprócz deszczu zaczęły padać wielkie i mokre płaty śniegu. Było ich coraz więcej i mimo że natychmiast topniały, widoczność była bardzo zła. Nasza trójka jeszcze przeżywała dopiero co zakończoną wycieczkę - co by to było, gdyby ta pogoda spotkała nas na trasie... Śnieg szybko zmienił się na powrót w deszcz, który nie opuścił naszej ekipy jeszcze długo. W samochodzie ciepło, sennie. Pomknęliśmy w stronę domu, w Siewierzu ostatecznie pożegnawszy się z Tomkiem Fullem 2G. Jeszcze kolacja w McPadlinie i załogę ogarnął błogi sen.

Zostając sam na wachcie za kółkiem do samej Warszawy, zastanawiałem się, jak Wam opisać ten zlot. Przecież nie da się tego przekazać słowami, a osiągi z licznika wszak wcale nie wspaniałe - raptem 45 km. Zmęczenie jakby niewspółmierne do wysiłku... Nastrój mieliśmy po tym spotkaniu jakiś taki rodzinny, ciepły i nostalgiczny zarazem. Brakowało nam pozostałych, którzy nie przybyli, tych, z którymi poznawaliśmy te okolice, z którymi błądziliśmy, łataliśmy dętki... Nadchodzi zima, która dla części z nas oznacza pożegnanie z rowerem, pozostałym odmieni sposób jazdy, skróci wycieczki. Jeszcze może uda się "przemycić" jakieś spotkanie, ostatnią wspólną wycieczkę i samotnie przemykając się zaśnieżonym lasem trzeba będzie czekać wiosny i kolejnego majowego zlotu. A tymczasem pozdrawiamy Was gorąco, kończąc tą przydługą relację z przykrótkiej wycieczki!

Ola i Olek Lipowscy

PS. Dla ciekawych - mapa naszej trasy (103 KB).


Copyright © 1999 by Olek Lipowski (aleksander.lipowski@mclane.pl)
Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) 1999
    21.02.01 22:25