Stanisław Grzesiuk: Boso ale w ostrogach (fragment)

Pech

W pierwszych dniach września 1939 roku, gdy już wiadomo było, że Niemcy będą zdobywali Warszawę, postanowiłem wysłać matkę i swoją siedemnastoletnią siostrę pociągiem w okolice Chełma Lubelskiego do rodziny.

Przyjechały mając tylko to, co na sobie, bo wiadomo - bagaże diabli wzięli, a z nimi wszystkie najlepsze ciuchy i kosztowniejsze przedmioty, które wysłaliśmy, żeby ich w Warszawie nie stracić w czasie bombardowania. No bo złe nie śpi i przez głupi przypadek może oberwać dom, w którym mieszkaliśmy.

Gdy po zakończeniu działań wojennych wróciłem do Warszawy, zastałem dom cały, a w nim resztę ubrań - tych gorszych - które zostawiliśmy na stracenie. Matce zachciało się posiedzieć przez jakiś czas na wsi - no bo to w Warszawie głód i brak komunikacji, a piechotką to już i mamuśka za stara na taką wycieczkę.

Od znajomego złodziejaszka z Wójtówki kupiłem za czterdzieści złotych rower, zwykłego starego "koguta". Do bagażnika przymocowałem solidny pakunek z ciuchami i postanowiłem pojechać z tym na wieś, do matki. Dwieście kilometrów z bagażem to nie byle co, ale jak ja tę trasę przerobiłem w obie strony nogami, to co to dla roweru? Jeden dzień - i jestem w Lublinie, następny dzień - na miejscu. Do podroży skombinowałem jakiś roboczy kombinezon - że to niby kurz, szkoda ubrania itd. - a w przeddzień wyjazdu kupiłem kilogram zabitej krowy, żeby zrobić sobie śniadanie i zabrać coś na drogę.

Pech zaczął mnie prześladować od raniusieńka w dniu wyjazdu. Wstałem wcześnie, by przygotować sobie żarcie. Krowinę pokroiłem w kawałki, każdy kawałek zbiłem dobrze tłuczkiem, na patelnię nałożyłem tłuszczu, cebuli i mięsa i wszystko to razem na ogień. Cebula już się usmażyła - mięso twarde. Węgiel, który do niedawna był cebulą, wyrzuciłem - a mięso robi się coraz twardsze. Posmażyłem jeszcze trochę i mięso wyrzuciłem, bo mimo zdrowych zębów nie można go było ugryźć. Wtedy dopiero zjadłem śniadanie, maczając chleb w tłuszczu zabarwionym węglem ze spalonej cebuli, kilka kawałków chleba w kieszeń - i w drogę.

Rano pogoda była taka coś nie bardzo, ale od czego optymizm - pogoda się ustali. I faktycznie. Ledwie dojechałem do Wawra, zaczął kropić mały deszczyk. Drobiazg - tydzień taki deszcz musi padać, żeby mnie przemoczyć. Ale jemu, draniowi, widocznie się śpieszyło, bo zaczął padać gęściej.

Pech, cholera! W Wiązownej pękła przekładnia, dalej jechać nie mogę, bo spada. Rower za rogi i dalej piechotką, a rower obok mnie. Jest kuźnia. Pytam kowala, czy da rade z naprawieniem przekładni. Dobra nasza - jest jakaś stara przekładnia, którą nałożył mi na miejsce pękniętej za jedne trzydzieści złotych.

Rower już dobry, ja trochę zniszczony, ale nie tracąc fantazji pojechałem dalej. I teraz dopiero deszcz pokazał co potrafi. W dziurach powybijanej nawierzchni szosy potworzyły się wielkie kałuże. Ścieżki przy szosie - jedno błoto, a ja w pewnym momencie czuję, jak mi pierwsza kropelka poleciała po skórze na plecach i zatrzymała się w pasie. Spodnie na nogach już dawno przemokły do ciała. Minąłem Garwolin już cały zmoczony, ale kręcę dalej. Coraz ciężej lawirować miedzy kałużami, a lawirując robię dwa razy więcej drogi, niż gdybym jechał prosto. Kilka kilometrów za Garwolinem zobaczyłem w małym lasku przy drodze samotnie stojąca chałupę z dymiącym kominem. Wtedy dopiero wyraźnie od odczułem, że jestem przemoczony do tak zwanej ostatniej nitki i że cholerycznie mi zimno - bo to przecież już druga połowa października. A tuż obok chałupa i ciepło od kuchni, przy której można będzie się wysuszyć i ogrzać.

Postawiłem rower przed chałupą, zapukałem i wchodzę do izby. Pierwsze moje spojrzenie padło na ściany obwieszone obrazami, ciasno jeden obok drugiego. Był to jakby jeden obraz biegnący przez wszystkie ściany, poprzedzielany tylko listwami ram. "Kandydaci na świętych" - pomyślałem, a głośno powiedziałem:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

- Na wieki wieków - odpowiedzieli mi.

- Dzień dobry - powiedziałem dopiero teraz. Gdy odpowiedzieli, poprosiłem o pozwolenie ogrzania się troszkę przy ogniu, żeby wysuszyć ubranie. Popatrzyli na siebie i gospodarz wyraził zgodę. Wprowadziłem rower do sieni, kombinezon zawiesiłem nad kuchnią, a sam usiadłem tak, żeby szybko wyschnąć.

Nie wiem, jak to się stało, że na widok tylu obrazów wyskoczyłem z "pochwalonym", ale wyczułem, że to będzie najmądrzejsze posunięcie taktyczne, bo chłopi wtedy nie chcieli przyjmować do siebie nikogo. W czasie działań wojennych przewaliła się taka masa ludu, raz Warszawy, później do Warszawy - a ludzie to byli różni. Wiec jak już zacząłem odstawiać "gzymsika", to trzeba było ciągnąć dalej, bo deszcz leje coraz większy. Wiec zacząłem opowiadać o tym, jak zostaliśmy zniszczeni, jak dobrzy ludzie pomogli, jak im Pan Bóg i Matka Boska wynagrodzi. W mojej gadce często przewijały się takie słowa jak: mamuńka, tatuś, cioteczka kochana, do kościółka, dziękować Bogu i tym podobne delikatne, pieszczotliwe słówka, przesycone miłością do Boga. Od dziecka byłem niewierzący, ale deszcz pada, chłop może wyprosić, czas płynie, więc już i tak daleko nie dojadę. Wreszcie z pokorą zapytałem, czy będzie można przenocować, bo to deszcz taki i do Lublina daleko, a w Lublinie to już kuzynek - uczył się na księdza - moją osobą się zaopiekuje. Zgodzili się bardzo chętnie i - narodzie drogi! - sprowadzili rodzinkę z odległej prawie o kilometr wsi, żeby zobaczyli bogobojnego faceta z Warszawy.

Robiło się już ciemno, gdy do chałupy weszło dwóch mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy z rowerami. Poprosili o nocleg. Gospodarz odmówił. Ludzie ci byli zupełnie przemoczeni, drżeli z zimna, a chłop nie chce ich przyjąć. Wstawiłem się cicho za nimi, operując argumentami wiary. Chłop uspokoił się, ale zażądał pieniędzy za nocleg. Do bocznej całkowicie pustej izby rzucił dwie wiązki słomy na podłogę, dał im naftową lampę i kazał sobie z góry zapłacić za nocleg oraz zupę kartoflaną, którą obiecał im ugotować. Ludzie ci jeździli z Warszawy na wieś po żywność dla siebie i na handel. Wyciągnęli wódkę i zawołali mnie do towarzystwa. Odmówiłem, twierdząc, że wódki nigdy jeszcze nie piłem, a płakać mi się chciało, że musiałem odmówić. Ale przecież nie mogłem wypaść z raz przyjętej roli.

Na kolację dostałem michę pszennych klusek z mlekiem - a na dobranoc garnuszek gorącego mleka z masłem, żebym się nie zaziębił. Spać położyli mnie do łóżka ze świeżo powleczoną pościelą. Przed spaniem cała rodzina uklękła do wieczornej modlitwy, więc ja też. Wszyscy już powstawali z kolan, a ja jeszcze waliłem się pięścią w piersi tak gorliwie, jak chyba przedtem nigdy w życiu.

- Mój Boże kochany! - zaszczebiotała gospodyni. - Tyla tu ludzi nocowało u nas, ale pierwszy dopiero taki, co przed spaniem pacierz zmówił.

Rano modlitwa śniadanie i jazda dalej - bo deszcz w nocy przestał padać. Gospodarz nawet słuchać nie chciał o zapłacie za nocleg i jedzenie. Jest niedziela, deszcz nie pada, szosa z wybojami się skończyła, teraz jadę po asfalcie i śpiewam sobie wesoło. Śpiewająco dojadę do Lublina.

Pech! W rowerze urwał się prawy pedał, a ja jestem dopiero w połowie drogi między Rykami a Kurowem. Więc swojego bydlaka za rogi i marsz przed siebie - i szosa dobra, asfaltowa i deszcz nie pada.

Ciągnąłem go ze trzy kilometry, zanim doszedłem do wsi przy szosie. W pobliżu szosy kuźnia. Podchodzę - zamknięta. Prawda, przecież to niedziela. Odnalazłem kowala i proszę o przyczepienie pedału.

- W niedzielę nie będę robił, choćby mi pan nie wiem ile zapłacił - odpowiedział na moja propozycję dobrej zapłaty. A tu ładna pogoda i dopiero godzina jedenasta rano.

Szukam kwatery - nikt nie chce przyjąć. Dopiero sołtys wyznaczył mi chałupę, w której mogę się zatrzymać do następnego dnia. Gospodarze, sympatyczni ludzie, przyjmują na kwaterę tylko ludzi skierowanych przez sołtysa, bo ten legitymuje, to mniej kradną.

Nakarmiono mnie. Przenocowałem względnie dobrze - zapłaciłem kamieniami do zapalniczek, których na wszelki wypadek dość dużo wziąłem ze sobą. Rano kowal zaklepał mi pedał i - jazda w dalszą drogę.

Gdy byłem już na przedmieściach Lublina - pech! Widzę, przednie koło cos dziwnie mi się kiwa, jak pijane obija się po bokach widelca. Zlazłem z roweru i cóż: pękła ośka. Cholerny, zbuntowany rower! Bydlę przeklęte. Za kierownice go i znów piechotą przez cały Lublin na ulicę Długą, gdzie mieszkał mój kuzyn. A tu jak na złość znów deszcz i nie można wyjść z domu, żeby poszukać nowej ośki.

Następnego dnia mimo deszczu łaziłem po mieście i wreszcie po długim szukaniu kupiłem ją w sklepiku ze szmelcem na Starym Mieście.

Było już po południu, gdy wyjechałem z Lublina. A tu trzeba przejechać jeszcze prawie sześćdziesiąt kilometrów. Którędy jechać? Przez Piaski dalej - ale szosa. Przez Łęczną bliżej - ale kawałek chłopską drogą, jak mi tłumaczono. Ale to dobra droga. Rowerem dobrze się jedzie. Wybrałem drogę przez Łęczną i przekląłem Łęczną, drogę, rower, wojnę, Niemców oraz cały świat razem z jego satelitami, już nie ważne nawet było to, że co kilkanaście minut padał deszcz - ale to, co zobaczyłem, gdy minąłem Puchaczów. Ten kawałek dobrej drogi to chyba osiem kilometrów błota i gliny zalanej wodą. Kawałek jechałem, kawałek szedłem, i tak na zmianę. Pomaleńku, z nogami zamoczonymi do pół łydek, dotarłem do szosy Lublin-Włodawa. Teraz jeszcze kawałek na rowerze szosą, kawałek na piechotę do wsi, pozostało mi tylko trzy kilometry do następnej wsi - a tam już "meta". Trzy kilometry w całkowitych ciemnościach, piechotą, po błocie, ciągnąc rower obok siebie. Nogi i tak już mokre, więc na kałuże nie zwracałem żadnej uwagi - tylko parłem jak czołg prosto przed siebie bez względu na przeszkody..

Wreszcie wieś i chałupa, w której mieszkają moje babulki. Gdy wszedłem w obejście, opadły mnie trzy złe psy, które już zostały spuszczone z łańcuchów. Oparty plecami o ścianę zasłaniałem się przed nimi rowerem. Wreszcie z chałupy wyszła gospodyni, odpędziła psy, a ja wszedłem i z krzykiem na gospodarzy, że tak wcześnie spuścili psy.

- No bo, proszę pana - mówi gospodyni - kto mógł wiedzieć, że tak późno jeszcze ktoś do nas przyjdzie. Przecież my sami mieszkamy, pod lasem...

- Co za "proszę pana" do jasnej cholery! - wrzasnąłem. Wtedy dopiero poznały mnie. No bo w kombinezonie, mokry, zabłocony, w błocie po kolana, a najważniejsze - niespodziewany, a w chałupie paliła się tylko naftowa lampka.

Dwa dni odpoczywałem, a trzeciego rozebrałem rower na tak zwane czynniki pierwsze - smarowałem, czyściłem i szykowałem go do powrotnej drogi, bo wynikł jeszcze nowy feler - tylna piasta torpedo przepuszczała. Gdy jechałem na wolnym luzie, to później dwa, trzy obroty pedałami kręciłem na luzie, zanim piasta znów ciągnęła normalnie.

Poprzedniego dnia jeden gospodarz przywiózł mi z Chełma pięć kilogramów tytoniu i dziesięć litrów spirytusu. Na spirytus przywiozłem z sobą ośmiolitrową bańkę i dwie jednolitrowe wojskowe manierki. Spirytus był koloru żółtego i zalatywał rdzą - podobno przechowywany był w zardzewiałej beczce - ale to drobiazg, najważniejsze, że siłę przepisową posiadał. Bańkę opakowałem tytoniem, żeby z zewnątrz nikt się jej nie domacał. Wszystko razem owinąłem workiem, blisko otworu worka lokując manierki, by na wszelki wypadek były pod ręką. Wszystko razem na bagażnik i... serwus rodzinka i wioska - jadę do domu! Wyjechałem już po obiedzie - no bo przecież te głupie sześćdziesiąt kilometrów do wieczora przekręcę. Pięć kilometrów drogą polną do szosy, a dalej już szosa przez Piaski do Lublina.

Tym razem zaczęło się dobrze. Deszczu nie było, kałuż też nie było, wiec tra-la-la, śpiewająco się pedałuje. Ale pech to pech. Kilometr przed Piaskami pękł mi łańcuch. Dociągnąłem rower do miasteczka, kowal zajął się jego reperacją. Ja wlazłem do jakiegoś brudnego żydowskiego sklepiku pożywić się. Dostałem tylko chleba i ogórków kwaszonych, ale i to dobre, gdy chce się jeść. Dość długo trwało, zanim kowal wyszukał odpowiedni kawałek łańcucha. Lecz w końcu rower został naprawiony i bez żadnych przygód dostałem się do Lublina już po godzinie policyjnej - i nawet wydawało mi się dziwne, że nikt mnie z tego powodu nie zaczepił.

Z Lublina do Warszawy miałem zamiar jechać dwa dni z odpoczynkiem u swoich świętobliwych wieśniaków. Dlatego wyjechałem dość późno i... przeliczyłem się z czasem. Bo nie przewidziałem nowej komplikacji. Przy skrzyżowaniu dróg stał duży murowany dom, a przed domem posterunek niemiecki z karabinem. Gdy mijałem żołdaka, ten zaszczekał coś do mnie, ale nie zwróciłem na niego uwagi, tylko pedałowałem dalej. Gdy minąłem go zaledwie o kilka metrów, wrzasnął znów. Obejrzałem się i zobaczyłem, że on ściąga z pleców karabin. Zawróciłem, a on założył mi mowę, z której nic nie rozumiałem, ale z gestykulacji połapałem się, że mam zawrócić, a gdy będę jechał z powrotem - mam zdjąć przed nim czapkę.

"Długo będziesz, wybrańcu boży, czekał, zanim ja przed tobą zdejmę czapkę - pomyślałem, jadąc z powrotem w kierunku Lublina. - Cholerę połkniesz, zanim mnie jeszcze raz zobaczysz".

Ale musiałem odwalić kawał drogi, zanim znalazłem boczna drogę. Jadąc polnymi drogami wyjechałem w końcu na szosę, już kilka kilometrów za pechowym skrzyżowaniem. Straciłem tylko dużo cennego czasu. Zrobiło się już zupełnie ciemno, a ja według swego wyliczenia miałem do przejechania jeszcze kilka kilometrów. Ścieżką przy brzegu szosy nie mogę jechać, bo tak ciemno, że mogę wtoczyć się do rowu, a znów szosą muszę jechać zupełnie wolno ze względu na wielkie wyrwy w nawierzchni.

Raptem słyszę zbliżający się szybko wóz. Nacisnąłem pedały i gdy wóz przejeżdżał obok mnie, chwyciłem się prawa ręką za tylną kłonicę. Na wozie resorowym, zaprzężonym w dwa dobre konie, jechało rozbawione młode towarzystwo. Wóz pędzi, ja przy wozie, a ciemno tak, że na metr przed sobą nic nie widać. Już się martwiłem, że nie będę wiedział, kiedy odczepić się od wozu, by dostać się do swoich gospodarzy, gdy wtem... łup! Tr-r-r-r! - wóz pojechał, rower położył się na szosie, a ja przy rowerze. Cóż - pech! Wpadłem w dużą wyrwę w szosie, koło poszło w bok i oś wozu wycięła w przednim kole kilkanaście szprych. Przednie koło ósemka, a ja potłuczony. Klnąc artystycznie, powlokłem się przed siebie. Rower ciągnąłem z uniesionym do góry przednim kołem.

Chyba po godzinie takiego marszu zobaczyłem po lewej stronie światła wsi. Ledwie wypatrzyłem boczną drogę do wsi. Wszedłem do pierwszej chałupy, w której świeciło się światło. Wszedłem - wygnali. I tak wyganiali mnie z każdej chałupy, a że ja z natury jestem grzeczny, więc spokojnie szedłem dalej, tylko z każdej chałupy coraz bardziej zły i z nastawieniem, że jeżeli będzie mi zimno spać w nocy na polu, no to niech na nich spadną wszelkie możliwe klęski.

Do następnej chałupy postanowiłem wejść "na chama" albo mówiąc inaczej "na duś". Gdy mi na grzeczną prośbę o nocleg znów odmówiono, wryłem się z rowerem do chałupy i nie zważając na dziamgotanie baby i jej męża, usiadłem przy kuchni żeby się rozgrzać, zaznaczając, że cholerę połkną, jeśli ja im wyjdę. Że jeśli zechcą to mogą próbować wyrzucić mnie siłą, lecz tego im grzecznie nie radzę. Dla zaakcentowania swojego stanowiska przez cały czas nie wyjmowałem prawej ręki z kieszeni. Baba wyszła, wróciła, po kilku minutach weszło dwóch młodych dryblasów - synków, jak to się wkrótce okazało. Ja siedzę przy kuchni, a trzech chłopów i baba naprzeciwko mnie pod ścianą - i wszyscy grzecznie, bez słowa gadania. "W nocy nie będę spał, bo mogą zarżnąć" - pomyślałem. Tych na Pana Boga się nie złapie. I w tym momencie pomyślałem sobie, że może dadzą się złapać na... spirytus.

Wyjąłem z worka jedną manierkę - podając babie i proszę żeby dobrała wodą, bo to spirytus, to wypijemy sobie na rozgrzewkę. Spojrzałem na chłopów - szeroki, zadowolony uśmiech rozjaśnił ich dotychczas ponure gęby. Przy wódce rozwiązały się języki - dostałem kolację, łóżko do spania i już byłem w charakterze "przyjaciela". Na wszelki wypadek nie piłem dużo, ale nowa "przyjaźń" była z ich strony zupełnie szczera.

Następnego dnia wędrowałem cztery kilometry do innej wsi, by u specjalisty od rowerów kupić brakujące mi szprychy. Zanim założyłem i wycentrowałem koło, było już południe. Pożegnałem "gościnnych" gospodarzy i - mocno na pedały, by do wieczora dojechać do domu. Jechało się zupełnie dobrze, tylko coraz częściej zaczęła przepuszczać tylna piasta. Coraz częściej przepuszczała i coraz więcej trzeba było kręcić na luzie, żeby znów ciągnęła. Wreszcie za Wiązowną piasta wysiadła całkowicie. Jak pech to pech! Nawet już nie byłem zdziwiony. Kręciłem pedałami, a rower stał w miejscu. Teraz pytanie "co robić?" Wracać z powrotem nie wypada. Na szukanie noclegu za wcześnie, poza tym Wawer to nie miejscowość, gdzie można u kogoś przenocować. Zdecydowałem: płyniemy do domu.

Na Grochowie już prawie nie spotkałem ludzi, a gdy byłem na Moście Poniatowskiego okazało się, że jestem sam. Godzina policyjna - i ja jeden na ulicy, a do domu jeszcze daleko.

W Alejach Ujazdowskich przy ulicy Agrykoli zaczepił mnie niemiecki patrol. Dobrze, że równocześnie napatoczył się granatowy policjant, który znał język niemiecki - bo ja nie znałem nawet jednego słowa, więc kto ich tam wie, co by ze mną zrobili. Wytłumaczyłem sam, że wracam ze wsi, że popsuł mi się rower, pokręciłem pedałami. Zapytano mnie, co mam w worku.

- Tytoń - odpowiedziałem.

- Szmugiel?- pyta szkop.

- Nie, dla siebie.

Pomacał, ale bańki ze spirytusem się nie domacał - i kazał iść dalej. Gdy doszedłem do Belwederu pomyślałem, że głupotą byłoby prowadzić rower z góry. Zjechać i wygodniej, i szybciej. Z popsutą piastą i bez hamulca pojechałem w dół na złamanie karku... Bęc! Uderzenie, wyleciałem z siodła, kilka kozłów po jezdni i... spokój. Ja potłuczony, a przednie koło - ósemka. Okazało się, że na ulicy Belwederskiej rozebrano jezdnię na szerokości dziesięciu metrów i to było przyczyną kraksy. I znów na jednym kole, na piechotkę do domu. Kwadrans takiego marszu - już dzwonię do bramy. Dozorczyni otwiera i wita mnie "artystyczną wiązanką słupów telegraficznych". Było tam wszystko: taka mać, taki synu i wiele innych ciekawych słów kwestionujących moje pochodzenie oraz prowadzenie się moje i mojej matki.

Zatkało mnie na moment, lecz już po chwili oddawałem "wiązankę" z lichwiarskim procentem.

Następnego dnia okazało się, że dozorczyni wzięła mnie za kolegę z mego domu, który był bardzo do mnie podobny, a "wiązanka" była przeznaczona dla niego z tego powodu, że codziennie przychodził po zamknięciu bramy i nigdy za otwarcie nie płacił.

Tak zakończyła się moja pechowa podróż, w której opisie nie ma nic zmyślonego. Tego samego jeszcze dnia rower swój najnormalniej w świecie wyrzuciłem na śmietnik. Tytoń odprzedałem kolegom bez zarobku. A spirytus? Spirytusu żal mi było sprzedawać, bo z powodu koloru i smaku musiałbym oddać go taniej niż spirytus czysty, który znów po sprzedaniu swojego musiałbym kupować w celach "leczniczych".


Fragment książki Stanisława Grzesiuka Boso ale w ostrogach.


Wyszukał, zoceerował i udostępnił Piotrek Rzuczkowski (rzuczek@friko3.onet.pl)
Przeglądnął i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    8.10.99 15:28