Przygoda w Moab

Z myślą o tej wyprawie nosiłem się od około dwóch lat. Wtedy to zacząłem przeglądać amerykańska grupę dyskusyjną alt.mountain-bike, gdzie nazwa Moab pojawiała się bardzo często - zawsze jako ucieleśnienie raju dla każdego rowerzysty górskiego. Pokojarzyłem te informacje z lokalizacjami, w jakich kręcono takie filmy, jak Down czy Kranked, i postanowiłem tam pojechać. No tak, łatwo powiedzieć, gorzej z wykonaniem. Pierwszą przeszkodą była amerykańska wiza, a w zasadzie jej brak.

Do konsulatu w Krakowie pojechałem bez zaproszenia i bez indeksu (studia skończyłem dwa lata wcześniej), co nie wróżyło mi pozytywnego załatwienia sprawy. Postawiłem na szczerość i na pytanie konsula o cel wizyty odpowiedziałem, że zamierzam pojeździć na rowerze po okolicach Moab w Utah. Facet zrobił zdziwiona minę, pokiwał głową i... zezwolił mi na odwiedzenie swego pięknego kraju.

Hm, wizę już miałem, ale pozostało jeszcze kilka problemów, które na szczęście udało mi się rozwiązać. W pracy załatwiłem sobie urlop (częściowo bezpłatny), a kasę skombinowałem sprzedając samochód i niedawno kupionego Marina B17 dh.

Moab Slickrock (7 KB) Canyonlands Overlook (6 KB) Utah (6 KB)

Wreszcie w połowie czerwca, z jedną walizką i moim wiernym hardtailem Authora w tekturowym pudełku, poleciałem do USA. Na miejscu poskładałem rower, dokupiłem brakujące części (gripy i pompkę, które zostawiłem w domu) i przez około tydzień zwiedzałem okolicę. Niestety, poza Palos Heights i ścieżką wzdłuż brzegu jeziora Michigan, nie znalazłem zbyt wielu intrygujących szlaków w pobliżu Chicago.

Sprzęt był już sprawdzony, a ja nie mogłem się doczekać mojej wielkiej przygody. Zadzwoniłem do wyszukanego jeszcze w Polsce schroniska w Moab, żeby potwierdzić rezerwację i pożyczonym od przemiłej koleżanki samochodem wyruszyłem w drogę do Utah. Przejechanie 1800 mil (ok. 2900 km) zajęło mi półtora dnia.

Schronisko Lazy Lizard (czyli Leniwa Jaszczurka) leży na obrzeżach miasta i jest jednym z bardziej niezwykłych miejsc, jakie w życiu odwiedziłem. Spotkałem tam ludzi z najróżniejszych zakątków świata ( m. in. Szwajcarii, Niemiec, Japonii, Irlandii i całych Stanów), którzy zbierali się co wieczór przed głównym budynkiem, żeby podzielić się wrażeniami z minionego dnia. Większość stanowili bikerzy, ale byli też miłośnicy pieszych wędrówek oraz fani "białej wody". Budynki były czyste, główne pomieszczenia klimatyzowane, a cena - 8,72$ - wielce atrakcyjna.

Moab Slickrock (5 KB) Moab (8 KB) Moab (6 KB)

No, ale dosyć tych szczegółów, bo to przecież nie przewodnik turystyczny - teraz trochę o jeździe.

Z powodu wysokich temperatur, dochodzących do 50 st. C, musiałem rozpoczynać swoje wycieczki dość wcześnie, około godziny szóstej rano. Pierwszego dnia wyjechałem na mały rekonesans po okolicy, ale już następny dzień spędziłem pocąc się na trasie prowadzącej do Gemini Bridges. To był mój pierwszy kontakt z czerwoną, piaszczysto-skalistą okolicą Moab. Trasa nie była zbyt wymagająca technicznie, ale bardzo ciekawa krajobrazowo. Jej punktem kulminacyjnym były skalne mosty - zapierające dech w piersiach twory natury, bardziej przypominające widoki z Marsa niż naszą "Matkę Ziemię".

Bartlett Wash (4 KB) Moab Slickrock (9 KB) Bartlett Wash (5 KB)

Następnego ranka wraz z dwoma poznanymi w schronisku Amerykanami wyruszyłem na podbój najsłynniejszej atrakcji Moab, a mianowicie Slickrock Trail. Ten prawie 20 km szlak biegnie w całości po strasznie pofałdowanym masywie czerwonego piaskowca. Skała ta ma pewną zadziwiającą właściwość - opony się praktycznie do niej kleją! Dzięki temu udało mi się wjechać na prawie pionowe ściany. Wrażenie jest naprawdę niesamowite. Cała trasa jest mocno wymagająca technicznie, a za dodatkowe utrudnienie należy uznać tzw. współczynnik strachu. W dziesięciostopniowej skali lokalnego przewodnika Mela uzyskała ona... 10 z uwagą "very scary in spots" ("miejscami przerażająca"). Bardziej jest to jednak sprawa wysiadania psychiki podczas pięćdziesięciostopniowych zjazdów na skraju przepaści niż rzeczywistej trudności. Wszystkie miejsca da się przejechać, a wspomniana już doskonała przyczepność podłoża pozwala bardzo precyzyjnie modulować siłę hamowania i powoli wybierać optymalny tor przejazdu. Cała pętla jest bardzo dobrze oznakowana białą, przerywaną linią. Niektórym to odpowiada, ale ja nie lubię jak mi ktoś co do metra wyznacza, gdzie mogę jechać i od czasu do czasu wybierałem swoją własną drogę. Trasa w każdym miejscu jest bardzo "fotogeniczna" i pozwala na robienie zawodowych ujęć dosłownie co kilka minut. Szczególnie godne polecenia są dwa specjalnie oznaczone punkty widokowe oraz odcinek, z którego można podziwiać rzekę Colorado. Przejechanie całości z kilkoma postojami na "fotki" zajmuje ok. 4 godzin, a najlepszym zajmuje to niecałe 90 minut.

Arches (7 KB) Hidden Valley (8 KB) La Sal Mountains (6 KB)

Na kolejną wycieczkę wybraliśmy się w góry La Sal. Tym razem zabraliśmy dwa samochody. Jeden zostawiliśmy na końcu szlaku (1200 m n.p.m.) a drugim razem z rowerami wjechaliśmy na 2500 m do North Beaver Mesa. Na początku jechaliśmy szeroką, trochę piaszczystą drogą prowadzącą to pod górę, to w dół, utrzymując nas cały czas na mniej więcej tej samej wysokości. Jednak po około czterech kilometrach zaczął się niesamowity, superszybki i ponad 40-kilometrowy zjazd! Po prostu marzenie każdego downhillowca.

North Beaver Mesa (6 KB) Hidden Valley (7 KB) Gemini Bridges (7 KB) La Sal Mountains (7 KB)

Czasem trzeba było trochę dokręcać, a raz, mniej więcej w połowie, nawet pokonać dość strome wzniesienie. Jednak całość trasy była najprzyjemniejszym kawałem kurzu, jaki w życiu udało mi się przemierzyć. W dolnej części należało pokonać około dwudziestu brodów, ponieważ drogę przecinały dość liczne w tej okolicy słone potoki (w końcu skądś się ta woda w Wielkim Słonym Jeziorze musi brać, nie?), a najefektowniej robiło się to pełnym impetem. Tego dnia po raz pierwszy naprawdę żałowałem, że sprzedałem mojego fulla. Ale co tam, i na sztywniaku przyjemność z jazdy miałem ogromną. Nie tylko zresztą ja, gdyż twarze całej naszej trójki rozpromieniały "rogale od ucha do ucha". Nic nie dało się z tym zrobić i nawet prowadząc samochód szczerzyłem zęby.

Moab Rim (7 KB) Moab Rim (7 KB) Moab Rim (6 KB)

Podczas mojego dwutygodniowego pobytu w Moab zaliczyłem jeszcze bardzo piaszczysty i piekielnie upalny kawałek pustyni, którym biegnie szlak do dwóch olbrzymich ostańców skalnych (takich jak na ostatnim teledysku Metalliki), które swoje nazwy zawdzięczały pierwszym na świecie pancernikom - Monitor i Merrimac. Dwa razy odwiedziłem też potężne połacie piaskowca w okolicy Bartlett Wash, gdzie kręcono sceny prawie wszystkich związanych z MTB ekstremalnych filmów video. Z pozostałych wypadów wymienić jeszcze warto Moab Rim z Ukrytą Doliną, Canyonlands Overlook i wiele innych nie nazwanych szlaków, które gościły mnie i mój rower.

Monitor & Merrimac (7 KB) Monitor & Merrimac (7 KB) Monitor & Merrimac (8 KB)

Moab opuszczałem z żalem i poczuciem niedosytu, jednak ponieważ chciałem zobaczyć odbywającą się w tym czasie eliminację pucharu świata w Durango, nie miałem wyboru. W tym kultowym miasteczku spędziłem kolejny tydzień, obserwując zmagania najlepszych sportowców świata. Miałem okazję podziwiać czołówkę zjazdową i dualową na trasach niesamowitego ośrodka sportowego w Purgatory Village, a zawodników XC w samym Durango. Tych drugich praktycznie mogłem dotknąć na trasie. Nie omieszkałem też zrobić sobie zdjęcia z Martinezem i - niestety nie startującą już w zawodach - piękną Paolą.

Durango & Silverton (7 KB) Autor z Martinezem (8 KB) Autor z Paolą Pezzo (9 KB)

Już po pucharze skusiłem się na przejechanie jednego z najdłuższych na świecie "singletracków" - ponad 60 km (!) ścieżki z Purgatory Village do Hermosa. Niestety, nie dopisała mi pogoda i chyba na długo zapadnie mi ten dzień w pamięci. Przeżyłem bowiem cztery potworne burze z piorunami, ulewę i gradobicie, a wszystko to powyżej 3000 m npm. i w temperaturze około 5 st. C, choć na początku było dwadzieścia kilka.

Rowerek w Camry (9 KB) Po powrocie z Colorado przejechałem jeszcze dość płaski Fox River Trail w Illinois, powłóczyłem się po wybrzeżu jeziora Górnego w Wisconsin i Minesocie oraz ścieżkach Nowojorskiego Central Parku. W sumie przejechałem ok. 2500 km w niecałe dwa miesiące i był to mój życiowy rekord. No, ale przecież nie jestem szosowcem.

Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka. Tydzień po powrocie ze Stanów, gdzie miałem okazję stawić czoła najróżniejszym wyzwaniom, uzbrojony w nowe doświadczenia i umiejętności odwiedziłem park, w którym w czasie mojej nieobecności kumple usypali parę hopek. Przejechałem ten swego rodzaju "mini dirt", zaliczyłem OTB i... z pękniętymi wyrostkami poprzecznymi kręgosłupa wylądowałem w łóżku.

Czasem los pokrzyżuje nam plany, ale cóż i tak mogę się uważać za szczęściarza, bo moje kości się zrosną, a kręgosłup Manhattanu już nie...


Copyright © 2001 by Estom (estom@bnet.pl)
Obróbka Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    11.12.00 13:06