Słodka bajeczka rowerowa

Szczerze mi żal zjazdowców. My, "kroskantrowcy", mamy swoje podania i legendy. Księstwo Marin, Tom Ritchey, Gary Fisher - oto nasza mitologia. A cóż mają biedni zjazdowcy? Naprawmy to niedopatrzenie historii...


Za górami, za lasami, za siedmioma morzami leży sobie miasto O Słodko Brzmiącej Nazwie. Czas tutaj płynie sobie wolniutko, a ludzie żyją szczęśliwie. Wszystko jest miłe i przyjazne, zupełnie inaczej niż w innych częściach świata. Miasteczko kocha swoich mieszkańców, a oni odwdzięczają mu się tym samym, dbając o ład, kulturę i porządek. Nikt się tu nie spieszy, wszyscy są mili, nawet dla obcych i zawsze można liczyć na ich pomoc. Miasteczko jest ukochaną ostoją zagubionych poetów, niedocenianych sztukmistrzów i lekko zbzikowanych dekoratorów wnętrz.

Po małych, ślicznych uliczkach poruszają się malutkie samochodziki, wystrugane z łupinek kokosów. Napędzane nektarem z niezapominajek, roztaczają wokół siebie boską woń i jeżdżą powolutku, żeby czasem nie potrącić przemykających tu i tam mysich przedszkoli. Miasto to jest bardzo proekologiczne. Ścieżki rowerowe są wyraźnie zaznaczone kolorem truskawkowym. Piesi na nie nie wchodzą, gdyż bardzo szanują wesołych rowerzystów, a ci powolutku pomykają na swych błyszczących rumakach, pozdrawiając się uśmiechem i okrzykiem: "Aje, aje, niech ci podaje!". Na każdym rogu są poustawiane kolorowe kosze na śmieci: czerwony na papier, zielony na szkło, żółty na metal oraz czarny na wszystkie inne przydatne rzeczy. Stoją jeszcze takie szare, wielgaśne i groźnie wyglądające, odór bije od nich przeraźliwy i wrzaski straszne ze środka dochodzą, a całe rodziny karaluchów wypływają spod źle domkniętych pokryw. Te pojemniki są na zużyte komponenty Shimano.

Inaczej niż na całym świecie, tutaj św. Mikołaj przychodzi co sobotę. Rozdaje radosnym mieszkańcom darmowe, low edition, numerowane i bajecznie kolorowe komponenty renomowanych firm. A czegóż tam nie ma! Korby maści wszelakiej o tarczach z kosmicznych materiałów, są też przerzutki cudowne, co luzów nigdy nie łapią i jeszcze potrafią anegdoty opowiadać. Bardzo się wszyscy cieszą, tylko karaluchy nie, ale one mają swoje święto w niedziele. Wtedy przyjeżdża do nich śmieciarką zaprzężoną w cztery szczury św. Franciszek, zasiadają razem do stołu i dyskusje długie prowadzą, a co wydumają, to na listę pl.rec.robaki postują. Jest miło i miłosiernie.

Jak każde miasteczko, to też ma swoje osobistości, co niepowtarzalny klimat tworzą. Najzacniejszą z nich jest Pan Jarosław. Uczeń sztukmistrza z Lublina, wszystkie magiczne zaklęcia posiadł i wykorzystać je potrafi. Przy pomocy swojej czarodziejskiej reklamówki niejednego cudu już dokonał: a to zarazę przegonił, a to złodziejowi rowerów ręce w kapustę zamienił i Zabójcze Króliki na niego nasłał. Inną osobistością jest szalony lodziarz, pan Ludwik. Lubi on zaczaić się swoją budką-z-lodami-na-dwóch-kółkach za jakimś winklem i czekać, aż kokosowy samochód się zjawi. Wyskakuje wtedy na niego z diabelskim wyciem źle wyregulowanych hamulców, zieje ogniem z nozdrzy i wydłubuje przerażonemu kierowcy gałki oczne. Ot, figlarz. Należy nadmienić, ze pan Ludwik ma najlepsze i najtańsze lody: jeden złoty za gałkę.

Inną niezwykle ciekawą postacią jest wielebny Protazy. Empirysta z przekonania, uznaje tylko kary cielesne. Jest jedynym spowiednikiem w miasteczku, więc może sobie na takie fanaberie pozwolić. Już niejeden grzesznik poprzysiągł poprawę, kiedy wielebny Protazy nakazał mu trzy dni na samej sztycy, bez siodełka, jeździć. Jego nieprzebrana fantazja sięgała też dalej, skręcając maksymalnie sprężyny w SPD grzeszników. Nieszczęsny taki osobnik cierpiał niesamowite katusze i przeważnie umierał z rozerwanym pęcherzem, utknąwszy w drzwiach ubikacji.

Wszystko było pięknie aż do dnia pańskiego 22 lipca. Cień strachu padł na miasteczko. Zza skał wyłonił się bowiem stwór straszliwy, postrach okolicznych gór i lasów, potomek Potwora z Bagien i Emilii Plater. Groźny, ryczący i siedmiogłowy Downhillowiec. A nie był to zwykły zjazdowiec, jakich się często nad Wisłą spotyka, o nie! Ten był wyjątkowo straszny, zakuty w czarna zbroję, paskudnie ubrudzoną skrzepami krwi różnych grup. Na każdej z siedmiu głów miał diabelski kask integralny. Fatalną miały wentylację, więc ślinił się niemiłosiernie, a ślina ciurkiem płynęła po jego ufajdanej zbroi. Muskularne nożyska zaopatrzone były w olbrzymie stopy o krogulczych paluchach, a jedno z ramion, najwyraźniej urwane w jakimś starciu, przyszyto okrutnymi szwami parę centymetrów za nisko. Cale cielsko miał wytatuowane krwawymi freskami, których motywem przewodnim były zmasakrowane, dziecięce główki i koty z wyprutymi wnętrznościami. Poruszał się ociężale, sapiąc i sypiąc iskrami, a para gorąca buchała z jego otworów wentylacyjnych.

Bohaterowie naszego miasteczka, dumni i odważni, stanęli do walki z potworem. Niestety, wszystko na próżno. Pierwszy padł Pan Jarosław. Z potężna siłą rażony rurą 1 i 1/8 cala, umarł, trzymając w zakrwawionych dłoniach własną wątrobę. Niepomny niebezpieczeństwa, lodziarz Ludwik wziął straszliwy rozpęd i z pieśnią na ustach pomknął swoim bicyklem wprost ku przeznaczeniu. Niestety, drogę przecięła mu Tarcza O 56 Zębach. Wirując z kosmiczną prędkością, grzmotnęła Ludwika prosto w podstawę czaszki. Runął na ziemię jak rażony piorunem, a wyładowania elektryczne z uszkodzonego dynama przewalały się po jego martwym ciele. Wielebny Protazy oszalał. Widział, co się dzieje i wiedział, że nie jest to coś, z czym można się zwrócić do Straży Miejskiej - oni zajmują się znacznie poważniejszymi sprawami. Przerażony rzucił się do ucieczki, a wtedy na jego szyi oplótł się diabelski łańcuch, zaciskany niemiłosiernie przez dwa szatańskie napinacze. Rycząc posępnie, Downhillowiec dopadł wielkimi susami wielebnego, zadając mu ostateczny cios. Jego nożysko wcisnęło głowę Protazego w głąb korpusu. Ciemna krew buchnęła obficie, całkowicie zalewając potwora, który tylko zamlaskał i zaśmiał się diabolicznie.

Koniec miasteczka wydawał się być bliski. Potwór, człapiąc niezdarnie, zbliżał się do pierwszych zabudowań. I nagle stał się cud! Poświata straszna wzniosła się nad najwyższym wzgórzem. Od jego szczytu oderwało się kilkanaście postaci i pełnym galopem zmierzało ku miasteczku. Zamarły serca mieszkańców. Kim są ci jeźdźcy? Po chwili wszystko stało się jasne. W chwale i glorii wyłonili się zza wzgórz Rycerze Św. Peelreca. Ubrani w piękne zbroje i cudowne kaski dosiadali rączych rumaków, a był to kwiat najprzedniejszy: można tam było znaleźć narowiste bestie rodem z księstwa Marin, jak i dzikie i olbrzymie rumaki teutońskie. Rycerze z ogniem w oczach rzucili się na potwora, jak niedźwiedź rzuca się na intruza w obronie swoich małych. Na nic zdały się wymachy potężnych łapsk i ogień z nozdrzy. Jedna za drugą, kolejno odpadały głowy strasznego Downhillowca. Gdy została już ostatnia, na czoło wysunął się największy rycerz, zamachnął się potężnym mieczem, uzbrojonym w zęby systemu HG, i już miał dokończyć obrzydliwego procederu, gdy Downhillowiec zacharczał: "Litości, o panie!". Opadł miecz. Darował mu życie, ale rycerze wspólnymi siłami wypędzili go z miasteczka, a potem z kraju.

Słuch po nim wszelki zaginął, jak i po całym gatunku jego. Czasami tylko podróżni, przybywający z najdalszych zakątków świata, mówią, że, gdy księżyc jest w pełni, pojawiają się on i jemu podobni. Zawsze w dzikich i niedostępnych górach, na zjazdach straszliwych, przy pomocy swych piekielnych rumaków sieją tam strach, śmierć i zniszczenie. Strzeżcie się!


Copyright © 1999 by Tomasz "Holmes" Gadowski (holmes@free.com.pl)
"Spolszczył" i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    30.09.99 12:00