Krzychu bajeruje jakąś panienkę na tylnym siedzeniu autobusu - jego wola i jego wakacje - a ja patrzę przez szybę na umykającą Polskę. Patrzę i wspominam ostatni miesiąc przygotowań do wyprawy: najpierw marzenia o rowerowym urlopie, szukanie sprzętu, liczenie kasy, mapy, przewodniki, porady rowerowych wyjadaczy i wreszcie ten mój wymarzony rower kupiony za podwójną wypłatę, pieniądze ciotki, babki i sąsiadki. A potem pierwsze treningi, kilometry, górki, droga z Krakowa do Zakopanego i z powrotem, i oczywiście bolący tyłek - w przeciągu 20 dni z faceta przyssanego do komputerowego monitora przeistoczyłem się w rowerowego turystę, przejeżdżając niecałe tysiąc kilometrów. W końcu emocje codziennego nękania naszego szefa, który do końca nie dawał nam pewności, że dostaniemy trzytygodniowy urlop w okresie, kiedy firma najbardziej nas potrzebowała jako ludzi jak zwykle niezastąpionych.
Marzę o najbliższych dniach - niespodziance jutra, które jeszcze wielokrotnie zdąży mnie zaskoczyć. To nie to samo, co urlop w hotelu nad morzem. Tutaj codziennie zmieniasz miejsce, ludzi, krajobraz. Codziennie nowe rzeczy, wydarzenia, problemy i radości. Po prostu ruch - wakacje na rowerze.
Zurych wita nas deszczem. Złożenie mojego sprzętu zajmuje 10 minut, Krzychu walczy ze
swoim trochę dłużej, bo żelastwo przed wyjazdem rozłożył ambitnie na czynniki pierwsze.
Jestem już lekko mokry, deszcz dalej siąpi, gdy próbujemy wydostać się z miasta. Problem
w tym, że nigdzie nie ma miejsca na rozbicie namiotu - wszędzie ogrody z kwiatkami, za
których zniszczenie grozi kolegium, które można spłacać do końca życia. Mocno już
zmoczeni (deszczem oczywiście) znajdujemy szklarnię na tyłach dużego domu. Fajne
miejsce, ale jak rano znajdzie nas tu właściciel, to może na nas nasłać policję albo
rozstrzelać na miejscu. Pukamy do domu. Trochę wstyd, bo już przed dziesiątą i wygląda
na to, że wszyscy śpią, ale szczęście nam sprzyja i sympatyczny staruszek zaprasza do
środka. "Tu jest kuchnia, tutaj łazienka i ubikacja, a tutaj podgrzewany basen" - brzmi
to tak naturalnie, jakby każdy Szwajcar miał podgrzewany basen w ogrodzie. Nie kryjemy
zaskoczenia - my tylko prosiliśmy o kawałek podłogi w szklarni...
Szwajcaria okazuje się być poprzecinana tysiącem ścieżek rowerowych, które wiodą -
przynajmniej tak się nam wydaje - nie wiadomo skąd i nie do końca wiadomo gdzie.
Natomiast ich lokalizacja jest niesamowita: albo jedziesz ścieżką przez las, albo drogą
tylko dla rowerów, albo wzdłuż drogi o minimalnym ruchu. Wszystkie wiodą przez ciekawe
miejsca, z których roztaczają się niesamowite widoki. A oprócz tego spotykasz sporo
rowerzystów takich jak Ty, którzy witają Cię z uśmiechem. Rowerzystki też. Kierowcy
samochodów obchodzą się z Tobą jak z jajeczkiem, jakbyś był najważniejszy na drodze i to
wręcz zachęca, aby być dla nich tak samo kulturalnym. Słowem: rowerowy raj, który można
polecić każdemu. Szkoda trochę, że pogoda nie do końca dopisuje, ale to nie przeszkadza
w pokonywaniu następnej góry, gdzie Krzychowi psuje się wolnobieg. Zdesperowany i trochę
wkurzony, bo kumpel siedzi pod drzewem czekając na cudowne uzdrowienie roweru, pukam do
najbliższego domu. I znów zaskoczenie, bo tamtejsi mieszkańcy wydają się być bardziej
zmartwieni problemem Krzycha niż my sami. Nie mijają dwie godziny, a dzięki wydatnej
pomocy tambylców, którzy obwieźli Krzycha po okolicznych serwisach rowerowych, ruszamy w
dalszą drogę.
Wieczór każe szukać miejsca do spania. Pusta szopa już się znalazła, ale znów trzeba zapytać o zgodę. Pukam do drzwi sporego budynku obok, który wygląda na hotel albo sanatorium. Sympatyczna kobieta uśmiecha się: "To dom starców. Ale mamy jakiś wolny pokoik z prysznicem. Zapraszam do środka, a za pół godzinki zgłoście się po gorącą kawę... No co tak stoicie? Przecież chyba nie macie zamiaru spać w tej szopie...". Szwajcaria zaskakuje nas po raz kolejny. Jak tak dalej pójdzie, to nie uda się nam rozbić namiotu...
Mapa rowerowa Szwajcarii
kupiona za ogromne pieniądze - około 75 złotych - sporo
wyjaśnia. Znajdujemy tam 9 podstawowych tras rowerowych, ciągnących się z zachodu na
wschód kraju. To trasy o różnym stopniu trudności i wiodące przez różne partie kraju.
Jedna z nich nazywa się "Alpenpanorama-Route" - to taka, która wiedzie przez
najładniejsze zakątki Szwajcarskich Alp; inna - "Seen-Route" - prowadzi wzdłuż
najważniejszych jezior. Te podstawowe trasy są oznakowane w specjalny sposób i naprawdę
nie jest łatwo się na nich zgubić. Jedyna trudność to poszukiwanie znaków o danym
numerku na swojej drodze i weryfikacja, że jedzie się dobrze. Dużo łatwiej niż na
turystycznych szlakach w Bieszczadach, a tylko troszeczkę trudniej niż na zwykłej
samochodowej drodze. Oprócz tych podstawowych, "narodowych" dróg widzimy na mapie setki
innych mniej lub bardziej ważnych, a co jest w tym wszystkim najważniejsze - cała mapa
jest przeznaczona tylko dla rowerzystów, a więc nie dopatrzysz się tu zbędnych rzeczy w
stylu autostrady, lub drogi szybkiego ruchu, za to znajdziesz znaki mówiące o nachyleniu
terenu i ostrzegające, że ta, czy inna droga jest przeznaczona dla rowerów górskich.
Taka mapa to skarb, który daje nadzieję na przejazd aż do Genewy najciekawszymi drogami.
My decydujemy się na przejazd częściowo trasą numer 4 (Alpenpanorama) i numer 1
(Rhone). Początek jest rewelacyjny i zachwyca: piękne widoki, rowerzystki, drogi,
na których nie widać samochodów. Po prostu wakacje.
Następny dzień przynosi zaskoczenie: "Kudłate" - Krzysiek zapowiada spore górki, patrząc na mapę - po wspólnym obejrzeniu "Kilera" słówko "kudłaty" stało się dla nas synonimem wszystkiego, co złe. Rzeczywiście górki się zaczynają i ciągną przez najbliższe 4 godziny pchania rowerów. Szlag nas trafia, bo mapa wyraźnie mówiła, że to trasa rowerowa, a to co widzimy nikt zdrowy nie nazwałby drogą dla rowerów. Z uśmiechem myślę o wyczynach niektórych, szczycących się wyjazdem na krakowski Kopiec Kościuszki. Kilometr czy dwa stromego podjazdu można zdzierżyć - tutaj jest ich kilkanaście, nie wspomnę o nachyleniu. Szczęście, że Krzysiek ma czekoladę w proszku, która daje kopa i pozwala wyciągnąć sprzęt na sam szczyt. Żałujemy, że pogoda jest taka fatalna, bo najwyraźniej wypchaliśmy żelastwo na całkiem niezłą wysokość, mapa wskazuje 1611 m n.p.m. Stąd przy dobrej pogodzie byłoby widać sporą część Szwajcarii. Blisko szczytu znajdujemy w miarę płaskie miejsce na rozbicie namiotu. Właścicielka placyku całkiem nieźle mówi po angielsku: "Zwariowaliście? To najwyższe miejsce w okolicy. Tutaj nikt nie jeździ rowerami. Nikt wam na dole nie powiedział, że tego się nie da przejechać?". Ale jest już o te kilka godzin za późno...
Szwajcaria dzieli się na trzy części: niemieckojęzyczną (to ta ze szwajcarską
dokładnością, zegarkami i bankami), francuskojęzyczną i włoskojęzyczną. Nie jest nam dane
oglądać tej ostatniej, ale różnice pomiędzy dwoma pierwszymi są widoczne. Dla mnie
podstawową różnicą jest język - francuski jest dla mnie czarną magią i potrafię jedynie
powiedzieć "dzień dobry", "dziękuję", i "czy chciałaby się pani ze mną...". Szczęściem
Krzysiek umie więcej... Widać też różnicę w mentalności ludzi i w krajobrazie. Porządek
też jakiś taki inny: pola i ogrody już rzadziej są ogrodzone, na półkach w sklepach
towary inaczej poukładane i... wszędzie ten francuski język... Niewątpliwą zaletą tej
części są malutkie źródełka z krystalicznie czystą i lodowatą wodą. Takie źródełka,
pięknie ustrojone pelargoniami, umiejscowione są z reguły w centrum miasteczka. Woda
spływa przez metalową rureczkę do większej wanienki, a francuscy Szwajcarzy mają wyraźną
radochę w wymyślaniu, jakby to najładniej urządzić, żeby to fajnie wyglądało. Dla takich
rowerzystów jak my ma to zaletę nie tylko estetyczną: zwalnia nas z konieczności
pukania do drzwi i proszenia o zimną wodę, a w chwilach najbardziej gorących - słoneczko
już wyszło zza chmur - można się w takiej wodzie opłukać.
Mijamy Genewę i przekraczamy granicę szwajcarsko-francuską znajdując drogę, która już nie zaskakuje nas wielkimi wzniesieniami. Robi się coraz goręcej, a Francja nie wita nas bynajmniej tysiącem rowerowych ścieżek. Ilość rowerzystów, nie wspominając rowerzystek, też maleje, a co niektórzy kierowcy samochodów raz na jakiś czas dają nam dyskretnie do zrozumienia, że raj się skończył, a zaczęła smutna rzeczywistość. Nawet pobocza są zrobione z innego materiału niż nawierzchnia drogi, co skutecznie zniechęca i sprawia, że kierownica dziwnie ucieka na lewo, spychając rowery z pobocza na drogę. Krzysiek na głos ćwiczy francuską wymowę sprawiając, że życie brzydnie i traci sens - już sto razy bardziej wolę słuchać Eskimosów.
Rodan, wzdłuż którego jedziemy, z czyściutkiej, cudownie zimnej rzeki przynoszącej ochłodzenie w południowych godzinach, dosyć szybko zamienia się w rzekę klasą czystości podobnej do wiślanej. Z uwagi na to, że słoneczko dosyć skutecznie przypomina, że mamy lato, decydujemy się na jazdę do pierwszej po południu, a potem od szóstej lub nawet siódmej wieczorem, po drodze znajdując jakiś cień na przeczekanie najbardziej gorących godzin. Jadąc słyszymy dookoła cykanie czegoś, co siedzi chyba na drzewach - ptaki? świerszcze? cykady? - i wydaje odgłos podobny do grzechotania grzechotników. Mam wrażenie, że jeżeli któryś z nas padnie z gorąca, dookoła od razu pojawi się tysiące tych grzechotników, których odgłosy dookoła złowieszczo, ale dosadnie oznajmiają mi, że w chwilach naszej słabości nie będą miały litości. Odczucie to potęguje fakt, że w tych najbardziej gorących chwilach mijamy małe miasteczka, w których drzwi i okna pozamykane są na wszystkie możliwe zamki dając wrażenie opuszczonych i wyludnionych, jakby przeszła tamtędy dżuma, czy inne cholerstwo. Na ulicy oczywiście nie uświadczysz żywej duszy, a od 13:00 do 17:00 sklepy mają przerwę, bo i tak nikomu się nie chce o tej porze robić zakupów.
Krzychowi po raz kolejny psuje się rower. Wszystko ma swój kres, 20-letnie polskie
rowery też, tym bardziej, że Krzychu swój katował na wszystkie sposoby, wariacko
zjeżdżając po górskich serpentynach i hamując na dole z piskiem przypominającym jęk
zarzynanego osła; nie oszczędzał też opon na kamieniach i cierniach w zaroślach
wzdłuż Rodanu. Nie mówię już o tym, że pewnego dnia pompka wlazła mu w przedni
korbowód, czyniąc tam drastyczne porządki. Ale puściło coś innego - trzpień mocujący
wajchę od pedału. Szukaliśmy jakiegoś zamiennika, ale niestety Francuzi zapomnieli o
tego typu rowerach dawno przed wojną i używają tylko Shimano, które ma trochę inne
patenty od Rometowskich. W końcu, za namową miejscowego rzemieślnika, przypominającego
bardziej szamana niż fachowca, Krzychu decyduje się na zespawanie bolących części.
Pozwala mu to przebyć następne 20 kilometrów i nagle, w samo południe, w okolicy
przypominającej zadżumione odludzie - kapituluje. Dla niego to już koniec rowerowej
podróży - decyduje się wracać stopem do domu zwiedzając po drodze kawałek Europy. Dla
mnie podróż jeszcze się nie kończy - wręcz przeciwnie, zaczyna się jej druga, nie mniej
ciekawa połowa.
Francuskie wybrzeże wita mnie jeszcze tego samego dnia, po pożegnaniu się z Krzychem. Uparłem się i przejechałem blisko 140 kilometrów, ostatnie już po ciemku. Po godzinie poszukiwania jakiegoś miejsca do spania, jeden z recepcjonistów pola namiotowego wskazuje mi wolne miejsce obok ubikacji (aż się chce napisać: kibla), gdzie mogę się rozbić, a raczej postawić rower i rozłożyć śpiwór, bo namiot zostawiłem Krzychowi. Jedyny problem to fakt, że gościu życzy sobie za ten kawałek nieużytku 150 franków, co jest całkiem niezłym kawałkiem szmalu i dlatego wynoszę się nad morze. Noc mija spokojnie do czwartej nad ranem, kiedy to na piasek zajeżdżają wyjące machiny do czyszczenia piachu i budzenia ewentualnych turystów chcących romantycznie spędzić wakacje. "Już nie ma dzikich plaż..." - nucę pod nosem aż do szóstej, czekając z płonną nadzieją na cud, a potem zwijam graty i ruszam dalej na spotkanie przygody.
Droga wzdłuż wybrzeża, która na mapie wydaje się być całkiem spokojna, w rzeczywistości jest czymś w rodzaju drogi szybkiego ruchu, na której rowerzysta jest jak najbardziej niepożądany. Kiedy tylko na coś takiego wjeżdżasz, zastanawiasz się, kiedy coś Cię przejedzie, potrąci, rozwali albo zetrze na miazgę, a zjazd z drogi staje się twoim celem i szczytem marzeń. Smaczku dodają spore ciężarówki, wiozące ze sobą jeszcze większe przyczepy z jeszcze większymi jachtami, które mieszczą się na jednym pasie, poboczu i pasie dla samochodów jadących z przeciwka. Z reguły przed taką ciężarówką jedzie pilot, który swoim klaksonem jednoznacznie daje do zrozumienia, że na drodze jesteś nikim i lepiej byłoby, gdybyś został w domu oglądać Bolka i Lolka. To wszystko sprawia, że Francja zdaje się być krajem, z którego chce się wyjechać jak najszybciej i coraz bardziej zaczynam marzyć o słonecznej Hiszpanii. No, może powiedzmy: "Hiszpanii", bo słońce już mi się trochę znudziło, a krem z filtrem UV skończył.
Po drodze mijam jeszcze ciekawe francuskie miasteczko Sete - jedno z niewielu, które mógłbym polecić polskim turystom - ciekawy krajobraz, czysta woda, ładne dziewczyny....
Pireneje okazują się nie być takie straszne, jak je diabli malowali i pot leje się ze mnie chyba tylko dlatego, że jadę tamtędy w samo południe. Droga wije się tak, że prawie nie czuję przewyższenia a góry, które jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej wydawały się być koszmarem teraz okazują się być całkiem miłe i przytulne. Ptaki-grzechotniki wciąż dają o sobie znać swoim nieznośnym cykaniem, ale nie potrafią swoją złośliwością zniszczyć uczucia radości, gdy mijam granicę hiszpańską i odczytuję pierwsze słowa w języku zdecydowanie mi bliższym niż francuski. Supermarket z jedzonkiem - cudownie tańszy - podnosi mnie na duchu i dodaje kalorii, a perspektywa zjadu z górki z pirenejskiej przełęczy nad samo morze też rozwija skrzydła. Nareszcie też widzę solidne pobocze - całkiem bezpieczne, z dobrze utrzymaną nawierzchnią. Słowem - wczasy na Costa Brava.
Sobota przynosi ze sobą błogi odpoczynek i leżakowanie na plaży, ale nie wytrzumuję
długo w bezczynności i późnym popołudniem ruszam dalej, aby przejechać rekreacyjnie 40
kilometrów. Najpierw mijam miasteczko L'Escala - całkiem fajne, ale z mnóstwem turystów.
Zapamiętałem stamtąd jedną artystkę, która z piasku wyrzeźbiła na moich oczach
wspaniałego smoka hiszpańsko-wawelskiego ze skrzatem na grzbiecie (czyżby hobbit?). Nie
wiedziałem, że takie rzeczy można z piachu robić, ale cóż - w końcu ludzie też z piachu
powstali...
Późnym wieczorem zawijam do L'Estartit. To miasteczko jest jednym z piękniejszych fragmentów całej podróży. Świetna atmosfera, mnóstwo restauracji i kafejek. Urokliwym elementem miasteczka jest skalista wyspa, wokół której organizowane są krajoznawcze wycieczki statkami. Statki te posiadają oszklone dna, przez które obserwuje się pływające rybki całkiem sporych rozmiarów. Jeżeli zaciągniesz się na wieczorny rejs, to masz szczęście zobaczyć skalistą wysepkę w kapitalny sposób oświetlaną przez reflektory ze statku; przyznam, że ta wysepka robi na mnie chyba większe wrażenie niż ryby.
Pozostałe miasteczka wzdłuż hiszpańskiego wybrzeża nie wydają się być już tak atrakcyjne jak wspomniane L'Estartit, ale są o wiele ciekawsze niż francuskie wydżumione miejsca z ptako-grzechotnikami, których w Hiszpanii już nie słychać. Niższe ceny i bliższy mi język czynią całą podróż przyjemniejszą. Znika problem wody, bo kąpać można się przez cały czas w morzu. Spać też można na plaży - nikt nie powie złego słowa, trzeba tylko uważać na wszędobylskich turystów dziwiących się facetowi z rowerem, który - zamiast kupić sobie porządne miejsce w hotelu - leży w śpiworze na piachu z nadzieją na spokojną noc. Ale wbrew pozorom nawet na plaży można spotkać spokojne miejsce, gdzie nikt nie będzie Cię niepokoić. Może to być spora łódka, na którą wrzuca się rower skutecznie chroniąc się przed oczami ciekawskich; inne miejsce to budka z wypożyczalnią sprzętu.
Ciekawy widok zaczyna się na kilka kilometrów przed Tossa de Mar (nie mylić z Lloret de
Mar). Droga nagle podnosi się, aby na krótkim odcinku ze spokojnej, wiodącej wzdłuż
piaszczystego wybrzeża zamienić się w krętą, wąską, górską drogę ze wspaniałymi widokami
na skały. Dodatkową atrakcją jest mniejsza ilość samochodów i gdzieniegdzie pojawiający
się rowerzyści - bliskie dusze. Wciąż nie ma rowerzystek. Widok, który roztacza się z
tych serpentyn, naprawdę cieszy oko i duszę, a woda Morza Śródziemnego ma cudownie
charakterystyczny zielononiebieski kolor. Przy trzydziestu pięciu stopniach ciepła aż
chciałoby się rzucić w dół w poszukiwaniu kąpieli. A w dole raz za razem widać przemiłe
zatoczki z zakotwiczonymi jachtami, chociaż wydaje się to być czymś w rodzaju exclusive
zone - strefą tylko dla wybrańców, do której dostępu strzegą tabliczki "Private". Do
jednej z tych zatoczek udaje mi się jednak wjechać. Wypożyczam ABC - sprzęt do pływania -
i przez godzinę obserwuję kolorowe rybki pływające przy skałach. Cudowna sprawa -
polecam wszystkim wrażliwym na piękno. Uwierzcie, że to nie to samo, co akwarium.
Wszystko ma jednak swój kres i ja też decyduję się na dalszą drogę. Mijam cudowne Tossa de Mar, miasteczko o klimacie podobnym do L'Estartit, i wjeżdżam do zatłoczonego, głośnego i nieprzyjaznego Lloret de Mar. Hiszpanie niestety lubują się w małych, hałaśliwych motorowerkach, które warczą głośniej niż największe odrzutowce, uparcie przekonując, że bez nich świat byłby zdecydowanie cichszy. Te motorki czynią Lloret de Mar koszmarem, z którego chcę się jak najszybciej wyrwać. Wielu Polaków właśnie do Lloret de Mar przyjeżdża na swój wymarzony urlop. Nie wiedzą, że kilka kilometrów na północ są o wiele ciekawsze, a przede wszystkim cichsze i bardziej romatnyczne miejsca.
Droga z Lloret de Mar do Barcelony nie przynosi ze sobą żadnych atrakcji, nie licząc warczących motorowerków i autokarów wypełnionych turystkami, a przedmieścia Barcelony ciągną się jak guma do żucia, nie dając nadziei na swój kres. Oczekiwane uczucie sukcesu z osiągniętego celu dziwnie nie przychodzi i zaczynam marzyć o wyjeździe z tego miasta zanim jeszcze zdążyłem tu na dobre wjechać. Jednokierunkowe drogi, ze ścieżkami dla rowerów po lewej stronie kończącymi się na skrzyżowaniu tak samo nagle, jak się zaczęły, dodają smaczku przygody i pomagają w nadprodukcji adrenaliny. Dopiero drogowskaz do Sagrada Familia, jednoznacznie określający, że zostało mi tylko kilka machnięć pedałami, podnosi mnie na duchu.
Wieczór zbliża się szybko, a noc nie jest w Barcelonie porą sprzyjającą samotnemu
rowerzyście. Wszystkie tańsze hotele mają pokoje pełne głośnych studentów z całego
świata i nie udaje mi się znaleźć miejsca do spania. Wybieram więc hotel pod chmurką na
barcelońskiej plaży, po której raz na jakiś czas przechodzą podejrzane typki.
Jeden z nich - zupełnie niechcący - budzi mnie o czwartej rano.
"Co robisz?!" - pytam wściekły po polsku, widząc, że gościu majstrował przy moich sakwach. W myślach szukam najzmyślniejszych powiedzonek Bogusia Lindy z jego najlepszych filmów. "Ja tylko chciałem zapytać, czy nie masz pompki..." - próbuje tłumaczyć się po włosko-hiszpańsko-migowemu, najwyraźniej rozumiejąc moje polskie pytanie.
"Pompka" - myślę sobie - "szkoda tylko, że facet szuka jej o czwartej nad ranem w sakwie, w której mam Nikona wartego więcej niż moja Skoda 120L". Słowa Bogusia same się cytują i facet pod ich wpływem decyduje się odejść truchcikiem z miejsca przestępstwa. Nikon pozostaje nieruszony.
Po godzinie trzech gostków przysiada się do leżaka obok wykazując zainteresowanie najpierw moim rowerem, a potem śpiworem, w którym trzymam kasę, kartę kredytową, paszport i kilka innych rzeczy, z którymi rozstanie uznałbym za życiową tragedię. "Witaj, słoneczna Barcelono" - myślę spostrzegając piątą godzinę na zegarku i pakując się w pośpiechu. Goście jednak zaczynają wyszarpywać mi rzeczy z rąk i wtedy decyduję się krzyczeć najgłośniej jak potrafię na całą plażę. Nikt się nie zjawia, ale tamci lekko się uspokajają - wydają się być zaskoczeni moją reakcją lub też donośnością krzyku tłumionego przez morskie fale - pozwalają spakować graty i uciec z plaży.
Rano niewyspany melduję się w "Aquarium" - jednej z większych atrakcji turystycznych Barcelony. W dwudziestu kilku akwariach wysokości człowieka widać przekolorowe rybki i inne morskie żyjątka. Chodzę sobie i słucham delikatnej muzyki uspokajając nerwy po przeżytej nocy. Pod koniec wchodzę do pomieszczenia, które samo w sobie okazuje się być tunelem biegnącym w przeogromnym akwarium. Wyobraź sobie okrągły basen o średnicy 20 metrów, z tunelem w środku. Ty jesteś w tym tunelu, a dookoła pływają rybki w postaci rekinów ludojadów i innych podobnych im morderców. Całkiem miłe przeżycie.
Po zwiedzeniu "Aquarium" wchodzę też do kina panoramicznego na film o wycieczce na Mount Everest. Całą atrakcją kina jest ogromny ekran w kształcie ćwierćkuli sprawiający, że naprawdę czuję się, jakbym był w środku akcji. Gdzie nie spojrzę - w lewo, w prawo, do góry, w dół - widzę obraz, bo wszędzie mam ekran. Granica pomiędzy akcją a rzeczywistością nie istnieje, a nawet osoba siedząca przede mną nie może mi niczego zasłonić, bo jej głowa jest na wysokości moich kolan. Całe kino oddaje obraz tak realistycznie, że przy pewnych scenach kręci mi się w głowie, a czasem kurczowo trzymam się fotela, bojąc się wpaść w przepaść w górach. Warto było tu jechać.
Siedzę w przedziale pociągu z Trzebini do Krakowa i spoglądam w okno, myśląc o ostatnich dniach mojej wycieczki. W Barcelonie spakowałem rower i zdecydowałem się wracać do Polski autostopem. Na rogatkach miasta stałem cały dzień, zanim jeden wybawiciel podrzucił mnie na granicę francusko-hiszpańską. Stamtąd następnego dnia sympatyczny Niemiec podwiózł mnie pod Frankfurt, gdzie zatrzymałem Polaka wracającego do ukochanej Ojczyzny.
Przypominam sobie wszystkie dni podróży, scena po scenie i zastanawiam się, gdzie pojadę w następnym roku. Dobrze byłoby wybrać jakiś daleki cel.
Ostatnio kupiłem mapę Australii.
Możesz także zapoznać się z poradami i uwagami Lecha, dotyczącymi rowerowania po Szwajcarii.
![]() |
Tekst i zdjęcia copyright © 1999 by Leszek Andzel (lechu@onet.pl) Zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl) |
30.09.99 10:49 |