Rowery w Amsterdamie

Artykuł Pawła Smoleńskiego o sytuacji rowerzystów w Amsterdamie, zamieszczony w specjalnym dodatku do Gazety Wyborczej z dnia 1 lipca 1997 r., poświęconym Holandii. Zdjęcia są autorstwa Jacka Piotrowskiego i Piotra Janowskiego.

Rower power

Duuużo rowerków (43 KB) W niczym nie przypominają przedmiotów kultu, jakimi są w dzisiejszej Polsce wymyślne "górale". Nie mają w sobie zawadiackości BMX-ów ani minionej jak PRL pychy niewygodnych składaków. Bez systemu przerzutek, bez amortyzatorów i hamulców najnowszej generacji w bogatym Amsterdamie należą do kasty ubogich.

Mimo to cieszą się szacunkiem i poważaniem okazywanym tym, bez których życie byłoby cięższe, trudniejsze, jeśli - niewiele w tym przesady - nie przeistoczyłoby się w pasmo wymyślnej udręki. Spróbujmy bowiem wyobrazić sobie ruch dostojnych mercedesów i jaguarów, szybkich BMW, zwinnych renaultów, peugeotów czy fiacików po ulicach wielkiego miasta, często nie szerszych od naszych chodników. Nic, tylko wielki korek, miasto zatkane, uduszone bezruchem, nieżywe. Dlatego chwała amsterdamskim rowerom.

Jest ich w Amsterdamie około 600 tys. na 700 tys. mieszkańców. Korzystają z nich codziennie bankierzy spieszący do pracy, matki z dziećmi, profesorowie szkół wyższych, gospodynie domowe, burżuje i anarchiści. Pomalowane w tygrysie pasy lub lamparcie cętki, na różowo, na fioletowo, na biało-czerwono lub czerwono-biało. W ciapki, w groszki, w łatki. Z siedziskiem dla dziecka lub z klatką dla kota. Z bagażnikami z tyłu lub z przodu. Poobijane, z pogiętymi błotnikami i zbitymi światłami odblaskowymi. Każdy amsterdamski rower to indywidualność, wiele może opowiedzieć jakąś historię.

Mamusia z dzieckiem (13 KB) Najstarsze, sprzed ponad stu lat, można oglądać w muzeach i renomowanych warsztatach. Młodsze, lecz z górą trzydziestoletnie - spod wielu kolejnych warstw lakieru prześwituje biała farba - pamiętają ruch amsterdamskich anarchistów - provosów. Zbuntowani przeciwko światu kontestatorzy wymyślili, że białe rowery winny służyć wszystkim: można je było wziąć, pojeździć i odstawić gdziekolwiek. Pomysł provosów spalił na panewce; okazało się, że jest komu jeździć na darmowych rowerach, nie ma zaś komu ich kupować. Ale wtedy Amsterdam po raz pierwszy zrozumiał, jak wielkie korzyści płyną z poruszania się po mieście rowerami.

Jeszcze młodsze, z końca lat 70., pamiętają uchwałę rady miejskiej, która - przerażona coraz większymi ulicznymi korkami - nakazała budowę tysięcy kilometrów rowerowych ścieżek. Od tamtych czasów Amsterdam wygląda, jakby trwał w nim nieustanny weekend, a wszyscy spieszyli na piknik. Czy słońce, czy deszcz, latem i jesienią, po ulicach suną rowery, rowery, rowery. Nie dla nich znaki drogowe, zakazy i nakazy skrętu, czerwone światła, pasy dla pieszych. W nocy nie zapalają latarek. To samochody, jako gatunek pośledni, muszą na nie uważać. Mają w mieście status świętych krów, są nietykalne, nie wypada ich karać. Codziennie widuje się sceny, gdy rower, łamiąc wszelkie przepisy i zasady zdrowego rozsądku, omal nie powoduje wypadku, a przechodnie i rowerzyści urągają Bogu ducha winnemu kierowcy samochodu. Bo w Amsterdamie rower to rower. I już.

Nie szanują ich tylko złodzieje. Gdy w Amsterdamie przypniesz rower łańcuchem do latarni, by w pobliskim pubie wypić szklankę piwa, twemu powrotowi będzie towarzyszyła pewna nerwowość: ukradli rower z latarnią czy tylko rower? Lecz w gruncie rzeczy nie chodzi o rower, tylko o system zabezpieczający go przed kradzieżą. Amsterdamskie rowery są tanie, łańcuchy, obejmy na koła, szyfrowe zamki - drogie.

Skradziony rower można potem odnaleźć na uliczkach otaczających uniwersytet (złodzieje, często narkomani, wciskają rowery studentom za 20 guldenów sztuka) albo zobaczyć, jak spod wody kanału smętnie wystają pokrzywione koła. Złodziei rowerów i kupujących kradzione cały Amsterdam ma w głębokiej pogardzie.

A utopione rowery czekają na coroczne czyszczenie kanałów.


Znalazł i zoceerował Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
Copyright © 1997 by Gazeta Wyborcza
    11.10.99 12:06