Pamiętnik krakowskiego rowerzysty aktywisty

Ironiczny, trochę drastyczny, naszpikowany skojarzeniami i cytatami z innych postów, za co ich autorów przepraszam, post piętnujący skłonności do przesady we wszelkich dziedzinach życia. No i jeszcze na dodatek bardzo długi, co może się okazać gwoździem do mojej wirtualnej trumny.


W niedzielę był dzień bez samochodu. Oczywiście byłem na demonstracji, krzyczałem i domagałem się ścieżek rowerowych. Wracając do domu przyczepiłem się do autobusu i pobiłem swojego maksa na szosie. Teraz to 78,3 km/h. Po prostu prawdziwy, twardy rowerzysta potrzebuje czasem adrenaliny; nieważne, jakie wiąże się z tym ryzyko.

Na przykład wczoraj mnie dopadło. Jadę właśnie do zgłoszenia. - Co tam 70 km/h - myślę na głos - przyszła pora na prawdziwe prędkości i emocje! Chyba troszkę za głośno pomyślałem, bo jakaś babcia odciąga wnusia na bok. - Popatrz, Michałku - tu wskazuje na mnie - jak nie będziesz się uczył, to będziesz rowerzystą!

Puszczam to mimo uszu, a siebie wraz z rowerem w stronę Rynku Głównego. Nie ma ścieżek rowerowych??? No to ja wam pokażę, kto jest królem chodników! Tutaj następuje rytualne rozpędzanie roweru, bujanie go na boki i wywoływanie maksymalnego pompowania amortyzatorem, żeby wszyscy widzieli, ze mam 125 mm skoku! Wraz z rowerem nabieramy prędkości. Wibracje przepływają po całym ciele, wskaźnik na prędkościomierzu CatEye niebezpiecznie zbliża się do strefy z napisem "w celu oderwania się od ziemi proszę wypuścić klapy". Polar ustawiony na maksa raczy mijanych ludzi potwornym wyciem, obwieszczającym, ze tętno jest znacznie za wysokie. Spoglądam na licznik. 40 km/h. Trwa rywalizacja w skokach na odległość pomiędzy kamieniami wylatującymi spod kół i staruszkami odskakującymi sprzed kół. Nudno jak jasna cholera!

Nagle z pobliskiej bramy wyłania się szansa na podniesienie poziomu adrenaliny. Szansa drze się niemiłosiernie, tak na oko ma jakieś osiem miesięcy, leży sobie w wózku pchanym przez mamę i jeszcze nie wie, że jest wybrańcem. Jeden gwałtowny ruch kierownicą i już jestem na kursie kolizyjnym z wózkiem. Wózek z wrogiem (pieszym) na pokładzie rośnie w celowniku, ręcznie naniesionym na okulary Oakley'a. Gdy dzieli nas metr, płynnym, wyćwiczonym ruchem odrywam rower od ziemi i niczym Superman przelatuję nad wózkiem. Tak dla jaj trącam go tylnym kołem. Wózek roluje zgodnie z prawami fizyki, maluch strzela w górę na trzy metry, a następnie piękną parabolą ląduje twarzą na chodniku. Nie wiem, czy żyje, bo się nie rusza. - Co, na kask cię nie stać?! - wrzeszczę w jego stronę, wymownie gładząc żółtego Maniaka zdobiącego moją głowę. - A tak w ogóle, to wleźliście na ścieżkę rowerową! - rzucam jeszcze ze dwa pogardliwe spojrzenia i ruszam z piskiem opon, bo adrenalina spada.

Jestem koło Krakchemii na Pilotów. Skacząc na tylnym kole, czekam przed przejściem dla pieszych, żeby dostać się na druga stronę. Blachosmrody przesuwają się monotonnie, dymiąc, smrodząc, trąbiąc i rzucając papiery przez okna. W końcu nie wytrzymuję. Wymuszam pierwszeństwo i włączam się do ruchu. Jakiś "kutas spalinowy" coś wrzeszczy wystawiając głowę przez okno. Szybko przestaje - po dawce gazu paraliżującego. Ruszam dalej, bo adrenalina spada.

Wypatruję ofiarę. Pieprzony, czerwony 126p ledwo się wlecze prawym pasem. Blat, ogień i po chwili na budziku 40 km/h. Mijam go z tryumfalnym wyrazem twarzy. Szlag by to trafił! Czerwone. Staję na lewym pasie, tuż przy środku jezdni i skacząc na przednim kole czekam na zielone światło. Nagle ktoś trąbi. Odwracam się i ze zdziwieniem dostrzegam pieprzonego, czerwonego 126p. Ma włączony kierunkowskaz, najwyraźniej chce skręcić. - Po moim trupie! - ryknąłem - na rowerzystę trąbisz, popaprańcu?! Popapraniec za kierownicą, w postaci sześćdziesięcioletniej staruszki, bezradnie rozkłada ręce i coś tam mamrocze. Bardzo powoli podjeżdżam do "malucha", delikatnie podrywam przednie koło, zatrzymuję się na szybie samochodu i przystępuję do egzekwowania praw rowerzystów w ruchu miejskim. Lewe lusterko odlatuje na pobocze po jednym, celnym kopniaku. Szyba stawia pewien opór, ale 10-kilogramowy młot stoczniowy, wożony zamiast camelbaka, gładko daje jej radę. Babcia krzyczy wzywając pomocy. Nie zostało mi wiele czasu. Skracam rytuał i od razu podpalam samochód. Po chwili nie dłuższej niż trzy ogniwa IG maluch przypomina pochodnię, a babcia biegnie chwiejąc się komicznie, bo przykleił się do niej płonący fotel kierowcy. W końcu upada na trawę, gdzie ostatecznie dogorywa. Skacząc na kierownicy przyglądam się przez chwilę przedstawieniu i odjeżdżam, bo adrenalina spada.

Po 10 minutach wpadam na Floriańskę. - Co jest, do cholery?! - myślę na głos. Cała ulica jest zablokowana przez ludzi pchających wózki z preclami. Przechodzą tam i z powrotem przez ulicę i krzyczą, że chcą osobnych pasów na jezdni dla swoich wózków. Mijam tych wariatów przejeżdżając po fasadach kamienic i skacząc na wkładzie suportowym. Szybko nabieram prędkości, coraz mniej zwracając uwagę na pieszych. Czasami zdarza mi się przesadzić i wtedy ich krew spływa po moich gładko ogolonych łydkach. - Żeby tylko nie zalała tarczówek! - myśl jak "Biała Błyskawica" przelatuje mi przez głowę i zatrzymuje się na wyciągniętych w geście rozpaczy rękach siedmioletniej Karolinki. Wiem, że to Karolinka, bo ma taka broszkę z imieniem przypiętą do sweterka, a wzrok jako rowerzysta mam przecież doskonały. Chrzęst łamanych kości i piekielne wycie Pana Rejsera Fire XC Pro zwiastują światu, że niezwyciężona moc roweru jest potężniejsza niż Zło! Jej nawet Dobro i Niewinność nie są w stanie pokonać. - Bike Rulez! - wrzeszczę bojowo, żeby dodać sobie werwy, bo adrenalina spada.

Gnając przed siebie prawie nie zauważyłem pana Końskie Pogotowie (krakusi wiedzą o kogo chodzi :)), wolniutko pomykającego na rowerku. - Cześć brachu! - krzyczę w jego stronę, jednocześnie hamując i stając dęba na przednim kole - Sie masz. Coolasty dzień, no nie?! Jak tam sprzęcior, bo coś cienko wygląda? Mogę ci tanio opylić Gustawy, albo trochę używanego Intense'a M1! Staram się go zagadać, ale on skulił się przerażony za swoim rowerem i tylko wyszeptał: Nie zabijaj! Cholerny pozorant - pomyślałem skacząc chwilę na zatrzaskowych pedałach-klikach SPD, a potem ruszyłem, bo adrenalina spada.

Jadu sobie jadu na roweru dalej i nagle niespodziewaju, po cichu potrącaju Grzegorza Turnaua, wychodzącego z bramy. Przepraszam go wylewnie, bo sprawny z niego muzykant, a i na rowerze czasami pomyka, i jadę dalej. Po chwili jestem na miejscu - Bracka 14. Hamując wpadam w poślizg, bo tutaj oczywiście pada deszcz. Dla rozluźnienia skaczę sobie chwilę na przednim STX-ie z 95 roku. Walę nim o krawężnik, potem o ścianę, kilka razy daję mu "z buciora", oblewam ciekłym azotem, podpalam. Z niepewnością sprawdzam. - Wiedziałem! - krzyczę tryumfalnie - żadnych luzów! Ale dość zabawy, czas nagli, obowiązki wzywają. Przypinam rower U-Lockiem, zakładam siodełko "wędkarskie", włączam system alarmowy, zakłócacz radarów i lecę na górę, bo adrenalina spada.

To wezwanie jest na siódmym piętrze, ale już na czwartym dopada mnie zadyszka. To pewnie efekt wczorajszego zlotu grupy pl.rec.rowery.piwo. Dla odpoczynku wyciągam laptopa i sprawdzam, co w świecie słychać. Wszystko po staremu: serwer E-Bike'a padł po raz 64, a o stronie Zbooya piszą w "People Magazine" i "Gościu Niedzielnym". W tym drugim niezbyt pochlebnie, podobno szerzy pornografię. Zadyszka minęła, wiec sprawnymi ruchami biegnę dalej. Wpadam na siódme piętro, szybko zarzucam na siebie fartuch, przypinam "erkę" do kieszonki i dzwonię do drzwi. Otwiera jakiś zapłakany facet i patrzy na mnie z wyrzutem.

- To pan wzywał? - pytam. Nie odpowiada, tylko dalej patrzy tym dziwnym wzrokiem.

- Podobno żona źle się czuje - ponaglam.

- Żona nie żyje od godziny! - wyrzuca z siebie facet.

- No to będzie kara - mówię, wyciągając bloczek mandatowy z kieszonki fartucha - za nieuzasadnione wezwanie zespołu reanimacyjnego. 1200 zł.

- Nieuzasadnione?! - facet wybucha furią - Dzwoniłem 1,5 godziny temu! Żona jeszcze żyła! Mieliście zaraz przyjechać!

- Drogi panie - zaczynam najspokojniejszym głosem, na jaki mogłem się zdobyć - jechałem najszybciej, jak się dało. Kocham ludzi i środowisko naturalne. Do pracy jeżdżę tylko rowerem, szybciej po prostu nie mogłem.

- ROWEREM??? - facet bezwiednie unosi potężne łapska i kieruje je w stronę mojego gardła. Odstępuję o krok i z wielkiej kieszeni na plecach wyciągam potężną strzykawę wypełnioną ciemną substancją.

- Coooo?! - udaję zdenerwowanego - Czyżby był pan zwolennikiem śmierdzących i zabijających nas i nasze dzieci blachosmrodów?! - kieruję strzykawkę do jego piersi. Czy mam tego użyć? - pytam groźnie.

- A co to jest?! - krzyczy facet.

- To jest: el-i-te - mówię wolniutko, cedząc każda literę - LIT, drogi panie!

- LIT!!! - wrzeszczy mężczyzna i pada martwy na podłogę.

Rozglądam się po korytarzu. Nikt z sąsiadów nie zauważył zajścia. Szybko zbieram swoje rzeczy. Z maleńkiej kieszonki wyciągam karteczkę i piszę tylko jedno słowo. Rzucam ją w stronę martwego mężczyzny i pędzę po rower, bo adrenalina spada.

Majestatycznie falując, karteczka upada zaraz obok ciała mężczyzny. Pusta klatka schodowa pierwsza ogląda napisane w pośpiechu, przerażające słowo: GIANTINFO.


Copyright © 1999 by Tomasz "Holmes" Gadowski (holmes@free.com.pl)
Spolszczył i zamieścił Szymon "Zbooy" Madej (ysmadej@cyf-kr.edu.pl)
    30.09.99 10:47